Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Eseje i artykuły naukowe » Gawęda o generale Franco i jego czasach

Gawęda o generale Franco i jego czasach

Jacek Bartyzel

Jako badacz hiszpańskiej myśli politycznej, z dużym zainteresowaniem wziąłem do ręki biografię generała Franco napisaną przez Tadeusza Zubińskiego, zdając sobie oczywiście sprawę z tego, że nie jest to dzieło naukowe, tylko popularne i literackie. Nie jest to, rzecz jasna, żadnym zarzutem, bo dzieła tego typu mają swoją raison d’être, a już w trakcie lektury mogłem przekonać się, że jest ono napisane z wielką swadą i narracyjnym talentem, nadto zaś stanowi prawdziwą kopalnię – podanych lekko i zajmująco – informacji nie tylko o bohaterze książki, ale również o hiszpańskiej polityce, kulturze i gospodarce oraz o życiu codziennym Hiszpanów w epoce frankizmu. Widać, że autor, który jak wynika z jego biogramu, mieszkał czas jakiś w Hiszpanii, zna doskonale ten kraj oraz obyczaje, mentalność i upodobania jego mieszkańców, dostrzec można także bardzo udatnie wykorzystaną kwerendę prasy tamtej epoki, dzięki czemu czytelnik jest wprost zasypany ciekawostkami najróżniejszego autoramentu. Niemal jak w kalejdoskopie możemy śledzić rok po roku, jakie przeboje nucili Hiszpanie, co i ile jedli, w co się ubierali i czym jeździli, który torreador rozpalał ich serca, a nawet, z którą – piątą czy siódmą – „partnerką życiową”, zwaną kurtuazyjnie żoną, raczył zaszczycić hotele, restauracje i plaże hiszpańskie jakiś gwiazdor Hollywoodu (lub odwrotnie: gwiazdorka z „partnerem”).

Jeśli chodzi o postać samego bohatera książki, dla którego wspomniane opowieści i anegdoty stanowią tło, to jest to całkiem udatna biografia, momentami zbliżająca się do gatunku vie romancée, ale oparta o dobrą i uznaną literaturę źródłową. Nie znalazłem w przedstawieniu życiorysu i działalności El Caudillo jakichś poważniejszych błędów czy przeinaczeń, wyjąwszy nieprawdziwą informację, iż był „dożywotni[m] regent[em] Królestwa Hiszpanii (s. 424). Franco nigdy nie przybrał takiego tytułu. Ten „chytry Galisyjczyk” był zbyt przebiegły, żeby samemu wpaść w pułapkę takiego samoograniczenia władzy. Regencja jest bowiem „słabą” formą rządów, bo z natury rzeczy zastępczą i przejściową; ten, któremu należy się tron, może w stosownej chwili, na przykład osiągnięcia wieku sprawnego, zażądać od regenta usunięcia się w cień. W rzeczywistości Franco, instaurując – a nie restaurując – monarchię w 1947 roku, złączył (w art. 2 Ley de la Sucesión en la Jefatura del Estado) na czas nieokreślony szefostwo państwa (Jefatura del Estado) imiennie ze sobą jako Wodzem Hiszpanii i Krucjaty oraz Głównodowodzącym Siłami Zbrojnymi (Caudillo de España y de la Cruzada, Generalísimo de los Ejércitos) i przyznał sobie jednocześnie (art. 6) suwerenne prawo do zaproponowania w dowolnym momencie Kortezom osoby, która będzie jego (a nie poprzednich królów) sukcesorem w funkcji Szefa Państwa, z tytułem Króla lub Regenta, z tym tylko zastrzeżeniem, że osoba ta musi spełniać warunki podane w art. 9 tej samej ustawy, tj. być Hiszpanem płci męskiej, mieć skończone 30 lat, wyznawać religię katolicką, posiadać kwalifikacje niezbędne do wypełniania swojej wzniosłej misji oraz ślubować wierność Prawom Fundamentalnym i zasadom Ruchu Narodowego. Ewentualna regencja (kolegialna) była też przewidziana, wraz z enumeracją członków piastujących najwyższe urzędy w Kościele i państwie (art. 3 i 4), w hipotetycznym wypadku wakatu na urzędzie Szefa Państwa.

