Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Nie ma czerwonego konserwatyzmu
Jak wiadomo, w Polsce funkcjonują środowiska intelektualne głoszące, iż prawdziwy konserwatysta, narodowiec czy państwowiec powinien pozytywnie odnosić się do PRL; osoby przyznające się do którejś z powyższych tradycji politycznych, a nastawione nieprzychylnie do „Polski Ludowej” (wzięcie w tym miejscu Polski w cudzysłów uważam za nader istotne) są przez nie obrzucane epitetami takimi jak romantyk (tak, tak, to pojęcie uległo tak wielkiej dewaluacji, że niektórym służy za obelgę) bądź anarchista, a niekiedy nawet: sankiulota, jakobin, bolszewik (sic!). Inspirację znajdują owe środowiska w perypetiach tych spośród przedwojennych ludzi polskiej prawicy, którzy po II wojnie światowej (a niekiedy jeszcze w jej trakcie) zdecydowali się wesprzeć system komunistyczny zainstalowany nad Wisłą przez Związek Sowiecki. Dla tych z kolei doszukują się pierwowzorów wśród polskich zachowawców epoki porozbiorowej, ściślej zaś w fakcie podjęcia przez wielu z nich współpracy z państwami zaborczymi. Niedawno w szkicu „Konserwatyści, zaborcy i PRL” próbowałem wykazać kłamliwość stosowanych przez nich analogii. Polemikę z moim tekstem podjął p. dr Adam Wielomski, publikując artykuł zatytułowany „O konserwatywnej filozofii polityki”, gdzie broni zarówno rzekomej zasadności porównywania dziewiętnastowiecznych konserwatystów do współpracowników komunistycznej dyktatury, jak i rozmaitych innych twierdzeń typowych dla apologetów owych współpracowników. Według mnie, ten znakomity uczony oraz jeden z przywódców rodzimego ruchu monarchistycznego nie przedstawił we wzmiankowanej wypowiedzi żadnych przekonujących argumentów; w dodatku wysunął w niej twierdzenia na temat tradycji polskiego konserwatyzmu – i konserwatyzmu w ogóle – które przyjąłem ze zdumieniem, dziwiąc się, jak mogły wyjść spod pióra zasłużonego już badacza myśli Prawicy.
Obronę peerelowskich „fellow travellers” rozpoczyna p. Wielomski od przypomnienia faktu zaangażowania się szeregu znanych myślicieli konserwatywnych po stronie reżimów, jakie niewiele łączyło z ideą państwa kultywowaną przez zachowawców. Współpracować w ten sposób mieli „Cat, Bocheński, ONR-owcy z PRL, Carl Schmitt i Ernst Junger z III Rzeszą, Charles Maurras z Vichy, Louis de Bonald z lewicowym uzurpatorem Napoleonem I, Louis de Veuillot z Napoleonem III”. Zdaniem Autora prawie wszyscy konserwatyści z kimś kolaborowali, z czego płynie wniosek, iż „kolaboracjonizm tkwi głęboko w mentalności prawicy”. Powyższe stwierdzenia są krzywdzące dla ogółu zachowawców, zwłaszcza tych, co na żaden układ ze swymi wrogami nigdy nie poszli. Z nikim bowiem nie „kolaborowali” karliści (których epopeję, nawiasem mówiąc, tak pięknie opisuje w swych dziełach sam dr Wielomski), nieprzejednani wobec liberalnego reżimu okupującego Hiszpanię. Jakobici, a także ortodoksyjni torysi nigdy nie uznali rządów „hanowerskich świniopasów” na Wyspach Brytyjskich. Rosyjscy słowianofile (Konstanty Aksakow, Aleksy Chomiakow, Iwan Kiriejewski) oraz reakcjonista Konstanty Leontjew (1831-1891) konsekwentnie odmawiali poparcia liberalnej polityce caratu, za co pierwsi zapłacili licznymi kłopotami z cenzurą, a drugi złamaną karierą w dyplomacji. Niemieccy romantycy polityczni również nie stanęli po stronie żadnej z dwóch znanych sobie postępowych dyktatur: ani tzw. absolutyzmu oświeconego, ani rewolucyjnego bonapartyzmu. A skoro już jesteśmy w Niemczech, jakże zapomnieć wielu rewolucyjnych konserwatystów, wygnanych z ojczyzny lub pomordowanych za sprzeciw wobec brunatnej tyranii? Zresztą, wystarczy spojrzeć na listę „kolaborantów” wyliczonych przez mojego Polemistę, by zauważyć, że do jednego worka zostają wrzuceni współpracownicy dyktatur posiadających jednak pewne elementy konserwatyzmu (II Cesarstwo, Państwo Francuskie) i lewicowych podpalaczy świata pokroju Bonapartego, Hitlera czy Bieruta (a także Ernsta Jüngera, który nie tylko nie „kolaborował” z nazistowskim totalitaryzmem, ale i był przezeń szykanowany) – co budzi podejrzenia, iż Autor dokonuje nadinterpretacji faktów dla uprawdopodobnienia z góry przyjętej tezy. Apeluję o szacunek dla cieni zachowawców dawniejszych pokoleń. Bo kiedy współczesny konserwatysta pisze: „Zwróćmy jednak uwagę, że jeśli z tradycji konserwatywnej wyeliminujemy wszystkich tych, którzy mają w swojej biografii okres kolaboracji z jakimś lewicowym czy totalitarnym reżimem, to prawie nikt nam nie zostanie (…)” – legiony jego poprzedników muszą przewracać się w grobach.
