Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Joannie Bator, Godzilli, Andrzeju Falkiewiczu, Umberto Eco i Jerzym Kosińskim

O Joannie Bator, Godzilli, Andrzeju Falkiewiczu, Umberto Eco i Jerzym Kosińskim

Tomasz Gabiś

Jedna z postaci występujących w Jeziorze Bodeńskim Stanisława Dygata, Francuz nazwiskiem Vilbert, bardzo trafnie i złośliwie diagnozuje naszą kulturę dyskusji, której przejawy mamy nieszczęście obserwować na co dzień:

    Mówienie nie à propos to właśnie wybitnie polska cecha. Doprawdy, gdy bywałem w różnych polskich domach, zdumiewała mnie ta nieumiejętność prowadzenia rozmowy. Nie będę przeczył, że inteligencji Polakom nie brak, ale ta inteligencja nie na wiele im się zda, bo nie mają żadnej możliwości porozumienia się między sobą, a cóż dopiero z innymi. Przede wszystkim po paru zdaniach przestaje być wiadome, jaki jest zasadniczy temat, bo ludzie nie odpowiadają innym, ale swoim myślom, każdy mówi o czym innym, a nawet jeden i ten sam człowiek w jednej wypowiedzi rozpoczyna sześć różnych zdań i osiem różnych myśli, następny odpowiada nie jemu, ale temu, co sam poprzednio mówił lub myślał, i w rezultacie towarzystwo rozchodzi się pozostawiając mnóstwo pięknych i mądrych rozpoczętych myśli nie mających z sobą związku, a nie zabierając żadnych rozwiązań ani postulatów. Mówiono mi, że nie inaczej dzieje się na zebraniach publicznych, a nawet w parlamencie. Osobiste kłótnie, swary formalne i uganiania się za własnymi, nie określonymi w słowach myślami, a nigdy rzeczowe rozwiązywanie problemów.

****

W rozmowie z Dorotą Wodecką, laureatka Nagrody Nike za powieść Ciemno, prawie noc, Joanna Bator mówi:

    Polska kultura jest słaba, miękka, coraz bardziej zinfantylizowana. Już nawet nie chochoły, tylko wydmuszki modnie malowane, baloniki na wietrze, papieżyki, muzyczka, jezuski, pierdółki i symbolusie. Polska kultura jest niezdolna do produkowania potężnych symptomów jak Godzilla. Jeśli już trauma przejawia się na poziomie świadomym, to przybiera formę rozproszoną, rozmemłaną. Słomiany smok wawelski nam tego nie załatwi

(Joanna Bator, „Zrozumieć polskiego Godzillę” [w:] Dorota Wodecka, Polonez na polu minowym, Warszawa 2013).

Trudno się z tą oceną, przynajmniej w części, nie zgodzić. Problem w tym, że – pomijając już dość stereotypową i przewidywalną warstwę psychopolityczną jej powieści – Bator wcale się od tego (niestety) nie uwalnia, a jedynie zmienia znaki. U niej też są „symbolusie” – nie noc, tylko nocka, nie mrok tylko mroczek, horrorek, szataniki, pierdółki; pisarka myśli, że jak przyczerni, ile się da, wrzuci kilka trupów, to wyjdzie z tego „silna”, „twarda”, „dojrzała” literatura. A tymczasem wychodzi z tego literatura tak samo słaba, miękka i w gruncie rzeczy, dość infantylna. Nie napawa nas grozą (chyba że grozką?), a raczej wzbudza uśmiech rozbawienia.

Krytyk literacki Przemysław Czapliński napisał, że „według Bator współczesna Polska daje się opowiedzieć tylko jako horror”. Na litość Boską, Drogi Panie Przemysławie, III RP jako horror? Przecież to jest jakaś pokręcona, wykręcona, przekręcona „pisowska” narracja! Czyżby Bator (razem z Czaplińskim) przeszła do obozu „prawicowych oszołomów”? No, raczej nie, domyślamy się, że Czapliński ma na myśli „ich” Polskę. Tam panuje groza, horror, strach; w „naszej” Polsce, czyli w Polsce Czaplińskiego i Bator chyba aż tak źle się nie dzieje, wszak tutaj największą nagrodę literacką otrzymuje autorka bezlitośnie opisująca ten straszny „ich” kraj.

