Jesteś tutaj: Publicystyka » x. Rafał Trytek » Czy Polacy nie nadają się do niczego?
Ukazujący się w Krakowie „Dziennik Polski” jest jednym z nielicznych w Polsce tytułów prasowych, które – pomimo zrozumiałych niedoskonałości – prezentują taki ogląd rzeczywistości społeczno-politycznej, z jakim w dużej mierze zgodzi się każdy zdrowo myślący polski konserwatysta, antykomunista i patriota. Ten największy dziennik regionalny w kraju „da się czytać” między innymi dzięki obecności na jego łamach takich dla polskiej prawicy klasycznych już autorów, jak Stanisław Michalkiewicz czy Janusz Korwin-Mikke.
Ten ostatni w typowy dla siebie, a więc atrakcyjny sposób, kilka razy w tygodniu na łamach „DP” komentuje bieżące wydarzenia albo też objawia kolejne złote myśli natury ogólnej. Z reguły są to twierdzenia słuszne albo przynajmniej akceptowalne, ale od czasu do czasu Pan Janusz Korwin-Mikke, jak to ma w zwyczaju, opowiada po prostu „androny”. Ja się tym akurat z reguły nie przejmuję, ale takie sytuacje skłaniają mnie często do przemyśleń na temat różnych ważkich problemów. Na początku kwietnia, na przykład, były właściciel „Najwyższego Czasu!” pisał w „Dzienniku Polskim” na temat Polaków, którym zarzucał niegospodarność, i podał na to jak zwykle oryginalny „dowód”, w postaci rzeczywistości zaborów. Według p. Korwin-Mikkego żyło się Polakom najlepiej w Prusach, nieco gorzej w Rosji, a najfatalniej było w Galicji, ponieważ – uwaga – rządzili tam Polacy. Postaram się udowodnić, że było inaczej, a ma cała ta sprawa znaczenie, ponieważ dotyczy naszej nie tak dawnej historii, która czy tego chcemy, czy nie, jest wciąż żywa i na nas oddziałuje. Jeśli ktoś nie wierzy, powinien przyglądnąć się mapie z wynikami wyborów z 2005 i 2007 r., gdzie w sposób niezwykle wyraźny widać pokrywanie się granic dawnych zaborów i obszarów poparcia dla różnych partii.
Porównanie sytuacji ziem polskich, znajdujących się pod trzema różnymi zaborami na pierwszy rzut oka zdaje się potwierdzać tezę korwinowską. Ale jeśli otrząśniemy się z wrażenia, jakie wywołują na nas rzekome fakty, okazuje się nagle, że całkiem dosłownie „pozory mylą”. Sytuacja Polaków pod zaborem rosyjskim jest stosunkowo łatwa do zrozumienia. W ciągu wieku XIX St. Petersburg stopniowo ograniczał swobody polityczno-kulturalne Polaków na terenie swojego imperium, ale przynależność do niego dała w dobie uprzemysłowienia wspaniałe perspektywy w postaci przepastnych rynków zbytu. Polacy z „Kongresówki” (przy silnym udziale Niemców i Żydów) to wykorzystali, dzięki czemu gospodarka „centralnej” Polski (Łódź, Warszawa) mogła się świetnie rozwinąć. W Prusach natomiast było, co prawda, ogólnie dobrze, ale przyczyny tego stanu rzeczy były inne niż wyższość Prusaków nad Polakami. Przypomnę tylko, że tereny Wielkopolski i Pomorza były świetnie rozwinięte jeszcze w czasach przynależności tych ziem do I Rzeczpospolitej. Okres zaborów natomiast był okresem dalszego, organicznego rozwoju tych terenów, czemu zapewne sprzyjał fakt braku powstań, a także geograficznej jedności naszych ówczesnych „Kresów Zachodnich” z całością geograficzną Prus. Właściwie to dopiero zrabowanie Polski Zachodniej (i Śląska!) w osiemnastym wieku przez Hohenzollernów wyciągnęło Prusy z „piasków i bagien”. Harmonijny rozwój Pomorza i Wielkopolski – zauważmy to jednak, nie przyczynił się do powstania większego przemysłu na północnym zachodzie, a to z dwóch przyczyn: po pierwsze braku naturalnych surowców, a po drugie silnej konkurencji innych prowincji Królestwa Prus. Pomimo owej agrarności Polacy z tych ziem radzili sobie gospodarczo całkiem nieźle, wypierając nawet – popieranych przez państwo! – Niemców. Gospodarność, umiejętność radzenia sobie w każdych warunkach, odporność na niedostatek, a także wynikająca z prawdziwej, katolickiej religijności wielodzietność dały nam zwycięstwo w demograficznej wojnie z nadpsutymi gnijącym luteranizmem Niemcami. Tym ostatnim nie pomogły nawet (a może wręcz zaszkodziły?) takie nowoczesne wynalazki, jak przymusowe ubezpieczenia społeczne i obowiązek szkolny. Swoją drogą z powyższego wynikałoby, że p. Korwin-Mikke przypisuje pozytywne efekty polityce, którą można by nazwać w skrócie „pruskim socjalizmem”! W tym kontekście nie dziwi zupełnie inne z twierdzeń byłego prezesa UPR, który o niemieckim narodowym socjalizmie pisze (bodajże znowu w „Dzienniku Polskim”), że jego ideą przewodnią było chrześcijaństwo!