Generał Franco. Biografia niepoprawna politycznie

„Niepoprawna politycznie”, jak z niejaką dumą oznajmia podtytuł, książka ta jest w tym sensie, że nie idzie śladem „czarnej legendy” ponurego faszysty i krwawego dyktatora, nie jest też co prawda hagiograficzna, ale można wyczuć pewną sympatię lub przynajmniej zrozumienie dla motywów działania i postępków, chociaż podejmowane z tej specyficznej i jedynie właśnie dopuszczalnej przez „polityczną poprawność” w wersji soft perspektywy, iż przecież ostatecznie frankizm zamknął się happy endem, czyli powrotem do demokracji.

„Schody” zaczynają się wtedy, kiedy autor od opowiadania życiorysu i przytaczania anegdot przechodzi do spraw cięższego kalibru, czyli kwestii natury ideowo-politycznej czy ustrojowej. Przyjrzyjmy się tu naprzód pojęciom „legitymizm” i „legitymista”, które kilka razy pojawiają się w narracji. Na stronie 42 czytamy, że pierwszy prezydent II Republiki, a uprzednio minister monarchii konstytucyjnej – Niceto Alcalá-Zamora y Torres, był „prawnikiem i legitymistą”. Nieco dalej zaś (s. 58) autor powiadamia nas, że „w czasie chaosu i bestialstw pierwszej połowy 1936 roku Franco pozostał w znacznym stopniu legitymistą”. Jedyny sensowny wniosek, jaki można wyciągnąć z tych wypowiedzi, to ten, że autor zdaje się mniemać, iż legitymizm to staranie się o zachowywanie – przynajmniej w pewnym stopniu – norm jurydycznej praworządności, inaczej mówiąc, legalizmu. Aliści legitymizm nie jest zwykłą legalnością, możliwą na gruncie jakiegokolwiek reżimu, tylko zasadą prawowitości, zarówno jurydyczną, jak filozoficzną i teologiczną, w monarchii tradycyjnej. Nadto, o ile legalizm faktycznie może być cząstkowy (bo pewne normy prawne można stosować, a pewne zawiesić bądź zwyczajnie ignorować), o tyle legitymizm albo jest, albo go nie ma; mówić o legitymizmie „w znacznym stopniu” to tyle, co mówić o częściowym byciu ciężarną. Jest to tym dziwniejsze, że w innym miejscu autor poprawnie identyfikuje legitymizm z karlizmem, ale jakby o tym zapomniał w innych partiach książki i szafuje tym słowem zupełnie niefrasobliwie.

Skoro jednak już jesteśmy przy karlizmie, to właśnie jego prezentacja w książce T. Zubińskiego zawiera „najbogatszy” zbiór przeinaczeń, pospolitych błędów oraz dowodów bezradności autora wobec materii ustrojowej i filozoficzno-politycznej. Liczba tych dezinformacji jest tak wielka, choć różnego kalibru, a zarazem w lwiej części skumulowana w jednym miejscu (ss. 67-68), że najlepiej będzie przytoczyć najpierw prawie in extenso tę część wywodu, która je zawiera, przy czym dla wygody czytelnika podkreślimy w tekście inkryminowane przez nas twierdzenia.

W tym miejscu należy w kilku zdaniach przybliżyć, czym był karlizm w Hiszpanii w XIX i XX wieku. To była bardzo licząca się siła polityczna i wojskowa. Karliści marzyli o odtworzeniu mocarstwowej Hiszpanii poprzez reformy konserwatywne, prokatolickie, decentralizacyjne, antydemokratyczne i antyliberalne, w duchu rojalistycznego legitymizmu. Karlizm narodził się w 1833 roku, kiedy zmarł król Ferdynand VII, nazywany el tapon de botella (korek od butelki). Otóż Ferdynand VII w swoim testamencie przekazał koronę swemu jedynemu dziecku: trzyletniej córeczce Izabeli. Do czasu jej pełnoletności regencję miała sprawować jej matka, trzecia żona Ferdynanda VII, Maria Krystyna księżniczka neapolitańska.