Tak na marginesie, to tytuł Ciemno, prawie noc skojarzył mi się z tytułem eseistycznej powieści Andrzeja Falkiewicza (1929-2010) Ledwie mrok – przez ten lingwistyczno–filozoficzny traktat, powieść fizjologiczno-filologiczną reprezentującą „realizm katamnetyczny”, czytelnik musi przedzierać się niczym przez splątany gąszcz. To jest proza mieszcząca się na antypodach prozy Bator. Jej lektura zajmuje dni, tygodnie, a nawet miesiące. Nie to co te współczesne prościutkie powiastki w typie Ciemno, prawie noc: można wsiąść do pociągu we Wrocławiu i zanim się dojedzie do Ostrowa, już się jest po lekturze. Nie będzie przesadą twierdzenie, że jest to najlepsza – napisana przez mężczyznę (!) – polska powieść „dżenderowa”: bohaterka-narratorka ze zgruchotanym kręgosłupem i przerwanym rdzeniem kręgowym traci (kobiece) ciało i (kobiecy) język, po czym mozolnie je odzyskuje. Znajdziemy tu niesamowite wręcz opisy kobiecej fizjologii, kobiecego odczuwania, kobiecego ciałopisania, nie wolny od delikatno-drastycznych scenek wątek (erotycznej) miłości dwóch kobiet itd. (zob. niżej apendyks z trzema fragmentami powieści Falkiewicza).

W rozmowie z Wodecką Bator mówi:

    Zwykle bardzo nieprzyjemne doświadczenia spychamy do nieświadomości, „zapominamy” o nich. Takim wypartym elementem w japońskiej kulturze są żołnierze polegli podczas II wojny światowej za cesarza. Po kapitulacji okazało się, że już nie są bohaterami, lecz zbrodniarzami, że umarli w złej sprawie. Trudno opłakiwać takich zmarłych niczym ojca, który okazał się mordercą. Zostali więc wyparci, ale to, co wyparte, zawsze powraca w postaci symptomów. W znaczeniu psychoanalitycznym symptom to treść nieświadoma, która dociera do świadomości w zniekształconej formie. Takim symptomem jest Godzilla, potwór, którego zabić nie sposób, bo on już jest martwy. Jeśli zrozumiemy język symptomu, dotrzemy do nieświadomości pacjenta albo kultury. Stąd już tylko krok do rozwiązania problemu. A jak zniknie problem, symptom przestanie się pojawiać. Trzeba zrozumieć swojego Godzillę, jednostkowego i zbiorowego.

Tadeusz Sobolewski, odnosząc się do twórczości Bator na łamach „GW”, stwierdził, że Ciemno, prawie noc zdaje się wiele zawdzięczać japońskiej kulturze, „japońskiej zdolności mierzenia się z własnymi kompleksami, z tym co ukryte, wyparte, naznaczone lękiem (czego symbolem jest popkulturowa figura Godzilli uosabiająca wojenne poczucie winy)”. Doprawdy nie mam zamiaru odmawiać Bator dogłębnej znajomości kultury japońskiej, ale z Godzillą trafiła kulą w płot. Sobolewski takoż.

Postać Godzilli jako uosobienie wojennego poczucia winy? Jako wyparci żołnierze japońscy? Cóż za nonsens! Japończycy w żadnym razie nie czuli się winowajcami, ale ofiarami; nigdy nie uważali się za „agresorów” i „zbrodniarzy”; nigdy się jednostronnie nie kajali, nigdy cesarz nie był w żaden sposób obciążany współwiną za wybuch wojny. Przypomnijmy tu, że w zorganizowanym przez Amerykanów pokazowym procesie tokijskim (1946-48) z udziałem, jakżeby inaczej, reprezentantów sowieckiego wymiaru „sprawiedliwości”, siedmiu czołowych japońskich polityków skazano na śmierć, a piętnastu na dożywocie. Jednak w kolejnych latach ci skazani na dożywotnie więzienie kolejno wychodzili na wolność – ostatni z nich opuścili więzienie w 1958 roku. W 1950 wyszedł na wolność skazany na siedem lat więzienia, były minister spraw zagranicznych Shigemitsu Mamoru, który cztery lata później ponownie został ministrem spraw zagranicznych Japonii (to tak jakby ministrem spraw zagranicznych RFN został Joachim von Ribbentrop). Minister w gabinecie wojennym generała Hideki Tojo, Nobusuke Kishi, siedział w latach 1945-48 w więzieniu jako domniemany „zbrodniarz wojenny”. Udało mu się jakoś przeżyć „sprawiedliwość” zwycięzców i od lutego 1957 do lipca 1960 r. pełnił urząd premiera. Od marca 1957 do lipca 1960 r. był również przewodniczącym Partii Liberalno-Demokratycznej. „Zbrodniarz wojenny” na czele największej japońskiej partii!

