Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Cień Azraela. Pisane pod wrażeniem wizyty Benedykta XVI w Turcji
Od pewnego czasu Europa Zachodnia przeżywa prawdziwe odrodzenie religijne. Wiernych w kościołach oczywiście nie przybywa. Kiedy jednak domy Boże pustoszeją, po czym są przerabiane na sklepy lub restauracje, tuż obok wciąż wyrastają nowe meczety. Dla mieszkańców Zachodu dzieci stanowią przeszkodę na drodze do samorealizacji, toteż masowo ćwiartują je w klinikach aborcyjnych albo mordują trucizną w pigułkach; tymczasem żyjący wśród nich muzułmanie „są płodni i rozmnażają się, aby zaludniali ziemię i czynili ją sobie poddaną”. Coraz więcej Europejczyków przechodzi na islam, odkrywając w nim pewność i prostotę zasad – wyzwolenie od wszechobecnej anomii. Katolicki uniwersytet w Louvain kilka miesięcy temu ogłosił nabór na islamskie studia teologiczne dla przyszłych ulemów (sic!). Krzyk muezina przetacza się potężnym echem od arabskich pustyń przez lasy Indonezji po francuskie metropolie. Czyżby na Stary Ląd padł cień Azraela?
Patrząc na świat, mahometanin dostrzega w nim jasny podział na Dar al Islam (domenę islamu) oraz Dar al Harb (domenę wojny) – na krainy należące do Allacha i te, które będą należały do Allacha. Nie istnieją ziemie, które mogłyby należeć do niewiernych. Temu głodowi ekspansji człowiek zachodni przeciwstawić może tylko żałosny, płaczliwy protest – i nic więcej, ponieważ zatracił znajomość sensu swego istnienia. Nie potrafi odnaleźć jego celu, odkąd odrzucił wiarę przodków. Gnije od wewnątrz, a przecież do tej pory wszystkie postarzałe, dekadenckie cywilizacje ginęły z rąk żywotnych i agresywnych najeźdźców; „Są ludy, co dojrzały do śmierci/Z rąk ludów niedojrzałych do życia.” – śpiewał Jacek Kaczmarski. Muzułmanin natomiast kipi wolą walki, czerpaną wprost z religii Proroka. Z innymi religiami chce prowadzić wojnę, nie „dialog”. Gdy staje w obronie wiary, sięga po miecz, a nie po karty i deklaracje praw człowieka. Dobywa go, by pomścić obrazę nie „uczuć religijnych”, lecz Boga. Swe prawo do przyzywania Jego imienia opiera na nakazach Koranu, nie na „zagwarantowanych konstytucyjnie demokratycznych wolnościach”. Nic zatem dziwnego, że do zniewieściałego Europejczyka żywi jedynie nieskrywaną pogardę.
W świecie mahometańskim tradycyjne instytucje funkcjonują jako fundamenty naturalnego porządku rzeczy. Część tworzących go państw to monarchie, gdzie król zachowuje pozycję suwerena (np. Arabia Saudyjska, Jordania, Brunei). Nawet kraje muzułmańskie uważane za nowoczesne zachowały ustrój teokratyczny (Iran) lub autorytarny (Egipt). Dla tamtejszych społeczeństw religia nie stanowi jednej z wielu „opcji” możliwych do dobrowolnego wybrania. Przenika całość ich życia. Demokracja uchodzi za zarazę przywleczoną przez nieprzyjacielskie wojska, coś sztucznego i obcego. Przypuszczalnie właśnie z tych powodów islam przyciągał uwagę radykalnych myślicieli prawicowych, zwłaszcza należących do szkoły tradycjonalizmu integralnego. René Guénon (1886-1951) uważał go za ostatni system wierzeń, w którym wciąż pozostaje żywa Tradycja Pierwotna; Juliusz baron Evola (1898-1974) określił go mianem „Tradycji wyższego wymiaru”. „W Koranie jest coś męskiego, coś, co można określić jako rzymskie.” – wtórował im francuski faszysta Maurycy Bardéche (1907-1998).
Odmienną opinię prezentował m.in. katolicki konserwatysta Hilary Belloc, wskazując na rewolucyjną genezę islamu i definiując go jako… chrześcijańską herezję. Istoty religii Mahometa upatrywał w „położeniu nacisku na osobistą nieśmiertelność, istnienie jedynego Boga, jego Nieskończony Majestat, Sprawiedliwość i Miłosierdzie, a także w (…) podkreślaniu, że w oczach Stwórcy wszystkie dusze są równe”. Islam jawił mu się zatem jako poprzednik reformacji, nie wyłączając „stosunku protestanckich reformatorów do wizerunków Boga i świętych, Mszy oraz celibatu”. Znany neo (właściwie: pseudo-) konserwatysta Samuel Huntington przestrzegał z kolei („Zderzenie cywilizacji”) przed nieuchronnym zagrożeniem, jakie cywilizacji zachodniej niesie muzułmańska rewolucja – przy czym, co ważne, za rdzeń tej pierwszej uznał: liberalną demokrację, „społeczeństwo otwarte”, laicyzm, prawa człowieka etc. Wrogie nastawienie mahometan do owych czołowych osiągnięć zachodniej degrengolady nie ulega wątpliwości, podobnie jak jego religijne podłoże, toteż niektórzy przedstawiciele tradycjonalistycznej lub rewolucyjnej Prawicy skłonni są widzieć w nich sojusznika w wojnie z zabijającymi Zachód od wewnątrz siłami postępu. Nawet jeżeli muzułmanie stanowią dziś w państwach zachodnioeuropejskich realne niebezpieczeństwo polityczne czy społeczne, nie mamy powodu, by żałować ich gospodarzy — żywicieli. Sami przystawili sobie szablę islamu do gardeł. Poza tym jako obrońcy bastionów Starej Europy wolimy stawać naprzeciw nowego Saladyna niż nowego Almanzora, który pod płaszczykiem pocałunku tolerancji i uścisku powszechnego braterstwa przemyca do naszej twierdzy śmiercionośne bakcyle rozkładu. Jeśli jednak pragniemy utrzymać szaniec, musimy przeciwstawić islamowi siłę równie jak on (czy wręcz bardziej) wojowniczą, ekspansywną i nieskorą do rozejmu. Islam zna taką siłę. Na rubieżach Europy zderzał się z nią na polach bitew od Covadongi po Wiedeń. Ta siła kryła się w Krzyżu, który prowadził do boju eskadry spod Lepanto, który najpierw osłaniał baszty Chocimia przed turecką nawałą, a potem szturmował jego mury, gdy forteca wpadła w ręce sułtana.
Kiedy więc krzyk muezina odbija się echem w pustych nawach kościołów Europy, zwracamy się w stronę Rzymu. Czekamy na głos, co przetnie wielojęzyczny bełkot „ekumenicznych modlitw” i nowomowę „dialogu”. Niech będzie to głos następcy Urbana II zwołujący nowych krzyżowców. Niech wskrzesi ducha Ligi Świętej Innocentego XI. Sługa i obrońca Krzyża musi sobie przypomnieć, że jest zarazem strażnikiem Zachodu.
Dlaczego więc składa kwiaty na grobie Atatürka – rewolucjonisty, masona i antyklerykała?