Opisywana przez p. Wielomskiego „mentalność prawicy” wyraża się jakoby w akceptacji każdej zastanej rzeczywistości społeczno-politycznej. „Gdyby konserwatyzm polegał wyłącznie na ocenianiu odległości między światem Josepha de Maistre’a i Juana Donoso Cortesa, a ‘schizmą bytu’ w postaci liberalnej demokracji czy ‘realnego socjalizmu’, to konserwatysta – każdy konserwatysta – musiałby być rewolucjonistą”. I tu, wbrew własnej intencji, mój Polemista trafia w sedno. Konserwatysta patrzący na dzisiejsze państwo – demoliberalne, laickie, opiekuńcze, nasączone prawoczłowieczyzmem etc. – daremnie szukałby w nim czegokolwiek wartego konserwowania. Konsekwentny obrońca chrześcijańskiej nauki o państwie oraz zasad hierarchii i autorytetu chciałby chyba jedynie zmieść je z powierzchni ziemi. W istocie, w świecie demoliberalnym największymi rewolucjonistami pozostają konserwatyści i nie ma w tym żadnego paradoksu. Dr Wielomski sądzi jednak inaczej i dlatego zwraca się żartobliwie do niżej podpisanego: „Idąc rozumowaniem kolegi Danka, w sytuacji gdy rząd Tuska unicestwia polską państwowość za pomocą Traktatu Lizbońskiego, powinniśmy wypowiedzieć posłuszeństwo ‘zdradzieckiej ekipie’ i zaczaić się z panzerfaustami na przejazd kolumny rządowych samochodów, aby w romantyczno-rewolucyjnym czynie połączyć świat ideowy konserwatyzmu z empirycznie zastanym. Kolego Adamie! Jestem pewien, że i Ty i każdy rozsądny człowiek wzdrygnie się przed takim pomysłem”. I znów trafia w sedno wbrew własnej intencji, bo taki mniej więcej pogląd wyraziłem w publicystycznym komentarzu do wyborczego triumfu p. Tuska i jego różowej grandy. (Napisałem wówczas, iż jeśli nowa ekipa rządząca będzie akceptować dyplomatyczne upokorzenia Państwa Polskiego i dążyć bez osłonek do jego zlikwidowania, zasłuży, by bez sądu potraktować ją jak zdrajców stanu.) Myli się co do jednego: rządowi Tuska nie da się wypowiedzieć posłuszeństwa, gdyż jak każdy rząd demoliberalny sam w sobie stanowi on zaprzeczenie władzy prawowitej (i ogólnie idei prawowitości władzy). Zwraca na to uwagę konserwatywny filozof polityki prof. Alasdair MacIntyre (ur. 1929), gdy stwierdza: „Lojalność wobec mojego kraju, mojej wspólnoty – lojalność bowiem nadal pozostaje centralną cnotą – ulega oderwaniu od posłuszeństwa rządowi, który przypadkiem sprawuje nade mną władzę”. Ze sfery generalnych refleksji o konserwatyzmie zejdźmy teraz na poziom konkretniejszy i spróbujmy się zastanowić nad przyczynami stanięcia przez niektórych dawnych ludzi prawicy po stronie komunistycznej władzy. Czy kogoś, kto popiera rządy kompartii można w ogóle uznać za prawicowca? Według p. Wielomskiego – owszem, przy czym rozbieżność pomiędzy wyznawanymi (rzekomo) zasadami a praktycznym zaangażowaniem politycznym tłumaczy się „autonomią rzeczywistości” wobec świata idei. Lecz niezależność czynu od myśli i vice versa to ulubiona śpiewka krętaczy, służąca do usprawiedliwienia faktu, że mówią co innego, a robią co innego. Uważam się za konserwatystę, ale z uwagi na „autonomię rzeczywistości” nie przeszkadza mi to w robieniu kariery w systemie demoliberalnym bądź komunistycznym. Co ciekawe, dokładnie w tym duchu wypowiadają się apologeci stalinistów w rodzaju Baczki lub Krońskiego, jak również sami staliniści: zapewniają, iż zewnętrznie kolaborowali, bo nie mieli wyjścia, za to wewnętrznie ho ho, jacy byli niezależni i krytyczni wobec systemu.