W 1953 roku nakręcono dwa filmy, których bohaterem (zarówno w dosłownym, jak i w przenośnym znaczeniu tego słowa) był wybitny japoński wojskowy i strateg wojny morskiej, ten który zaplanował atak na Pearl Harbour – admirał Isoku Yamamoto. Tytuł jednego z filmów Orzeł Pacyfiku (reż. Ishiro Honda, w roli admirała Denjiro Okochi), który stał się kinowym przebojem, mówi wszystko.

Zarówno politycy japońskiego obozu patriotyczno-niepodległościowego, jak i zwyczajni Japończycy twierdzili zawsze: „Jak zwycięzca może sądzić zwyciężonego? Wszak wyrok przysługuje tylko bogom, czyż nie? A jeśli już zostali skazani i straceni, to śmiercią odkupili swoje winy, nie ma co już nad zmarłymi odprawiać «seansów nienawiści», przeciwnie – należy im się szacunek”.

W 1978 roku wszyscy skazani w procesach tokijskich na śmierć lub więzienie, wśród nich generał Hideki Tojo, zostali przez kapłanów wpisani do Księgi Dusz w szintoistycznej świątyni Yasukuni, gdzie czci się pamięć wszystkich Japończyków, którzy – niezależnie od okoliczności – zginęli w wojnach począwszy od 1853 roku do dzisiaj. Dusze rezydujące w świątyni czuwają nad Japonią i jej mieszkańcami. Szintoicki teolog i religioznawca Kenji Ueda ładnie napisał, że „szlachetne dusze japońskich żołnierzy znalazły spoczynek w świątyni, są tutaj, w naszym świecie, w Japonii, pragną być razem ze swoimi rodakami i potomkami, aby dzielić z nimi radości i smutki” (na temat świątyni Yasukuni, szintoistycznej koncepcji dusz oraz generała Hideki Tojo zob. mój tekst Inna Japonia).

Przypomnijmy, że amerykańscy zwycięzcy nie oddali rodzinom zwłok Hideki Tojo i sześciu innych japońskich polityków i wojskowych, których powiesili w tokijskim więzieniu Sugamo, lecz skremowali ciała zaraz w dniu egzekucji w krematorium w Jokohamie, a następnie rozrzucili prochy najprawdopodobniej nad Zatoką Tokijską lub Oceanem Spokojnym, aby po straconych nie pozostał żaden fizyczny ślad. Na marginesie zauważmy, że obyczaj kremowania ciał straconych przez siebie wrogów politycznych i rozsypywania ich na wietrze zapoczątkował chyba Heinrich Himmler, który w 1944 r. kazał skremować ciała i rozrzucić prochy Stauffenberga i innych spiskowców. Później Himmlera naśladowali zwycięzcy w Norymberdze; także prochy Adolfa Eichmanna rozrzucono nad Morzem Śródziemnym. O ile w przypadku Himmlera chodziło raczej o furiacki akt zemsty, to w przypadku pozostałych główną rolę zdaje się odgrywać demokratyczno-liberalna demonologia polityczna: podświadoma obawa, że powieszeni niczym zombie powstaną z grobów i znowu ruszą na podbój świata.

Trzy dni po kremacji kierownik krematorium i adwokat jednego ze skazanych zebrali potajemnie kilka garści prochów, które pozostały, i włożyli do urny. Następnie urnę ukryto w położonym 43 km od góry Fudżi kurorcie Atami, w świątyni poświęconej bogini miłosierdzia Koa Kannon – pomnik bogini stojący w tej świątyni ufundował Iwane Matsui, generał oskarżony o masakrę w Nankinie w 1937 r. W sześć i pół roku później przedstawiciele rządu japońskiego oficjalnie podzielili prochy na siedem części i przekazali rodzinom straconych. W miejscu ukrycia urny znajduje się dziś kamienna tablica pamiątkowa ze słowami wyrytymi w osobistym charakterze (kaligraficznego) pisma byłego premiera Japonii Shigeru Yoshidy, który osobiście brał udział w poświęceniu kamienia. Ów „Pomnik dla siedmiu patriotów” jest chętnie odwiedzany przez Japończyków. Na grobie Hideki Tojo, na tokijskim cmentarzu Zōshigaya, zawsze leżą świeże kwiaty składane przez rzesze pielgrzymów; napisany w celi śmierci testament polityczny generała i premiera rządu Jego Cesarskiej Mości Cesarza Hirohito stał się w Japonii bestsellerem.

