Jesteś tutaj: Publicystyka » Adrian Nikiel » Ból serca
Dokładnie przed dwoma laty na łamach „Opcji na Prawo” opublikowałem recenzję powieści H. Hartunga pt. Gdy niebo zstąpiło pod ziemię. Omawiany dziś tytuł to z kolei równie wstrząsająca publikacja oparta na licznych dokumentach i wspomnieniach, której autorem był Ernest Hornig (1894-1976), pastor „Kościoła Wyznającego”, ruchu łączącego protestanckich przeciwników narodowego socjalizmu. Był on również naocznym świadkiem wydarzeń, członkiem katolicko-ewangelickiej delegacji, której argumenty (w tym formułowane osobiście przez Horniga) skłoniły gen. Hermanna Niehoffa do podjęcia decyzji o kapitulacji Twierdzy Wrocław.
Kolejne dzieło poświęcone zagładzie pięknego pruskiego Wrocławia nie przynosi może jakichś nowych informacyj, które mogłyby zmienić utrwalony obraz wydarzeń. Jego siła tkwi natomiast w tym, że obszerny zbiór zgromadzonych relacyj pozwala też na pewne uogólnienia odnośnie do natury tego, czego nienawidzą wszyscy uczciwi ludzie – socjalizmu. Starcie dwóch odmian socjalizmu (narodowej i bolszewickiej) obnażyło bowiem jego prawdziwą naturę z całą bezwzględnością, jaka możliwa jest tylko w warunkach wojny.
Oblężenie Festung Breslau dowiodło, że gdy nadchodzi kryzys, w socjalizmie wszystko zaczyna się walić. Doskonałym przykładem socjalistycznego chaosu może być decyzja o ewakuacji mieszkańców Wrocławia: w środku mroźnej zimy, bez żadnego przygotowania do drogi czy zaplecza w jej trakcie, mieli opuścić miasto i po prostu uciekać przed siebie. Decyzja o ewakuacji nie była motywowana ochroną cywili, lecz chodziło o pozbycie się kłopotu. Nic dziwnego, że skończyło się to tragicznie dla kilkudziesięciu tysięcy wrocławian, a ci, co przeżyli ten paroxyzm szaleństwa, woleli zawrócić i wbrew zakazom pozostać w mieście, z nadzieją, że przynajmniej ocalą godność i umrą we własnym domu, na własnej ulicy. Podobnie, choć to już nie chaos, lecz zbrodnia, należy oceniać eutanazję starców (ofiarą padli pacjenci wrocławskich szpitali), zmuszanie ludności cywilnej do bezsensownej, a okupionej tysiącami zabitych, budowy prowizorycznego lotniska w Śródmieściu, czy też wysiedlanie mieszkańców całych ciągów ulic, którzy oczywiście nie mieli szans na uratowanie dobytku i tylko z daleka widzieli swoje płonące domy, podpalone przez fanatyków narodowego socjalizmu.
Dla wykonawców zbrodniczych rozkazów (wbrew „narodowej” konotacji ich idei) zwykli Niemcy byli taką samą ofiarą na ołtarzu „interesu partyjnego”, jak wcześniej ofiarą ich doktrynalnego obłędu padli Polacy, Żydzi i inni. Narodowi socjaliści nie działali w interesie Niemiec, lecz w imię zbrodniczej utopii. Za najjaskrawsze tego przykłady można uznać rozkazy i testament Adolfa Hitlera – miały podtrzymywać straceńczy opór za cenę kolejnych poległych i zamordowanych oraz niepowetowanych strat materialnych. Naród niemiecki był ważny tylko o tyle, o ile umożliwiał realizację założeń ideologicznych NSDAP. Nieprzydatny, mógł nawet przestać istnieć. Narodowi socjaliści byli zatem lustrzanym odbiciem komunistów, których przecież – analogicznie – najmniej obchodziło dobro narodów Związku Sowieckiego, nie szczędzili zatem cudzego życia oraz dóbr kultury, aby czerwony sztandar szatana zatryumfował w każdym zakątku globu.