No właśnie: nie mieli wyjścia. Tak utrzymują adwokaci wszystkich kolaborantów komunizmu, od przedwojennych oenerowców po przedwojennych bolszewików. Nie inaczej czyni mój Polemista, wywodząc: „Ludzie prawicy z II RP w latach 40-tych mieli dwa wyjścia: albo zostać ‘w lesie’ i prowadzić partyzantkę antykomunistyczną, albo ujawnić się i ‘kolaborować’. (…) W takiej sytuacji mogli albo zostać w lesie i umrzeć, albo ujawnić się i kolaborować. Zwracam uwagę, że w systemie stalinowskiego terroru trudno ujawnić się i skorzystać z amnestii. Totalitaryzm nie toleruje „neutralności”. Albo z partią, albo przeciwko partii. Klasyczne greckie ‘stasis’ – wojna domowa, w której neutralność jest zbrodnią stanu. W większości wypadków można było przeżyć tylko aktywnie kolaborując z komunistami i godząc się na ‘sojusz z ZSRR’”. Aby przeżyć w systemie totalitarnym, trzeba więc udzielić mu poparcia; wszelki sprzeciw lub choćby ociąganie pociąga za sobą wyrok śmierci. Mamy tu do czynienia ze starym chwytem erystycznym, znanym pod nazwą fałszywej alternatywy. Polega on na wmawianiu w dyskutanta, iż istnieją tylko dwa rozwiązania danego problemu: jedno, preferowane przez nas, i drugie, niemożliwe do zaakceptowania właściwie dla nikogo – tertium non datur; sztuka polega na ukryciu przed adwersarzem możliwości innych, niż przez nas broniona i zmuszeniu go do zgody za pomocą swoistego szantażu psychologicznego. Dlaczego się nad tym rozwodzę? Otóż alternatywa, jaką przedstawia dr Wielomski (i każdy, kto stosuje tą argumentację) – kolaborować lub zginąć – nie odpowiada prawdzie. W państwie totalitarnym dało się przetrwać, nie wikłając się w kolaborację – pod jednym warunkiem: zrezygnowania z aktywności publicznej. Doskonały tego przykład stanowi przedwojenna „wewnętrzna emigracja” w III Rzeszy, na czele z Ernestem Jüngerem (1895-1998), którego Autor nie wiadomo na jakich podstawach podaje za kolaboranta hitleryzmu. Zbigniew Herbert (1924-1998) musiał w młodości zatrudnić się jako ekspedient w sklepie, ponieważ nie chciał pisać wierszy na cześć Stalina. Z analogicznych przyczyn Józef Mackiewicz (1902-1985) w Związku Sowieckim woził gnój i pracował jako drwal. Owszem, w ten sposób nie dało się dostać posady w urzędzie, redakcji gazety czy na uniwersytecie albo zostać poczytnym i chętnie drukowanym literatem – ale podobne profity akurat nie są potrzebne, by przeżyć. Jeżeli zaś uzyskanie profitów wymaga zdrady zasad, choćby i pozornie niewielkiej, można zrezygnować albo z profitów, albo z wierności zasadom.