Od 1953 r. wszyscy skazani na więzienie w procesach manilskich byli ekstradowani do Japonii; jeden ze skazanych został nawet generałem armii japońskiej. W 1953 r. zainaugurowało działalność Towarzystwo Muntinlupa. Należeli do niego politycy i wojskowi, którzy więzieni byli w filipińskim więzieniu Muntinlupa; spotykali się w każdą trzecią sobotę miesiąca w cichej szkole ikebany w tokijskiej dzielnicy Shinagawa, gdzie przy sake i piwie gawędzili o dawnej „potędze i chwale”, o wielkiej narodowej przeszłości i wspominali straconych przez zwycięzców towarzyszy broni (poświęcona ich pamięci tablica znajdowała się w pomieszczeniu, w którym zbierali się członkowie towarzystwa).

Dopiero później, kiedy większe wpływy zdobyli japońscy zwolennicy historiografii krytycznej, ewentualnie – zdaniem przeciwników politycznych – „lewicowi intelektualiści-masochiści” wrodzy japońskim tradycjom narodowym, zaczęły się oskarżenia, do których dołączyły ochoczo różne siły zewnętrzne. Wywoływanie poczucia winy i sprzedawanie odpustów winowajcom zaczęło mieć polityczny (kontrola przy pomocy „instrumentów moralnych”) i finansowy sens, co odnosi się zwłaszcza do Niemiec. W szintoistycznej Japonii gra na „winę” była zresztą o wiele trudniejsza i mniej skuteczna niż w Niemczech, ponieważ nie istnieje tam „dno rezonansowe” w postaci mentalno-emocjonalnych matryc wykształconych na gruncie „judeochrześcijaństwa”, a przede wszystkim jego protestanckiego wariantu.

Godzilla, o czym wie każde dziecko, jest symbolem Stanów Zjednoczonych niszczących Japonię ogniem bomb atomowych i konwencjonalnych (burzących i zapalających). Od 1942 r. USA systematycznie niszczą Tokio, bombardując zarówno obiekty przemysłowe, jak i dzielnice mieszkaniowe. Od początku 1945 r. destrukcja stolica przybiera rozmiary apokaliptyczne. Wymieńmy tylko te bombardowania, w których czasie na miasto spadło ponad tysiąc ton bomb: 19 lutego 1945 r. na Tokio spada 370 ton bomb burzących, 23 lutego – 1040 ton bomb, 1-2 kwietnia – 1013 ton. W nocy z 9 na 10 marca 279 superfortec B-29 zrzuciło 1665 ton bomb napalmowych i fosforowych na centrum miasta – zniszczono 41 km kwadratowych miasta, drewniane i papierowe domy zamieniły się w morze płomieni, spłonęło prawie 270 000 domów, ponad milion ludzi zostało bez dachu nad głową, liczbę ofiar szacuje się na ok. 100 000. 23-24 maja 520 B-29 zrzuca 3646 ton napalmu, bomb fosforowych i termobarycznych, 24-25 maja – 3 262 ton takich samych bomb.

Na ekranie – inaczej niż było w rzeczywistości – ziejący ogniem potwór atakujący Japonię zostaje pokonany przez dzielnych Japończyków dysponujących swoją Wunderwaffe – superbronią o nazwie oxygen destroyer, bardziej niszczycielską niż broń atomowa. Jeśli jest tu coś ukryte, to tęsknota za zwycięstwem, symboliczna kompensacja straszliwej klęski. Rzecz prosta, znaleźli się natychmiast interpretatorzy z USA. Zatem – by tak rzec – pozostający na usługach zwycięskiego Godzilli, którzy, podobnie jak Bator i Sobolewski, powtarzają jej wersję wydarzeń. A Godzilla nie życzy sobie – co każdy łatwo zrozumie – być portretowany jako monstrum. Jego słudzy coś tam więc zaczęli bajdurzyć o „pierwotnym duchu japońskiej agresji, który obraca się niczym fatum przeciwko niej samej”, no ale jako przedstawiciele, najeźdźcy musieli filmy nakręcone przez ofiary Godzilli zreinterpretować w słusznym politycznie duchu. Było to konieczne zwłaszcza z tego względu, że cieszyły się popularnością na świecie, a nawet w samych USA (siedzibie Godzilli). Zapewne producenci i twórcy filmów zrozumieli sygnały płynące od zagniewanego Godzilli, który dobrze wyczuwał potęgę kinowych symboli (wszak sam je produkował i eksportował na cały świat), i przeobrazili Godzillę, ze złego monstrum dokonującego podboju ogniem, w przyjaciela Japonii oraz jej obrońcę przed innymi potworami.