Spór zrodził się na tle interpretacji prawa do sukcesji tronu. Otóż w 1713 roku, zgodnie z układem pokojowym w Utrechcie, kończącym hiszpańską wojnę sukcesyjną, nowy król Hiszpanii z nowej dynastii Burbonów, Filip V, wydał dekret regulujący dziedziczenie tronu. Dwa punkty są istotne: pierwszy mówił, że nie można dziedziczyć tronu po linii żeńskiej – i to jest to prawo salickie, a drugi wymagał, aby infant-następca tronu był księciem krwi urodzonym na ziemi hiszpańskiej. Ten drugi punkt był ważny, gdyż zapobiegał de facto aneksji słabszej Hiszpanii przez silniejszą Francję. Jednak 60 lat później musiał być zmieniony, gdyż kolejny następca tronu, król Carlos IV, urodził się poza Hiszpanią, w Neapolu. W sekrecie zwołano Kortezy, które zaaprobowały obie zmiany. Ten utajniony akt nosił nazwę sankcji pragmatycznej i publicznie został ogłoszony w 1789 roku.

Legitymiści utrzymywali, że jeden król nie ma prawa zmieniać dekretów innego króla i tym samym prawo salickie nadal obowiązuje. Zgodnie z taką wykładnią prawa do dziedziczenia tronu wyłącznie po linii miecza, następcą króla Ferdynanda VII powinien być jego brat don Carlos hrabia Molina, ultratradycjonalista.

Tak czy inaczej don Carlos (1788-1855) nie miał żelaznych podstaw prawnych, aby sięgać po koronę. Z drugiej strony nasuwa się logiczny wniosek, że król Ferdynand VII formalnie miał prawo przekazać koronę swojej córce. Inna rzecz, czy stało się to w interesie królestwa.

Za don Carlosem, który ogłosił się królem Carlosem VI, stały stare obyczaje i jeszcze starsze tradycje oraz konserwatywne kręgi szlachty, Kościoła i chłopstwa, tego ostatniego zwłaszcza na północy kraju. Szczególnie górzysta i zawsze krnąbrna Nawarra – hiszpańska Wandea – stała się bastionem karlizmu. Drugim takim matecznikiem karlizmu była magnacka Andaluzja. Oczywiście w czasach omawianych w tej pracy karliści stali się programowymi wrogami Republiki i wszelkiej lewicy.

A jak było naprawdę?

(a) Ferdynand VII miał dwa (nieoficjalne) przydomki – jeden pochlebny: el Deseado („Upragniony”), drugi przeciwnie: el rey Felón („król Wiarołomny”) – „korek od butelki” to jednak nie przydomek, lecz jego własne słowa wypowiedziane w związku z konfliktem dynastycznym; tymi słowami dawał do zrozumienia, że kiedy go zabraknie, to piwo (którego sam nawarzył, zmieniając prawo sukcesyjne) wyleje się z butelki, której on jest, póki żyje, korkiem. Ściślej mówiąc, wyraził to bardziej wulgarnie, ale przez modestię powstrzymamy się od dosłownego cytatu.

(b) wspomniany król nie mógł przekazać korony swojemu dziecku „testamentem”, ponieważ testamentalnie można przekazywać jedynie dobra osobiste, jak na przykład zasoby finansowe, precjoza, kolekcje dzieł sztuki, posiadłości etc., natomiast korona jest niematerialną własnością królestwa (reino, a nie króla – rey), która przechodzi na sukcesora zgodnie z prawem sukcesyjnym, będącym prawem fundamentalnym. W rzeczywistości Ferdynand VII, aby zapewnić następstwo swojej córce, samowolnie (czyli bez zgody Kortezów) promulgował tzw. sankcję pragmatyczną (Pragmática Sanción), zmieniającą zasady sukcesji.

(c) doña Izabela nie była jedynym dzieckiem Ferdynanda VII; pomijając nawet zmarłą w dzieciństwie córkę Marię Izabelę z jego drugiego małżeństwa, miał jeszcze drugą córkę z Marią Krystyną – Luizę Ferdynandę (1832-1897).

(d) królowa Maria Krystyna była nie trzecią, lecz czwartą (i ostatnią) żoną Ferdynanda VII.

(e) nie ma czegoś takiego, jak „prawo do sukcesji”; jest tylko „prawo sukcesyjne” (ley de sucesión).