Zmyśloną chęcią przeżycia tłumaczy jednak dr Wielomski jedynie kolaborację byłych prawicowców w latach 1944-1956; po zakończeniu tej najbardziej radykalnej fazy komunizmu w Polsce ustąpiła ona ponoć innej motywacji: przekonaniu, że PRL stanowi mimo wszystko jakąś postać polskiej – że „Polska jest tu, a nie na emigracji w Londynie”. Ta ostatnia sentencja może zagrać na emocjach, niemniej nic nie tłumaczy. Za komuny, rzecz jasna, Polska leżała tam, gdzie zawsze. Wedle słynnej formuły francuskiego nacjonalisty Maurycego Barrèsa (1862-1923) „Ojczyzna to ziemia i groby”. Ziemia, czyli określone terytorium geograficzne, i groby, czyli konstytutywne dla naszej tradycji wydarzenia historyczne, jakie się na nim rozegrały. Nie legitymizuje to wszakże i nie czyni rodzimym każdego aparatu władzy, który zostanie w Ojczyźnie zainstalowany. W przeciwnym wypadku za państwo polskie przyjdzie nam uznać np. Generalne Gubernatorstwo.
Dalej mój Polemista ponownie odwołuje się do rzekomo konserwatywnego dążenia do zachowania rzeczywistości zastanej, konstatując: „(…) my, konserwatyści nie umiemy być w radykalnej i czynnej opozycji do systemu, nawet jeśli jego zasady są w skrajnej sprzeczności z naszymi”. Przeciwnie – my, konserwatyści, byliśmy w radykalnej i czynnej opozycji do niejednego systemu; dość wspomnieć jakobitów-powstańców, karlistów bądź rewolucyjnych konserwatystów zaangażowanych w spiski przeciw Republice Weimarskiej i zamach na Hitlera. Zachowawca może też pozostawać w biernej opozycji do wrogiego konserwatyzmowi reżimu, ignorować go. Skoro totalitarny charakter sytemu uniemożliwia mu czynną walkę, powinien wycofać się do „wewnętrznej twierdzy” – ale nie przystawać na jego panowanie. Jeżeli wziąć powyższą konstatację p. Wielomskiego za dobrą monetę, to wszyscy współcześni konserwatyści, żyjąc w demoliberalizmie, muszą stać się liberalnymi demokratami.
Dr Wielomski przypisuje zatem niegdysiejszym prawicowcom współpracującym z komunistami, a w dalszej kolejności również wszystkim konserwatystom, nienową tezę, iż państwo należy chronić i umacniać bez względu na jego charakter. Przykładu dostarcza mu prof. Karol Schmitt (1888-1985) — „państwowiec uznający, ponad wszelkimi różnicami i zmianami form państwa, jego wspólny rdzeń, widzący w nim suwerena dbającego o pokój wewnętrzny za pomocą polityczno-administracyjnych środków zaprowadzania porządku. Dla państwowca, państwo jest historycznie i zawsze pierwsze, forma konstytucyjna jest zawsze na drugim miejscu. Ponad konstytucją i formą państwa stawia on jego egzystencję”. Pogląd ów nie pochodzi wszak od Schmitta, jest znacznie starszy. Ostateczną postać doktrynalną na dwa i pół wieku przed jurystą z Plettenbergu nadał mu Thomas Hobbes (na którego zresztą Autor powołuje się wprost w innym miejscu tekstu) – i tu pozwolę sobie na dygresję. Pozytywne odniesienia do Hobbesowskiej wizji państwa, pojawiające się nieraz w pracach p. Wielomskiego (zob. np. „Aktualność Hobbesa”, [w:] „Pro Fide, Rege et Lege” nr 1/1998), zawsze budziły we mnie zdumienie. Kiedy w jego, skądinąd znakomitej, książce „Filozofia polityczna francuskiego tradycjonalizmu” przeczytałem o „surowym konserwatyzmie” Hobbesa, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Jakże uznać za konserwatystę kogoś, kto dokonał jednej z największych – jeśli nie największej – i najbardziej niszczycielskich rewolucji w myśleniu o państwie?! Hobbes wymyślił państwo będące abstraktem, istniejące niezależnie od ładu metafizycznego, tradycji, ustroju społecznego i jakichkolwiek innych norm. Ale gdy opróżni się państwo z tego rodzaju treści, staje się ono kompletnie puste aksjologicznie; tak też wygląda to u hobbesisty