Inny japoński potwór, krewniak Godzili, to Rodan (Radon) – ptak śmierci. Od niego wziął nazwisko major Perry Rhodan, główny bohater słynnej niemieckiej serii s-f ukazującej się od 1961 roku. Czujni niemieccy „inkwizytorzy” szybko zwietrzyli, że Perry Rhodan to „ersatz Hitlera”, który jednoczy planetę i staje się dobrotliwym wodzem stale ekspandującego galaktycznego imperium. Filmy z Perry Rhodanem wyrażały skrytą tęsknotę za dobrym i zwycięskim wodzem, za cudowną bronią, która potrafiłaby zniszczyć armie amerykańskie i sowieckie. Utrzymywano, że zeszyty z majorem Perry Rhodanem (Niemcem z pochodzenia) są odpowiednikiem innej zeszytowej serii „Der Landser” (Piechur), specjalizującej się w, utrzymanych w duchu literatury przygodowej, relacjach i przeżyciach niemieckich żołnierzy z okresu II wojny światowej. „Perry Rhodana”, podobnie jak „Landsera”, oskarżano o „gloryfikowanie wojny”. I rzeczywiście coś w tym chyba było, tyle że chodziło o gloryfikowanie wojny zwycięskiej, jaka w rzeczywistości się nie wydarzyła. Perry Rhodan walczył i zwyciężał wrogów imperium (czyli Rzeszy Niemieckiej) niosących jego mieszkańcom niewolę, śmierć i zagładę: rozmaite monstra, mutantów, insekty i innych orków – Topisderów, Maahków, czerwonookich gigantów z planety Halut, Takerów, Bożków Roju, Mistrzów Wysp, Policjantów Czasu itd., którzy na głębszej płaszczyźnie psychologiczno-symbolicznej przedstawiają antyhitlerowską koalicję. Podobnie jak w przypadku „Godzilli”, w drugiej dekadzie przygód „kosmicznego piechura”, twórcy serii odeszli od pierwotnych (ukrytych) założeń, robiąc zwrot w kierunku pacyfizmu i współpracy między narodami. Major Perry Rhodan przestał uosabiać kanclerza i wodza Adolfa Hitlera, a jego armia zamiast Wehrmachtu zaczęła symbolizować Bundeswehrę, której żołnierze są – jak wiadomo – cywilami w mundurach walczącymi o wieczny pokój.

*****

Umberto Eco: „W tym samym czasie, gdy ukazała się moja powieść [Cmentarz w Pradze], włoski uczony Michele Battini opublikował pracę zatytułowaną Socjalizm imbecyli. To wyrażenie, autorstwa, zdaje się Gramsciego, dotyczy właśnie socjalistycznego antysemityzmu” (Z Umberto Eco rozmawia Miłada Jędrysik, „Książki. Magazyn do czytania”, październik 2011). Oczywiście to nie Gramsci użył jako pierwszy określenia „antysemityzm to socjalizm głupca”, lecz austriacki polityk, poseł do Reichsratu Ferdinand Kronawetter (1848-1913). Później to powiedzenie podchwycił i spopularyzował wybitny socjalista August Bebel. Zauważyć jednak wypada, że wprawdzie antysemityzm to socjalizm głupca, ale jednak socjalizm! Na to, cytujący słowa Kronawettera, jakoś nie zwracają uwagi.

Umberto Eco: „Robiłem w tych czasach wywiad z Teodorem Adorno i zapytałem go: Czy pan, który tak surowo oceniał środki masowego przekazu, nadal tak źle o nich myśli? Odpowiedział: Nie, bo przekonałem się, jak telewizja może służyć demokratycznej edukacji” (Z Umberto Eco rozmawia Miłada Jędrysik). „Demokratyczna edukacja” to oczywiście edukacja prowadzona w środkach masowego przekazu przez Adorna i jego kolegów. „Nasze” środki masowego przekazu są zawsze dobre, „ich” – zawsze złe.

Przypomnijmy tutaj, że to kolega Adorna – Max Horkheimer – wpadł na pomysł, aby marksizm, który źle się zaczął kojarzyć, ze względu na sowiecki bolszewizm, nazwać „Teorią Krytyczną”. Z biegiem lat Teoria Krytyczna uległa metamorfozie w teorię bezkrytyczną. Innemu koledze Adorna – Herbertowi Marcusemu – błędnie przypisuje się krytykę tolerancji. Owszem, Marcuse krytykował tolerancję, ale tolerancję wobec prawicy.