(f) z tych samych powodów, co w punkcie (b), Filip V nie mógł uregulować zasad dziedziczenia aktem tak niskiej rangi, jak „dekret” (i samowolnie). W rzeczywistości Nuevo reglamento sobre la sucesión en estos Reynos, zwane też Auto acordado (czyli „Uzgodnione Rozporządzenie”), z 10 maja 1713, jako prawo fundamentalne, było normą wydaną za aprobatą Kortezów i po uprzednim zasięgnięciu opinii najwyższego organu królestwa, czyli Rady Kastylii.

(g) powyższa „Nowa Regulacja” nie wprowadzała bynajmniej do hiszpańskiego prawa sukcesyjnego zasad prawa salickiego (takiego, jakie obowiązuje w Królestwie Francji), czyli stanowiącego, że nie można dziedziczyć tronu w linii żeńskiej, a można jedynie „po linii miecza”. Jest to błąd bardzo gruby i tylko po części usprawiedliwia autora to, że popełniają go nader często uznani historycy, nawet hiszpańscy. Mimo to błąd pozostaje błędem, który można rozpoznać, sięgając po prostu do tekstu Auto acordado. W rzeczywistości Filip V (Andegaweński) chciał faktycznie przenieść do swoich królestw hiszpańskich prawo obserwowane przez Burbonów panujących we Francji, ale na to Kortezy nie wyraziły zgody, toteż przyjęto rozwiązanie kompromisowe i pośrednie pomiędzy prawem salickim a obowiązującym dotąd w Hiszpanii (wcześniej zaś w Kastylii) prawem dającym pierwszeństwo do tronu córkom panującego króla przed jego męskimi krewnymi, czyli tzw. prawo semisalickie (ley semi-sálica), zwane też burgundzkim (bo istniejące we wcześnośredniowiecznym królestwie Burgundów) albo ley Gombeta (lex Gundobada), od imienia króla tychże Burgundów, Gundobada. Różnica polega na tym, że prawo semisalickie nie wyklucza wprawdzie kobiet (w tym wypadku księżniczki Izabeli i ewentualnie także jej młodszej siostry) od dziedziczenia, ale daje pierwszeństwo wszystkim żyjącym członkom rodu królewskiego płci męskiej; dopiero w razie wyczerpania wszystkich możliwości sukcesji agnatycznej może mieć zastosowanie sukcesja żeńska. A w 1833 roku żył i wyprzedzał Izabelę w kolejce do tronu nie tylko brat Ferdynanda – don Carlos, ale nadto jego trzej synowie, dalej dwaj kolejni bracia Ferdynanda i wreszcie wszyscy potomkowie męscy Filipa V, panujący w Neapolu i na Sycylii oraz w Parmie.

(h) podane przez autora książki wyjaśnienie punktu Auto acordado, wymagającego, aby następca tronu urodził się na ziemi hiszpańskiej, jest bałamutne; w rzeczywistości chodziło nie o zapobieżenie aneksji Hiszpanii przez Francję (taka ewentualność w ogóle nie wchodziła w grę, a dynastia francuska właśnie przecież zasiadła wtedy na tronach hiszpańskich), lecz raczej o ostateczne oddalenie pretensji austriackiej linii Habsburgów oraz piemonckich Sabaudów, których Auto acordado imiennie wyklucza z sukcesji hiszpańskiej.

(i) niezgodnie z faktami zostały tu skompresowane w jedno wydarzenie dwa odległe w czasie zgromadzenia Kortezów: jedno, z 1760 roku, zwołane przez Karola III, aby uchylić (wyjątkowo) przepis dotyczący miejsca urodzenia sukcesora na korzyść jego, urodzonego w Neapolu, syna Karola (późniejszego Karola IV), drugie, z 1789 roku, zwołane już przez Karola IV, na którym faktycznie stanęła sprawa derogacji całego Auto acordado, ale przebieg i rezultat tej deliberacji był zupełnie inny, niż to referuje autor książki.