Schmitta, o czym mój Polemista sam kiedyś napisał artykuł (zob. A. Wielomski „Aksjologiczne fundamenty dyktatury u Carla Schmitta”, [w:] „Pro Fide, Rege et Lege” nr 2-3/2005). Zostaje w nim tylko mechanizm – czysta siła. Państwo Hobbesa stanowi nagą, anormatywną i amoralną siłę, której nie robi różnicy, kto i po co nią włada: katolicki król, rewolucyjny dyktator Cromwell, parlament czy ktokolwiek inny. Jeśli przyjąć Hobbesowską koncepcję państwa za konserwatywną, konserwatyzm faktycznie polega na konserwowaniu każdego zastanego systemu państwowego – demoliberalnego bądź komunistycznego równie dobrze, co np. monarchicznego czy arystokratycznego, bo zawsze kryje się pod nimi ten sam byt. W konkluzji rację okazują się mieć przeciwnicy konserwatyzmu, kiedy zarzucają mu, że jego zasady sprowadzają się w gruncie rzeczy do obrony każdorazowego status quo. Konserwatysta urodzony w ustroju feudalnym konserwuje więc resztki feudalizmu, a konserwatysta urodzony w państwie komunistycznym wspiera postkomunizm. Innymi słowy, największymi konserwatystami współczesnej Europy są… lewacy z tzw. pokolenia ‘68, pragnący zachować Europę taką, jak ją ukształtowali. Wszystko zaś to wynika z uznania za Hobbesem państwa za abstrakt, wobec którego ustrój i jego fundamenty pozostają wtórne. Łączenie konserwatyzmu z Hobbesowskim relatywizmem dziwi szczególnie u kogoś, kto sam walczył z utożsamianiem myśli konserwatywnej z obroną status quo, a chwalił te opracowania na jej temat, które jako jej istotę eksponują ideę ładu społeczno-politycznego opartego na podstawach metafizycznych (zob. A. Wielomski „Konserwatyzm na nowo opisany”, [w:] „Pro Fide, Rege et Lege” nr 1/1999). Z tego ostatniego, prawdziwie konserwatywnego punktu widzenia, hobbesizm to filozofia zupełnie nieakceptowana, heretycka. Optykę tę reprezentuje m.in. Leo Strauss (1899-1973), przypominający za klasyczną filozofią Antyku, że istota państwa zależy od jego celu; cele państwa konserwatywnego, komunistycznego i demoliberalnego różnią się diametralnie, toteż nie sposób utrzymywać, iż w poszczególnych ustrojach zmieniają się dekoracje, ale państwo jako takie zostaje to samo.
Mój Polemista sugeruje jeszcze jeden motyw, jaki mógł kierować przedwojennymi ludźmi prawicy uwikłanymi we współpracę z systemem komunistycznym – chęć spowodowania jego ewolucji w prawo (unarodowienia) poprzez oddziaływanie nań od środka. Cóż, dla identycznych przyczyn niektórzy rewolucyjni konserwatyści zdecydowali się wesprzeć rządy Hitlera. I co? Szybko okazało się, iż dyktatura nazistowska nie lubi, gdy ktoś jej mówi, co ma robić, a ich potrzebuje wyłącznie w charakterze bądź to ozdób podnoszących jej wiarygodność, bądź listków figowych kamuflujących jej rzeczywistą naturę, bądź posłusznych wykonawców jej woli. Ponieważ większość z nich odmówiła grania wyznaczonych im ról, romans z narodowym socjalizmem przypłacili śmiercią, obozem, więzieniem, koniecznością ucieczki z kraju, a w szczęśliwszym przypadku – zakazem publikacji i inwigilacją przez hitlerowską bezpiekę (casus prof. Schmitta). Dobrze wiodło się spośród nich jedynie posłusznym wazeliniarzom pokroju Alfreda Baeumlera (1887-1968). W systemie komunistycznym sprawy miały się podobnie.
Podsumowując dotychczasowe rozważania, argumenty p. Wielomskiego na rzecz możliwości dokonania konserwatywnej apologii PRL uważam za zdecydowanie nieprzekonujące, w dodatku pełne nieporozumień w pojmowaniu samego konserwatyzmu. Teraz chciałbym się zająć sposobem, w jaki Autor podchodzi do polskiego konserwatyzmu doby porozbiorowej. Odnoszę bowiem wrażenie, że z rozmysłem przedstawia go tak, by móc za jego pomocą usprawiedliwiać peerelowskich „fellow travellers”.