Na marginesie zauważyć należy, że Cmentarz w Pradze Eco to jakaś niewiarygodna wręcz ramota; dzisiaj żadnych tajnych spisków już się nie robi, „spiskowcy” o swoich planach opowiadają w telewizji. Wszystkie spiski są jawne, wszystko zostało ujawnione – albo wprost, albo poprzez znaki; taka jest nasza sytuacja, żyjemy w epoce, w której rządzi – by posłużyć się określeniem Herberta G. Wellsa – Open Conspiracy. Tym by się Eco lepiej zajął, a nie starociami wyciągniętymi z propagandowej rupieciarni XIX wieku.

W jednym z felietonów Kingi Dunin przeczytałem: „Umberto Eco kiedyś powiedział, że dopuściłby karę śmierci, jeśli wyrok wykonywałby nie zawodowy kat (też wątpliwa etycznie funkcja), ale osobiście bliscy ofiary”. Coś chyba Dunin pokręciła, Eco nie mógłby czegoś takiego powiedzieć, ponieważ oznaczałoby to, że w rzeczywistości jest on zwolennikiem kary śmierci, nie podoba mu się jedynie sposób jej wykonywania. Kiedy zmieniłaby się metoda egzekucji (karę wykonywaliby bliscy), wówczas uznałby stracenie mordercy za działanie prawowite. Jednak Eco należy do „wiecznej lewicy”, która kary śmierci nie uznaje nigdy i pod żadnym warunkiem, no, chyba że dotyczy „wrogów klasowych”, jak Joachim von Ribbentrop, Hideki Tojo czy inny potwór (w naszych czasach Saddam Husajn czy Muammar Kaddafi). Tych zawodowy lub amatorski kat może powiesić, jak Pan Bóg przykazał. No i w takich wypadkach – wyjątkowych, oczywiście, absolutnie wyjątkowych – funkcja kata nie jest „wątpliwa etycznie”, lecz staje się wypełnieniem etycznej powinności.

*****

Szperając w pudle ze starymi wycinkami, znalazłem wywiad, jakiego udzielił „Przeglądowi Tygodniowemu” (1988 nr 15) goszczący w Polsce Jerzy Kosiński, znany amerykański pisarz, b. prezes PEN-Clubu i prezes Amerykańskiej Fundacji Studiów Polsko-Żydowskich, członek Amerykańskiego Związku Pisarzy. Na łamach naszej prasy rozgorzał wówczas spór, czy akcja powieści Kosińskiego Malowany ptak rozgrywa się w Polsce, czy też nie, i czy ma to jakieś znaczenie dla przesłania utworu. W wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego” Kosiński utrzymuje, że w Malowanym ptaku słowo „Polska” dla określenia miejsca akcji nie pada. Otóż pada ono w prologu, choć nie we wszystkich wydaniach. W pierwszym wydaniu amerykańskim była mowa o „a large city in Central Poland”. W następnych wydaniach autor dokonał zmiany na „a large city in Eastern Europe”. W prologu do wydania niemieckiego czytamy: „W pierwszych tygodniach II wojny światowej, jesienią 1939 roku, pewien sześcioletni chłopiec z jednego z większych miast centralnej Polski…”

Co ciekawe, Kosiński w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego” oświadczył: „Nigdy natomiast nie zgodziłem się na wydanie «Ptaka» w Niemczech”. Znaczyłoby to ni mniej, ni więcej, że stojąca u mnie na półce książka zatytułowana Der bemalte Vogel (przeł. Herbert Roch, Fischer Bücherei, Frankfurt a.M. 1968) z wydrukowanym na okładce nazwiskiem autora Jerzego Kosińskiego, po prostu nie istnieje. Ergo nie istnieje prolog, w którym mowa jest o „chłopcu z centralnej Polski”. I bądź tu człowieku mądry: co więcej waży – materialny obiekt, jaki trzymamy w ręku, czy słowo pisarza, który byty kreuje lub ciska w nicość.

Warto może tutaj dodać, że szwajcarsko-niemieckie wydawnictwo Scherz Verlag z Berna, które jako pierwsze opublikowało w 1965 roku niemiecki przekład Malowanego ptaka, wydało wcześniej dwie książki Kosińskiego, które w USA ukazały się pod pseudonimem Joseph Novak: Future is ours, comrades i No third path – tę drugą opublikowano pod tytułem Homo Sowjeticus. Der Mensch unter Hammer und Sichel (Homo sovieticus. Człowiek pod sierpem i młotem). Zatem nie Zinowiew, nie Tischner, ale Kosiński, a najprawdopodobniej nieznany redaktor ze Scherz Verlag, jako pierwszy użył terminu „homo sovieticus” już w 1962 roku.