Zupełnie różna od Wielkopolski i Pomorza była sytuacja Górnego Śląska. Ten region przez wiele setek lat był w pewien sposób „zacofany”, i to pomimo że już od czternastego wieku nie rządzili nim „nic nie umiejący” Polacy, tylko Czesi, a później Niemcy. W czasach, gdy Śląskiem rządzili Habsburgowie, był on najbogatszą częścią ich monarchii, a mimo to jego wschodnia „ściana” bardzo widocznie „kulała” gospodarczo. Przyczyną tego stanu rzeczy nie był bynajmniej fakt zamieszkiwania wschodniego Śląska przez polską większość (według pruskich statystyk jeszcze w 1903 r. 63 procent Górnoślązaków posługiwało się polską mową), co raczej słabość gleb i kiepski klimat. Dopiero od XVIII, a zwłaszcza XIX w., a więc wskutek odkrycia złóż węgla, rozwinęło się tam górnictwo i uczyniło ono region dość bogatym. Nie sądzę, żeby odkrycie złóż węgla wiązało się jakoś szczególnie z niemieckim geniuszem.
Na sam koniec omawiania sytuacji Polaków w różnych zaborach wypadnie nam się zająć Galicją. Ma ona znaczenie nie tylko dla tych Polaków, którzy jak ja (urodziłem się w Tarnowie) z tamtych okolic pochodzą, ale i dla wszystkich pozostałych rodaków, ponieważ „Królestwo Galicji i Lodomerii” jest obiektem częstych ataków, a dla p. Korwin-Mikkego było sztandarowym wręcz przykładem polskiego partactwa. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że tuż po rozbiorach Austria była do Polaków nastawiona raczej nieprzychylnie, co wyrażało się w popieraniu języka niemieckiego w zabranej przez siebie części Polski, nazwanej „Królestwem Galicji i Lodomerii”, (od ruskich grodów Halicza i Włodzimierza – co już samo w sobie było poniżeniem polskości), a zwłaszcza w znajdujących się na jej terenach szkołach wyższych. Dopiero w roku 1870 polski stał się językiem wykładów na uniwersytetach w Krakowie i Lwowie. Było to możliwe dzięki wejściu w życie w 1867 r. nowej konstytucji, która czyniła monarchię Habsburgów dualistyczną. Od tej dopiero pory Polacy stali się jako naród zaliczony wraz z Włochami i Chorwatami do „historycznych” (staliśmy niejako pośrodku między narodami „panującymi”, czyli Niemcami i Węgrami, a „poddanymi”, składającymi się z Rumunów i „mniejszych” czy też „młodszych” ludów słowiańskich), współgospodarzami Galicji, jak i całej monarchii. Jest faktem, że południowa Polska nie podniosła się w tym czasie na wyżyny rozwoju gospodarczego, ale wynikało to nie tyle z naszej niegospodarności, co z silnej konkurencji ze strony Czech, która uniemożliwiła powstanie u nas przemysłu. Mimo to właśnie w polskiej Galicji (na pograniczu dzisiejszych województw małopolskiego i podkarpackiego) Ignacy Łukasiewicz (z pochodzenia Ormianin) prowadził swą działalność na polu górnictwa i przemysłu naftowego i skonstruował pierwszą w świecie lampę naftową. Większość ludności Galicji parała się jednak, rzecz jasna, rolnictwem, co w związku z nie najlepszą jakością miejscowych gleb, górzystością terenu oraz względnym przeludnieniem powodowało, że niemożliwy był solidniejszy rozwój ekonomiczny. Ważnym ograniczeniem było też podatkowe uprzywilejowanie mającego zdecydowanie rolniczy charakter Królestwa Węgier w stosunku do Przedlitawii, a więc i Galicji. Pomimo tych ograniczeń galicyjscy Polacy potrafili zadbać po 1867 r. o swój region, doprowadzając do jego rozwoju w wielu dziedzinach.