Dr Wielomski przypisuje mi błędne rozumienie specyfiki polskiej myśli konserwatywnej: „(…) konserwatyzm polski okresu zaborów specjalnie nie odwoływał się do metafizyki i obrony świata jako dzieła Bożego. To myślenie charakterystyczne dla kontrrewolucji francuskiej, które na prawicy pojawia się wyłącznie wtedy, gdy świat tradycyjny został unicestwiony w wyniku radykalnej rewolucji. Gdzie rewolucja dotarła w sposób mniej gwałtowny, tam konserwatyści nie odwoływali się do metafizyki i idei wiecznych zasad porządku chcianego przez Boga (Anglia, ziemie polskie). Jedynym polskim konserwatystą, który tak czynił był Henryk Rzewuski, gdyż pozostawał pod wpływem francuskojęzycznego de Maistre’a, a poza tym jego konserwatyzm miał wymiar kontynentalny, a nie krajowy”. Oczywiście zdaję sobie sprawę z odmiennego kolorytu francuskiej i polskiej refleksji zachowawczej, niemniej różnica nie polega bynajmniej na braku warstwy metafizycznej w tym drugim. Przede wszystkim nie istnieje konserwatyzm wyzuty z metafizyki. Prof. Jacek Bartyzel (ur. 1956) w pracy „Konserwatyzm bez kompromisu” zalicza „myślenie metafizyczne” do elementów tworzących „strukturę głęboką” wszelkich odmian myśli zachowawczej. Doskonale potwierdzają to dzieje konserwatyzmu polskiego. Ideę przenikającego rzeczywistość ładu znajdujemy już u pierwszych polskich zachowawców, czynnych jeszcze przed powstaniem listopadowym, np. u Józefa Kalasantego Szaniawskiego (1764-1843), który korzeni porządku instytucjonalnego poszukiwał w sferze bytujących ponad światem empirycznym Idei. Już w trakcie powstania szerokim echem odbił się cykl „prelekcji filozoficzno-politycznych” wygłoszony na warszawskim uniwersytecie przez Józefa Gołuchowskiego (1797-1858), a poświęcony hierarchicznemu porządkowi świata, przez który realizują się na ziemi „wielkie cele Boga”. Tradycjonalistycznej wizji świata dawał następnie wyraz Paweł Popiel (1807-1892), współtwórca tzw. „grona krakowskiego” — jednemu z pierwszych znaczących środowisk zachowawczych w Polsce popowstaniowej. Idąc dalej, trudno by było odmówić metafizyczności konserwatyzmowi polskich ultramontanów – Walerego Wielogłowskiego (1805-1865), Bogdana Jańskiego (1807-1840), o. Hieronima Kajsiewicza (1812-1873), Jana Koźmiana (1814-1877), o. Piotra Semenenki (1814-1886), o. Waleriana Kalinki (1826-1886) – z jego dogłębnie prowidencjalistycznym rozumieniem dziejów. Podobnie Zygmuntowi hr. Krasińskiemu (1812-1859), który w traktacie „O stanowisku Polski z Bożych i ludzkich względów” (1841 r.) nakreślił historiozoficzny pogląd na Słowiańszczyznę, skupioną wokół Polski, jako na trzecie „plemię religijne” (po romańskim „plemieniu politycznym” i germańskim „plemieniu filozoficznym”), w porządku dziejów przeznaczone przez Opatrzność do odrodzenia chrześcijańskiego ordo w sferze doczesnej. Historiozofię ujmującą dzieje narodów, jednostek i innych podmiotów jako wpisujących się w kunsztowny Boski plan rozwijał także prof. Józef Szujski (1835-1883), przywódca krakowskich Stańczyków. To zaledwie przykładowe wyliczenie. Czy więc naprawdę polska myśl zachowawcza, z wyjątkiem dzieł jednego hrabiego Rzewuskiego, nie opierała się na fundamentach metafizycznych? „W tym zamęcie i chaosie, w tych gruzach walących się praw, stosunków, kiedy umysły i sumienia stępione tracą zdolność rozeznania złego od dobrego, a prawdy od kłamstwa, stoi Kościół, na wszystkie burze wydany, a nieporuszony; nad światem zwaśnionym, nad światem umierającym z zarazy błędu lub omdlewającym z tęsknoty za prawdą, trzyma wysoko swoją prawdę, swoją naukę, swój znak zbawienia. (…) [Ludzkość] „Złudza się raz tym, raz owym systemem filozoficznym, ekonomicznym, politycznym, społecznym, uchwyci się go namiętnie, gorączkowo, rozpaczliwie, jak deski ratunku. Złudzona działa w myśl tych teoryj i systemów, robi rewolucję jedną po drugiej, wierząc, że się ratuje i zbawia: zdaje się, że płynie do jakiegoś Edenu choćby przez morze krwi! A niebawem zawiedziona w złudzeniach, spostrzega się, że nie dopłynęła nigdzie, tylko zagrzęzła w krwi i błocie.” – te słowa przypominają wyjątek z tradycjonalistycznych pism ks. de La Mennais’go. Ale nie napisał ich ani La Mennais, ani żaden z pozostałych francuskich kontrrewolucjonistów, lecz prof. Stanisław hrabia Tarnowski (1837-1917).