Spośród opinii na temat Malowanego ptaka, u nas – zwłaszcza w latach 90. ubiegłego wieku – raczej chwalonego, przytoczmy krótką notę zamieszczoną na łamach „Twórczości” (1966, nr 7) podpisaną literkami jl, pod którymi kryje się wybitny krytyk literacki i tłumacz, wieloletni redaktor „Twórczości” Jerzy Lisowski: „Jest to, wybaczcie mi Państwo grube słowo, zwyczajne komercyjne gówno. Grube, ale nie za grube, bowiem o książce tej mówić można jedynie w kategoriach ekskrementalnych. Tylko w Ameryce mogła ona zrobić karierę bestsellera, żerując na ignorancji, braku kultury i zdziczeniu psychopatologicznym wychowanej na comicsach szerokiej publiczności czytelniczej”. Wydaje się, że to nazbyt surowa ocena.

Apendyks:

Z powieści Andrzeja Falkiewicza Ledwie mrok (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998):

    Mniezero! W kruczymi płatkami ilone imiała! Krucza nie bo je kruk przyzwał i piórami przyczył w czarnym uśnie! Nóg nie bo je w pozanogciach rozprośliła i płateczkami rośliwi! Zielone mięsa na kwietnikach bez imienia imiała, swoje imię miała pod bluszczem i zgubiła je w czarnym uśnie! Czarne brateczki piszczelu w nogach mnIrysa które uleciła sobie w 1993-się- tym! Osobę uleciła w 1967-siętym i wypiszczelała przez wąskie fleciki szczawiu! 000! Szczawie wyszczebrzone w lutym! Półkości, pozanogcie jej i szczebrza wątroba. Zbakierowane w szało! Uwęzła obstąpiła w czarną uściel i odtąd pułapkana w ciemni! Rozplamymi datami ją ilą! Ilonymi piernikami sekundują i widią! Rozwidlone w kalendarzach krzyżują i cyframi rozwidniają znowu! Minutują, dnią! Ile czego zostało to to jeszcze ubiegają latami!

    Rozlatane kawałki niejciała piszą do niej listy. Są odłączone od niej, ona odłączona od mnieciała, ja odłączony od życia, rodziny 000. Rozpulane wszystko 00000. ZEZEROWANE.

    …Tylko to ziekło powyżej nóg kiedy chce hucić i kucić kuja. Ale piema gdy zaraz wie że próżne, że piema wody i pian z których by urodzić mogło. Są tylko te ugory mylawo mgłące jak przemieszana kasza gryczana z ryżem i jusz nie wiesz gdzie rysz gdzie kasza. I bokło grząskie poniżej, mokrawo ciepe i bagnie na błoci sposób. Nie Wiadome Gdzie. Patrzane Wciąż Jeszcze, owszem, ale już Nie Mające Być Zobaczone Całe Naraz. Chwyte, ale już Nie Dające Się, bo Nie Mogące Być Wzięte Razem. Wciąż Jeszcze Ciepłane, i z delikatnym oparem życia, z tchem Jeszcze, owszem…

*****

    Ważne że byk jest rodzaju męskiego, i torreador, i pikadorzy, nawet pikadorów konie. I że torreadorów żony nie mogą na walkę patrzeć. Oni zawsze bardzo dużo mówią, one niczego powiedzieć nie śmią, nawet gdyby umiały i mogły. Stworzyli teatr, wojnę, walkę byków, dramat – ten literacki rodzaj męski, wyrażający ich konflikty, toporne, sławiący ich myśl która natychmiast odskakuje od ciała i ucieka z Ziemi. Mężczyzna w naszej sytuacji? Ja wiem? Wymyśliłby Boga, gdyby jeszcze nie został wymyślony, i nadal toporem „rozstrzygał konflikty”, nadal by piką zwierza poganiał. Kobiety bardziej się może cackają ze swym ciałem, mniej w nich Szekspira, za to więcej Słowackiego i spolegliwych bandaży, więcej w nich uwagi dla siebie, więcej miesięcznej krwi, comiesięcznej waty, bardziej może eksponują swe cielesne (często urojone) niedomagania. Ale ten właśnie, taki ich stosunek do ciała jest siłą która chroni przed mordem. Kobieta wnioskuje tak jak rodzi dzieci, RODZI swe wnioski, WERYFIKUJE NA POZIOMIE JEDNEGO ŻYWEGO ORGANIZMU. Oni wyciągają swoje z trójkątnego kapelusza. Mordują nas – i siebie – swymi „abstrakcjami”, lichymi majakami z krwawej jatki. Musimy umieć opowiedzieć o tym – my, she-ship niespełniony, byk rodzaju żeńskiego! Każą nam wierzyć w swoje szczyty… własne szczytowanie; napisali Fausta. Ich cierpiętliwe jęki są religią, zrządzeniem Bożym. Ich głośne krzyki stają się filozofią. Ich szczytowanie staje się „światowaniem” – „całym światem”. A my, Teresa – chcesz? – napiszemy dla nich cichą Faustę.