Mniej znany jest natomiast fakt udziału polskich polityków w różnych rządach austrowęgierskich, w okresie po nadaniu konstytucji. Tacy politycy jak Leon Biliński, Julian Dunajewski (zlikwidował deficyt budżetowy w Austrii!), Gołuchowscy i wielu innych zapisali się złotymi głoskami w historii ostatnich dziesięcioleci monarchii Habsburgów właśnie sukcesami w polityce wewnętrznej, gospodarczo-finansowej, poprzez reformę kolei. Koło Polskie w wiedeńskim parlamencie stanowiło podporę niemal wszystkich rządów Austro-Węgier w latach 1867-1918 będąc elementem stabilizującym i „mediującym” między Słowianami a Niemcami. Przy tym wszystkim nasi politycy nie zapominali o Królestwie Galicji i Lodomerii, które stawało się coraz bardziej autonomicznym polskim quasi-państwem. Jednocześnie walczyli o zachowanie polskiej dominacji i zwalczali antypolską politykę niektórych Rusinów (w nowomowie – Ukraińców), a także sprzeciwiali się płynącym z Wiednia tendencjom demokratyzującym.
Nieuprawnione jest zatem twierdzenie, jakoby polscy politycy z Galicji zapomnieli skąd pochodzą, aczkolwiek w pewnych przypadkach miały faktycznie miejsce przypadki wynarodowienia się – przede wszystkim intelektualnego. Jest to choćby przypadek Stanisława Madeyskiego. Wiara w skuteczność polskich rządów była w Austrii w pewnym momencie tak silna, że cesarz Franciszek Józef zdecydował się powołać w 1895 r. rząd Kazimierza Badeniego. Badeni sprawdził się w Galicji, nie sprostał jednak problemom, które niczym rak toczyły organizm naddunajskiej monarchii. Na jego usprawiedliwienie powiedzmy, że z problemami, które on miał rozwiązać, nie poradzono sobie, aż do końca istnienia państwa. Przede wszystkim – Węgrzy nie chcieli ustąpić ze swej uprzywilejowanej pozycji w dziedzinie podatków. Nie udało się także rozwiązać irlandzkiego problemu starej Austrii, czyli kwestii czeskiej, albowiem Niemcy okazali się niezdolni do akceptacji uzasadnionych dążeń Czechów w dziedzinie równouprawnienia językowo-kulturalnego. Na marginesie dodam, że modne w tamtym czasie nazywanie sprawy czeskiej irlandzkim problemem, wydaje się trochę na wyrost. Cokolwiek by o czesko-morawskich („sudeckich”) Niemcach powiedzieć, nie mordowali oni Czechów, tak jak to czynili Anglicy w Irlandii, choćby w czasach Cromwella. W dziewiętnastym stuleciu natomiast, zamiast głodu, jak w Irlandii, Czesi przeżywali okres niebywałego rozwoju przemysłowego – w głównej mierze dzięki inicjatywie niemieckich „kapitalistów”. W przeciwieństwie do Irlandczyków, Czechom można by zarzucić całkiem sporo przewin. I to począwszy od husytyzmu, który zniszczył w dużym stopniu dorobek średniowiecznych Czech wraz z osiągnięciami czasu apogeum tego rozwoju, jakim była epoka Karola IV, poprzez demoliberalno-komunistyczne fascynacje międzywojnia, aż po brutalne wypędzenia Niemców po II wojnie światowej. Co do ostatniej rzeczy – Czesi mieli własny demokratyczny rząd po drugiej wojnie światowej, który zadekretował i przeprowadził wypędzenia Niemców, w związku z tym ponoszą oni bez wątpienia winę za bestialstwa, które się wtedy działy. Dodam jeszcze, że Czesi w trakcie wojny bardzo grzecznie kolaborowali z okupantami, a ich opowiastki o bohaterskim oporze to zwykłe bajki. Zupełnie inaczej było z Polakami, którzy stracili swoje państwo w 1939 r. na skutek ataku niemiecko-sowieckiego, a „odzyskali” je w 1945 r., jako protektorat pod ścisłą kontrolą obcego imperium, przy bardzo dużym udziale elementu niepolskiego w łonie władz. W związku z tym odpowiedzialność Polaków za okrucieństwa, do jakich bez wątpienia dochodziło po wojnie w trakcie wypędzeń pozostałych jeszcze na naszych terenach Niemców, jest mocno ograniczona.
