Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Ekonomiczne mity za zasłoną pustosłowia
Niewątpliwą zaletą austriackiej szkoły ekonomii (a więc tej, którą rozwijali Ludwik von Mises czy Murray Rothbard) jest fakt, że swoje koncepcje prezentuje w formie logicznych wnioskowań, wyprowadzanych z bardzo podstawowych aksjomatów. Pozwala to śledzić tok myślenia „austriaka” nawet ekonomicznym laikom, o ile tylko dostatecznie się skoncentrują nad kolejnymi krokami rozumowania. „Austriacy” nie darzą zbytnim zaufaniem teoretycznych modeli ekonometrycznych i epatowania czytelnika nadmiarem wykresów czy statystyk. Nic dziwnego, skoro wrogie jest im postrzeganie ekonomii jako nauki empirycznej, która powinna być wzorowana na fizyce. Taka metodologia pozwala „austriakom” obalać wiele ekonomicznych mitów, urojeń, fałszywych wierzeń i naiwnych nadziei już na poziomie logiki. Kto nie wierzy, niech sięgnie po książki Hazzlitta czy Rothbarda, lub choćby tylko ich streszczenia.
Ludzie nie czytają „austriaków”, więc siła ekonomicznych mitów jest potężna – także (zwłaszcza?) wśród ekonomistów. Niektóre sytuacje są jednak bardziej przygnębiające od innych. Najbardziej deprymujący jest więc widok dzielnego „analityka”, „eksperta” czy „profesora”, który zgadza się z prostym, austriackim rozumowaniem, gdy zostanie mu klarownie wyłożone – ale już za chwilę, przed kamerami telewizyjnymi lub na łamach popularnej gazety, potrafi mu całkowicie zaprzeczyć. Oczywiście nie zrobi tego wprost, ale w tym właśnie tkwi sekret złudzeń głównonurtowej ekonomii. Spójrzmy na przykłady.
Mamy na przykład słynny mit zbitej szyby. Każdy zgodzi się, że absurdalne jest stwierdzenie „chuligani wybijający szyby w sklepach są w porządku, ponieważ dzięki nim właściciele muszą kupić nowe szyby, a więc płacą za nie szklarzom, przez co szklarze stają się bogatsi, a co więcej – wydają swoje pieniądze u szewców, krawców, cukierników itd., gospodarka się rozkręca, naród się bogaci, każdy ma co robić”. Gdyby tak było, wówczas nie tylko powinno się powybijać wszystkie szyby w mieście, ale ludzie powinni wręcz wpaść w amok niszczenia. Krawcy winni napadać przechodniów i rozpruwać ich ubrania żyletkami, strażacy powinni do spółki z budowlańcami podpalać cudze domy – i tak dalej. Można tu prowadzić szczegółowe rozumowanie, dlaczego to bez sensu (choćby dlatego, że 100 zł wydane u szklarza właściciel szyby mógłby równie dobrze wydać na coś innego, miałby wówczas i udany zakup, i całą szybę), ale przykład jest dość oczywisty. Trudno wyobrazić sobie, by jakikolwiek ekonomista poparł na poważnie wybijanie szyb w przypadkowych budynkach. A jednak ci sami ekonomiści są w stanie najzupełniej poważnie upierać się przy tym, że np. „trzęsienie ziemi w Japonii pobudzi tamtejszą gospodarkę, szczególnie sektor budowlany” (taką tezę wygłosił swego czasu, skądinąd rozsądny, prof. Rybiński). Inni twierdzą, że gospodarkę świetnie napędza np. wojna. A więc nie przeszkadza im to, że ich teza jest nielogiczna, że sypie się już na poziomie prostego modelu z wybitą szybą. Nie szkodzi – zwodniczy urok określeń typu „niemniej w określonych sytuacjach”, „paradoksalnie jednak w przypadku długotrwałej stagnacji” jest bardzo porywający, bo daje pozór mądrości i mówienia o czymś zbyt skomplikowanym dla zwykłych śmiertelników, nieanalizujących wielkich tabel i wykresów.