*****

    …głębokie wody przywidzeń które zrodziły pisanie które zrodziło zwidy Litwinki senatora trackiej niewolnicy (męskie męskiej, starcze starca, bezocze bezoki, Achillese Achillei cofniętej w greckie i jeszcze głębiej, w mykeńskie, z obolem w ustach) i wyprzedziło w przyszłość pozagalaktycznej niewiadomej, aż znowu zrodziło wody z których poczęło drobne fragmenty organizmu, poskręcane kawałki dłoni, fantomy stóp rodzące watę która odzyskała żywe strzępy mięsa kochane po dziewczęcemu i odzyskiwane w jego odzyskanych częściach w jeden wielki ciąg rodzenia przetykanej językiem, łatanej czasownikami i przewiązanej w mumię która wytchła (wydechła) okolice ciała, obce łóżka i jeszcze dalsze ciała okolice aż porodziła szpital, odpoznała i odpomniała życie stamto tamtej, calone i scalane, i ocalone w miłosnym uniesieniu nad urękawiczoną ręką upończoszoną nogą i, gdy już ciało urodziło strój, śpiewała ody na mydłopodobną pianę kąpieli sprzedtych, na dawną irchę i kiedyś-jedwabie rozkraczonej w grzechu… i aż w monodram który porodził Guevarę która porodziła (który porodził) pomordowaną tę zakubłaną w kuble która zrodziła Marię Stuart która zrodziła Marie-Antoinette która porodziła pierwsze kaku w plastikowej folii które porodziło ortopedę i romans, ale ja wtedy już nie z ortopedą romansowałam, ponownie zaszłam w zapis i tylko słowa mogłam rodzić, nie z ortopedą romansowałam lecz z ortografią lub, jeśli by nawet o cokolwiek twardego poszło, to nie o    jego męskie mięso lecz o technikę którą do mnie przyłączał, kuszę kochałam zaciskając zęby do krwi i blogocierpiąc, kuszę kochałam a nie jego pustawe oczy, i błogosławiłam spężyny, jego sfingowany pseudomonolog o fucych urządzeniach i fucaniu w białą chustę bardziej mnie czulił niż jego silne ręce, mój ciałopis bardziej niż jego męskie ciało, i dopiero z tego ciałopisu mój kwiat techniki prawdziwej, już wzruszająco mojej, wyrastający na mięsej łodydze i korzeniach kości, gdyby nie… gdybym nie… gdybym znowu nie zaczęła częściej pobywać w zapisie niż w sobie, częściej w słowach niż w mnie, aż kiedy… kiedy w blondbasen wszechświata wrzucona, blondspółkując niespoło, w miłości Celadonowej, blond-zielonej porodziłam siebie mięsą a ta mięsa porodziła wielkie jaszczury ramion i jaszczurcze palce (czujące jaszczurki palców), a dopiero z gadów ciała, gadów –mnie – bratniosiostrę wilgnoustą i blondwłosą (lecz nienapewną nienakwiecią), kakusiostrę, a dopiero kakusiostra urodziła mnie tę, tu obecną lecz niecałą i ta ona-mnie niecała urodziła całą mnie – a ja, obupiersia, czuciem dołu doradzałam blondcóreńkę, we tfim wstydzie doradzałam niefucaną i niesiką poronianą poronianą aż poronioną ostatecznie, w nieurodzenie cofniętą a ta cofnięta ona-nie-ja, tfucieknąca i niekwiecia, wciąż kakucóry kakucóry… kochukakam, kwiatokaleki… kakurodzę, i wrzodzę się, wyrastam chorać zamiast kochać, kalekochorać zamiast mieć… aż wreszcie… AŻ WRESZCIE: JA ZRODZIŁO MNIE, MNIE ZRODZIŁO KOBIETĘ (jej poprzerastany genitaliami dół brzucha i widzące piersi dziewczyny, kobiecą czułość i pragnienie kobiece), a ta ona-mnie kobieta żywa PRAGNĄC porodziła blondM

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.