Wracając zaś do rządu Badeniego (w latach 1895-1897), kolejnym problemem, z którym musiał się on zmierzyć, był wybór Karola Luegera na burmistrza Wiednia. Polityk partii chrześcijańsko-społecznej wypłynął na fali nastrojów antyżydowskich, które w stolicy imperium pojawiły się wraz z ekspansją tej grupy narodowej w przeciągu wieku XIX, a także propagandy socjalnej. Po licznych wahaniach Badeni przychylił się do zatwierdzenia Luegera na burmistrza, co spowodowało kolejne ataki niezadowolonych. W 1897 r. zniecierpliwiony brakiem sukcesów cesarz Franciszek Józef doprowadził do upadku rządu premiera Badeniego, nie rozumiejąc, że to nie Polak, tylko on sam poprzez swą semidemokratyczną konstytucję z 1867 r. uczynił monarchię niezdolną do rządzenia. Po upadku „polskiego rządu” nasi rodacy nadal pełnili eksponowane funkcje w austriackim aparacie państwowym aż do 1918 r.
Rzecz jasna, w przededniu pierwszej wojny zastanawiano się także w Galicji, jaka polityka będzie dla Polski najbardziej opłacalna i postawiono w sposób naturalny na Austro-Węgry i w ogóle państwa centralne. Okazało się to słuszne o tyle, że to właśnie państwa niemieckie ogłosiły decyzję o reaktywowaniu Królestwa Polskiego. Miało to znaczenie, ponieważ od tej pory sprawa 20-milionowego narodu polskiego stała się międzynarodowa, a powstanie państwa polskiego stało się bliższe również ze względu na fakt skupienia się Polaków wokół Rady Regencyjnej w Warszawie. Z drugiej jednak strony również ci Polacy, którzy stanęli po przeciwnej stronie konfliktu, mieli sporo racji. Roman Dmowski, który na początku poparł Rosję, przeniósł się rychło do Szwajcarii, a w końcu do Paryża, gdzie współtworzył Komitet Narodowy Polski, a następnie brał udział w konferencji wersalskiej. Dzięki temu Polska mogła stanąć po stronie zwycięzców w I wojnie światowej. W ten sposób Polska zyskiwała ważnego sojusznika na pewien czas po wojnie, kiedy to kształtowały się polskie granice. Po zwycięstwie „Bloku Narodowego” w 1919 r. we Francji, bo o niej tu mowa, zyskaliśmy sojusznika, który nas wspierał na polu polityki międzynarodowej, a także, chociaż skromnie, w trakcie wojny polsko-bolszewickiej swą pomocą militarną.
Sugerowanie przez p. Janusza Korwin-Mikkego, że Polacy nie nadają się do niczego, i popieranie tej tezy przykładem Galicji należy więc uznać za głęboko krzywdzące dla Polaków. Jeśli były prezes UPR faktycznie uważa nas za nieudaczników, powinien się śmiało przyłączyć do zwolenników „dyplomacji” w wersji matoła bez dyplomu, czyli p. Władysława Bartoszewskiego i przestać walczyć o prawą Polskę. Nie jestem, oczywiście, zwolennikiem negowania pewnej przewagi cywilizacyjnej Niemiec nad Polską i nie mam zamiaru się wypierać faktu uczęszczania do liceum, które zostało założone jako „Królewskie Pruskie Gimnazjum” w 1908 r. i funkcjonuje obecnie jako I LO im. Powstańców Śląskich w Rybniku, tym bardziej, że kończyły je takie zasłużone dla polskiego Kościoła, kultury i polityki osoby, jak biskup Gawlina, Piotr Paleczny, Lidia Grychtołówna czy Wilhelm Szewczyk, ale właśnie szacunek dla tych wielkich Polaków zmusza mnie do uznania oczywistego faktu, że Polacy nie gęsi...