Inny przykład: austriacka argumentacja, wykazująca, czemu płaca minimalna prowadzi do zwiększenia bezrobocia, jest banalna. Kowalski chce, aby Wiśniewski wyplewił mu ogródek. Proponuje mu za to 800 złotych. Wiśniewski chciałby może więcej, ale Kowalski upiera się, że więcej nie da rady, albo wprost mówi, że więcej ta usługa nie jest dla niego warta. Dochodzą do porozumienia… i wtedy pojawia się Malinowski z rewolwerem. Wymachując bronią, krzyczy: „Wprowadzam płacę minimalną! Albo Kowalski płaci ci 1000 zł, albo nie będzie żadnego plewienia ogródka!”. Oczywiście, może się okazać, że jakaś część Kowalskich westchnie i wygrzebie dodatkowe 200 zł (nie dając zarobić komuś innemu, np. właścicielowi lodziarni – spójrzmy na to w ten sposób!) – ale wielu zwyczajnie zrezygnuje z usługi Wiśniewskiego. Wiśniewski nie zarobi 800 złotych, ogródek pozostanie zachwaszczony, bezrobocie wśród „Wiśniewskich” wzrośnie.
Z taką argumentacją trudno się nie zgodzić (wskażcie błąd!). Prawdopodobnie niejeden ekonomista głównego nurtu powie jednak: „No dobrze, tośmy sobie pofantazjowali, to jest pewna historyjka, rodzaj anegdoty, to oczywiście bardzo ciekawe… ale w prawdziwym życiu jest inaczej”. I zacznie się standardowe tłumaczenie, że np. „w obecnych okolicznościach jesteśmy już gotowi na podniesienie płacy minimalnej bez ryzyka zwiększenia bezrobocia…”, „badania pokazują, że kraje z wysoką pensją minimalną…”, „oto przykład Nibylandii, w której niedawno podniesiono płacę minimalną o 60% i nie widać drastycznego wzrostu bezrobocia” itd. Oczywiście „austriacy” nie twierdzą, że musi natychmiast zaistnieć proste przełożenie – wprowadzamy lub podnosimy płacę minimalną, bezrobocie rośnie o kilka procent. Może być przecież tak, że owych „Kowalskich”, którzy wygrzebią dodatkowe 200 zł, będzie stosunkowo dużo albo że inni po prostu zejdą do podziemia. Może być tak, że równocześnie państwo wykreuje 50 tysięcy stanowisk urzędniczych albo otworzy dziesięć nowych kierunków na przechowanie młodzieży w określonym wieku – i w rzeczy samej, bezrobocie nie wzrośnie. Nie zmienia to jednak faktu, że co do zasady rozumowanie austriackie jest prawidłowe i opisane „zjawiska dodatkowe” to… no właśnie, to tylko dodatki.
Każdy ekonomista zgodzi się, że wydrukowanie w domu np. tysiąca małych prostokącików papieru i przybicie na nich pieczątki z napisem „to je pieniondz” nie zwiększy naszego bogactwa. Ba, jeśli papierki te będą idealnymi kopiami państwowych pieniędzy, to każdy ekonomista zgodzi się, że jesteśmy zwykłymi fałszerzami i nie ma o czym rozmawiać. Wielu ekonomistów zgodzi się nawet, że co do zasady pomysł drukowania pieniędzy przez państwo tylko po to, by „było ich więcej”, jest słabą koncepcją, mimo całej wiary, jaką pokładają w autorytecie owego państwa. Ale wystarczy, że użyjemy innych słów, takich jak „wspomaganie wzrostu gospodarczego”, „obniżka stopy procentowej”, „operacje luzowania finansowego”, „QE3”, „wykup obligacji przez bank centralny” czy „nadzwyczajne działania Rezerwy Federalnej”, by medialne autorytety cmokały i zapewniały, że to już nie to samo, że wielkie znaczenie ma tu „obecna sytuacja”, „walka z kryzysem”, „polityka innych państw” czy cokolwiek takiego.
Polityka gospodarcza współczesnych państw przypomina próby utrzymania domku z kart albo naciągnięcia zbyt małego i krzywo wyciętego prześcieradła na prostokątne łóżko. Tu rozsypie się wieżyczka – podtrzymamy, podkleimy, podeprzemy. Tam zawali się dach, założymy zapasowy, nieco gorszy, ale kto się połapie. Wzrośnie inflacja, to pobawimy się stopą procentową. Zmaleje – to stopy w drugą stronę. Zbiednieją budowlańcy? Pomożemy („z państwowego”) budowlańcom. Stracą na tym inni podatnicy? Następnym razem zabierzemy budowlańcom (być może). I tak w kółko. Ale oczywiście proste rozumowania „austriaków” to w opinii większości rządowych ekspertów tylko „sympatyczne, ale zupełnie nierealne” historie z innej epoki. Tańczmy dalej, panie i panowie, nie dowierzając w to, że kryzysu się nie zwalcza, tylko… przestaje go powodować (jak to ujął zgrabnie Mateusz Machaj).