Skoro już ś.p. hr. Tarnowski przypomniał nam o rewolucji, wypada zapytać, dlaczego mój Polemista sądzi, że polski konserwatyzm nie zetknął się z nią na tyle, by w obronie przed nią sięgnąć do metafizycznych filarów ładu. Pomijając „jakobinów polskich” z czasów powstania kościuszkowskiego, co najmniej od połowy lat trzydziestych XIX wieku „demokratyczne” środowiska emigracyjne – czyli ówcześni socjaliści i komuniści – głosiły, iż Polska potrzebuje własnego roku 1793. Emisariusze i agitatorzy nieustannie przekradali się z Zachodu do Kraju, wspierając rozwój lóż masońskich, karbonarskich namiotów oraz rozmaitych innych konspiracji. Polskie rewolucje lat 1846 i 1848 dowiodły, że ich siew nie pada wyłącznie na niepodatny grunt. Polska była więc zagrożona przez siły przewrotu – i to być może bardziej, niż dowolny kraj europejski, ponieważ oprócz rewolucjonizmu z dołu, znanego i pozostałym narodom Europy, musiała też stawić czoła rewolucjonizmowi z góry, w postaci inżynierii społecznej uprawianej na ogromną skalę przez rządy mocarstw rozbiorowych. Dr Wielomski zresztą zwraca na to uwagę, by móc porównać zachowawców współpracujących ze stosującą rewolucyjne metody władzą zaborczą do ludzi współpracujących z rewolucyjną władzą komunistyczną: „Piszę o tych meandrach polskiego konserwatyzmu w XIX wieku, aby wykazać, że eksponowanie rewolucyjnego charakteru PRL versus konserwatywny charakter państw zaborczych jest po prostu fałszywe”. Niezupełnie. W artykule, który zainicjował niniejszą dyskusję nigdy nie przypisywałem konserwatywnego charakteru władzy zaborczej jako takiej; niwelacyjna polityka zaborców, austriacki józefinizm, pruski febronianizm i Kulturkampf oraz moskiewski cezaropapizm spowodowały nie mniejsze zniszczenia ładu społecznego, niż rzeź szlachty galicyjskiej roku 1846, skądinąd również dokonana z inspiracji czynników austriackich. Lecz o ile władza komunistyczna od początku do końca posiadała cel rewolucyjno-nihilistyczny, o tyle władze zaborcze stawiały przed sobą zwykłe cele polityczne i w okresach, kiedy porzucały radykalne metody ich realizacji (np. Królestwo Kongresowe 1856-1863, Galicja 1859-1914) udawało się zachowawcom znajdować z nimi wspólny język. Upraszczając, można powiedzieć, iż władza zaborcza nie była konserwatywna zawsze, ale przynajmniej bywała, podczas gdy władza komunistyczna nie bywała taka nigdy.