Na wrocławskim Rynku, który dziś kojarzyć się może ze wszystkim, tylko nie ze śmiercią, mordowano nie tylko ideowych przeciwników hitleryzmu, nie tylko urzędników oskarżonych o jakąkolwiek niesubordynację, lecz również tych, którzy po prostu narazili się swoim oprawcom. Zapewne nigdy już nie dowiemy się, ilu zabitych podczas oblężenia Festung Breslau zginęło z rąk Sowietów, a ilu padło ofiarą rodaków… Ogromna część zabytków i dzieł sztuki zgromadzonych we Wrocławiu została zniszczona nie przez Armię Czerwoną, ale na polecenie dowództwa twierdzy. Nawet gdyby narodowi socjaliści ostatecznie wygrali to starcie totalitaryzmów, obroniono by tylko morze ruin. Można wręcz odnieść wrażenie, że gdyby nie ostateczna klęska Rzeszy Niemieckiej, „obrona” Twierdzy Wrocław byłaby za wszelką cenę kontynuowana do momentu, gdy z miasta nie zostałby kamień na kamieniu, poza stanowiskiem dowodzenia na Wyspie Piaskowej. W zamian za to Wrocław cieszy się wątpliwym prestiżowo statusem jedynej twierdzy hitlerowskiej, która nie została zdobyta, tylko sama skapitulowała dwa dni przed końcem wojny w Europie… (…) mniej więcej od połowy lutego obrona Breslau nie miała już większego wpływu na wydarzenia wojenne. (…) ofiary i moralnego wysiłku, jakie były niezbędne w walce o Breslau, „zażądano od wprowadzonego w błąd i oszukanego narodu, kiedy nic już nie można było zmienić w tragicznym losie niemieckim” (str. 211).
Komuniści, co zresztą nie było dla nikogo zaskoczeniem, poczynali sobie wobec mieszkańców oblężonego miasta równie zbrodniczo. Wbrew propagandowym ulotkom, zrzucanym przez sowieckie lotnictwo nad Wrocławiem, ludność cywilna była nieustannie atakowana. Bolszewicka dzicz ostrzeliwała nawet kondukty pogrzebowe! Podobnie traktowano samoloty próbujące ewakuować rannych. Tragiczny był los strażaków, którzy próbowali gasić bombardowane obiekty – jeżeli ocalili życie, po kapitulacji twierdzy czekała ich deportacja na Wschód. Taka też była przyszłość tysięcy innych obrońców miasta (duża część z nich już nie zobaczyła Niemiec), gdyż Sowieci pogwałcili wszystkie ustalenia związane z kapitulacją (str. 203-205). Jakież to typowo bolszewickie!
Za najbardziej ponury symbol komunistycznych zbrodni w trakcie oblężenia Wrocławia służyć może bombardowanie w czasie świąt Wielkiej Nocy Ostrowa Tumskiego, najstarszej części miasta i centrum katolickiego życia religijnego. „W Wielkanoc w Breslau zapanowało piekło” (str. 142). Paliło się w każdym miejscu, na Dominsel, w katedrze (…) (str. 143). Wojna z Niemcami miała się wkrótce skończyć, ale przecież komuniści pozostali (przede wszystkim!) w stanie wiecznej wojny z Bogiem i Jego Kościołem.
Rozbestwiona komunistyczna swołocz również po zdobyciu Wrocławia wzniecała pożary. Te działania doprowadziły m.in. do zagłady znacznej części Pałacu Królewskiego (przy obecnej ul. Kazimierza Wielkiego). Takich przypadków na Dolnym Śląsku było zresztą więcej – najprymitywniejsze odruchy skierowane były przeciwko wszystkiemu, co wzniosłe i piękne. Po raz kolejny komunizm i narodowy socjalizm okazały się piekielnymi bliźniętami.
Zdziczeniu obyczajów wojennych, swoistej inwolucji, jaka nastąpiła w ciągu lat 1914-1945, Ernest Hornig poświęcił interesujące rozważania, prezentując przykłady nieludzkiego terroru, przy pomocy którego utrzymywano pozory dyscypliny. Pretextem do wydania wyroku śmierci mogła być nawet próba ocalenia czegokolwiek z domu przeznaczonego do wysadzenia! Coś takiego nie wydarzyłoby w czasach monarchii. W konsekwencji odrzucano każdy ludzki odruch, usiłowano wprowadzać za wszelką cenę dyscyplinę i realizować, nieaktualne w ówczesnej sytuacji, zasady. W ten sposób formalnie obowiązujące prawo przeistaczało się w swoje przeciwieństwo, a mianowicie w bezprawie (str. 135).