Zdaniem p. Wielomskiego, współpraca podejmowana przez polskich zachowawców z zaborcami nie wynikała z przyczyn podyktowanych przez tradycjonalistyczno-konserwatywną filozofię polityczną, lecz z następujących przyczyn: „Nie zgadzam się także z poglądem, że konserwatyści stawiali zaborcom jakieś warunki metafizyczne kolaboracji. Główną troską konserwatystów było utrzymanie chłopów w poddaństwie, a potem uchronienie się przed reformą rolną. Z tego powodu przeciwstawiali się polityce powstańczej, która nosiła charakter demokratyczny, czyli – w praktyce – prochłopski. Innymi słowy: dla większości konserwatystów epoki zaborczej rewolucja była czymś dalekim, czymś co było na zachodzie kontynentu. Bronili swojego stanu posiadania, nie wgłębiając się w jego filozoficzne uzasadnienia. Nie stawiali zaborcom żadnych warunków wstępnych kolaboracji. Przeciwnie, sami szukali okazji do zamanifestowania lojalności (vide kataryniarze, lojaliści itd.)”. Kwestię metafizyczności rodzimego konserwatyzmu omówiłem powyżej. Natomiast redukowanie go przez Autora do obrony ziemiańskiego interesu ekonomicznego stanowi kolejny punkt w jego argumentacji, który wzbudza moje niebotyczne zdumienie. Pomimo formalnego zakończenia marksistowskiego epizodu w historii Polski tu i ówdzie można wciąż natrafić na próby sprowadzenia myśli konserwatywnej do ideologii klasowej, niemniej nigdy nie spodziewałbym się ich znaleźć u osoby piszącej z pozycji konserwatywno-monarchistycznych! Z prawdą mija się również twierdzenie, jakoby zachowawcy epoki porozbiorowej zabiegali o przychylność zaborczych rządów bez względu na okoliczności – nie „stawiali warunków”. Kto zna kontekst powstania słynnego adresu do Franciszka Józefa z grudnia 1866 r. („Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”) – na którą powołuje się mój Polemista jako na rzekomy przykład ślepego posłuszeństwa polskich konserwatystów obcej władzy – ten wie, że w rzeczywistości był on klasyczną ugodą na zasadzie ‘coś za coś’: lojalizm w zamian za szeroką autonomię naszej prowincji. Warunki władzy zaborczej stawiał nawet Aleksander hrabia Wielopolski, który zgodził się stanąć na czele cywilnego rządu Królestwa Polskiego za cenę zgody caratu na: przekazanie całej administracji cywilnej Królestwa w ręce polskie, spolszczenia sądów i urzędów oraz reaktywowania zawieszonych prawami wyjątkowymi samorządów lokalnych. I z tego to męża stanu dr Wielomski usiłuje w swym artykule zrobić prefigurację „patrioty” tow. Jaruzelskiego – komunistycznego zbrodniarza i agenta sowieckiej Informacji Wojskowej! (Na niezasłużone komplementy czekają pozostali „patrioci” tego samego autoramentu: tow. tow. Berling, Świerczewski, Żymierski, Rokossowski czy Spychalski – koledzy Jaruzelskiego z czerwonej generalicji.)
Na zakończenie swojego tekstu nazywa p. Wielomski „klasykami” polskiej prawicy Bolesława Piaseckiego, Aleksandra Bocheńskiego oraz Stanisława Cata-Mackiewicza. Dlaczego akurat tych trzech? Bo prędzej (Bocheński, Piasecki) bądź później (Cat) poszli na współpracę z dyktaturą komunistyczną. Fakt ich pójścia na kolaborację ma z kolei świadczyć o możliwości dokonania apologii PRL z pozycji prawicowych. Zwróćmy uwagę na absurdalność tego rozumowania. Pewna osobistość wypracowuje sobie renomę człowieka prawicy i wszystko, co od tej pory czyni automatycznie staje się zgodne z kanonami prawicowości. Ale czy nawet twardy, prawdziwy prawicowiec nie może zmienić przekonań – przestać być prawicowcem? W przeciwnym wypadku przejście przywódcy hiszpańskich karlistów, Hugona księcia de Bórbon-Parma, na pozycje marksistowskie musi uczynić marksizm konserwatywnym i tradycjonalistycznym. Prof. Stanisław Kutrzeba (1876-1946) przed II wojną światową związany był z obozem konserwatywnym, a mimo to podczas wojny wszedł w środowisko komunistów (PPR). Zarówno on, jak i inny przedwojenny zachowawca, prof. Konstanty Grzybowski (1901-1970), już w 1945 r. zaczęli służyć kompartii na wszelkie sposoby – piórem, fachową wiedzą, doświadczeniem politycznym etc. Śmiesznym byłoby utrzymywać, iż nadal pozostali ludźmi prawicy albo wręcz robili to z powodu prawicowych poglądów.
Czerwonego konserwatyzmu nie ma, tak jak nie ma antyklerykalnego katolicyzmu czy kosmopolitycznego patriotyzmu. Wykorzystywanie zaś postaci polskich konserwatystów dla usprawiedliwiania błędów „fellow travellers” nadwiślańskiej komuny budzi jedynie niesmak.