Na koniec kilka uwag odnoszących się do merytorycznego opracowania wydania polskiego. Przede wszystkim – dyskusyjna wydaje się przyjęta przez tłumacza metoda, by nazwy topograficzne terenów znajdujących się w dawnych granicach Rzeszy pozostawić bez tłumaczenia w oryginalnym brzmieniu niemieckim. O ile taki jednorazowy (w odniesieniu do danego miejsca) zabieg mógłby mieć merytoryczne uzasadnienie, o tyle ciągłe trzymanie się nie poddających się odmianie nazw niemieckich jest niezbyt szczęśliwe z powodów stylistycznych. Coś zgrzyta…
Przypis 24 na str. 20 powinien, jak sądzę, odnosić się do miejscowości Stare Koźle. W przeciwnym razie z informacji podanej przez tłumacza wynikałoby, że na początku lutego 1945 r. Sowieci opanowali już okolice ul. Lotniczej we Wrocławiu.
Z kolei w przypisie 30 Piastowie śląscy, linia senioralna (i najdłużej istniejąca) pierwszej polskiej dynastii, zostali błędnie określeni mianem „linii bocznej”. W następnym przypisie cesarzowej Marii Teresie, królowej Czech i Węgier, przypisano nieistniejący tytuł „cesarzowej niemieckiej”.
Wątpliwości musi budzić nazywanie „Mszą” nabożeństw ewangelicko-augsburskich. Nigdy dość przypominania, szczególnie teraz, w epoce ekumenizmu, że tworząc swoją herezję, Marcin Luter odrzucił m.in. Mszę Świętą i sakrament kapłaństwa, więc nabożeństwo to nie Msza, a pastor to nie xiądz, lecz świecki przewodnik wspólnoty. W tym momencie aż muszę dać upust chęci przypomnienia anegdoty o człowieku, który słuchał wyłącznie płyt z nagraniami „mszy żydowskich”… A już bardziej poważnie: parę lat temu na okładce jednego z polskich czasopism protestanckich pojawił się bluźnierczy slogan Msza to oszustwo wszechczasów. Konsekwentnie zatem należy uważać za błędnie przetłumaczone zdanie ze str. 41: Jako duchowni ewangeliccy nie podlegaliśmy państwowym rozkazom, lecz tylko kościelnej odpowiedzialności wynikającej z naszej przysięgi składanej podczas wyświęcania na kapłana.
Dzieło Ernesta Horniga czyta się niewątpliwie z bólem serca. Jest to kolejna z tych xiążek, przez które przedzierać trzeba się z zaciśniętymi zębami, aby nie płakać nad losem naszego wspaniałego miasta. Jednak trzeba ją przeczytać, szczególnie gdy dorastają kolejne roczniki młodzieży nie pamiętającej już PRL, za to poddanej demoliberalnej tresurze w państwowych szkołach, więc nie rozumiejącej, na czym polegało zło socjalizmu, każdego socjalizmu. Kiedy mówiliśmy naszym słuchaczom (…) że nic nie może oddzielić nas od Boga i jego miłości, ani śmierć, ani życie, ani teraźniejszość z jej strachem, ani przyszłość z jej nadzieją, ani oblężenie, ani kapitulacja, wówczas stawialiśmy ich na twardym gruncie, którego nie mogła im dać, ani nim wstrząsnąć, żadna ideologia i żadna iluzja (str. 73).
Ernst Hornig, Breslau 1945. Wspomnienia z oblężonego miasta, tłum. Viktor Grotowicz, Wydawnictwo Via Nova, Wrocław 2009, ss. 240. www.vianova.com.pl
Pierwodruk (w innej wersji): „Opcja na Prawo” nr 9/117, wrzesień 2011 r.