(j) Kortezy zwołane 5 maja 1789 roku nie były i nie mogły być zwołane „w sekrecie” – jest to absurd zarówno merytoryczny, jak i nawet językowy, bo „zwoływać” cokolwiek można tylko jawnie. Ich zapowiedzianym powodem było zatwierdzenie piątego, lecz najstarszego z żyjących synów Karola IV, czyli don Fernanda (późniejszego Ferdynanda VII), jako następcy tronu. To życzenie było zupełnie nieproblematyczne i zostało spełnione natychmiast. Jednakowoż już w trakcie obrad przewodniczący Kortezów – hr. de Campomanes oznajmił, iż życzeniem króla jest, aby to Kortezy wystosowały do niego petycję z prośbą o derogację Auto acordado i powrót do zasad obowiązujących dotąd w Kastylii, a od XVI wieku w całej monarchii hiszpańskiej, dających pierwszeństwo córkom królewskim przed krewniakami płci męskiej (varones coraterales), ale jednocześnie król chciał, aby zachować w tajemnicy jego prośbę. Wniosek miał być ponadto skonsultowany ze znawcami prawa i Karol IV zastrzegł, że przychyli się do zdania większości. Procuradores (deputowani) Kortezów dostosowali się jednomyślnie do tego życzenia, więc to był jedyny faktyczny element „sekretności”. Ale kiedy król otrzymał ową upragnioną petycję, nagle zmienił stanowisko i udzielił deputowanym odpowiedzi wymijającej, zapowiadając, że nakaże Radzie Kastylii (najwyższemu organowi królestwa) sprawdzenie, czy przedstawiona mu prośba jest zgodna z prawem zwyczajowym, nadto zastrzegł sobie prawo do promulgowania i opublikowania owej „sankcji pragmatycznej”, zmieniającej zasady dziedziczenia, w stosownych i wybranych przez siebie okolicznościach.

(k) jednakże, wbrew temu, co pisze T. Zubiński, sankcja pragmatyczna nie została przez Karola IV „publicznie ogłoszona” ani w 1789 roku, ani kiedykolwiek później, chociaż król miał do tego prawo, bo uzyskał konieczną w tym wypadku zgodę Kortezów. Gdyby sankcja została przez Karola IV promulgowana i ogłoszona, to faktycznie byłaby obowiązującym prawem fundamentalnym, ale wówczas „promulgacja” tej sankcji w 1830 roku przez Ferdynanda VII byłaby zupełnie zbędna, byłoby bowiem rzeczą oczywistą, że z chwilą narodzin córki króla jego brat spada na dalsze miejsce w kolejce do tronu i ani don Carlos, ani ktokolwiek inny nie mógłby zgłaszać pretensji do korony! Jednak Karol IV nie uczynił tego nigdy, a co więcej, jeszcze za jego panowania, bo w 1805 roku, została opublikowana na jego zlecenie kolejna, najobszerniejsza ze wszystkich dotychczasowych, edycja kodeksu prawa hiszpańskiego, zatytułowana Novísima Recopilación de las leyes de España, w której jako prawo sukcesyjne figuruje Auto acordado z 1713 r. Dlaczego Karol IV powstrzymał się z promulgowaniem Pragmática Sanción, nietrudno się domyślić, wyjaśnił to zresztą jego sekretarz stanu, hr. de Floridablanca: otóż wywołałoby to z pewnością protesty jego francuskich, neapolitańskich i parmeńskich kuzynów, też przecież posiadających prawo do sukcesji tronu hiszpańskiego.

(l) w świetle powyższego legitymiści nie mogli niczego „utrzymywać” – tak jak by to był jakiś subiektywny czy ekscentryczny pogląd – tylko po prostu stali na stanowisku, że jeśli zasady sukcesji przyjęte w 1713 roku obowiązywały w 1805 roku, to nadal obowiązują i w 1830, natomiast manewr Ferdynanda VII z „promulgowaniem” sankcji swojego ojca sprzed ponad 40 lat był całkowicie bezprawny, gdyż owa, wspomniana wyżej, dyskrecjonalna zgoda Kortezów po pierwsze była dana jego ojcu, który już nie panował i nie żył, a nie jemu, po drugie zaś, w 1830 roku nie było już tych Kortezów. Ferdynand VII mógłby w sposób legalny przeprowadzić zmianę prawa sukcesyjnego na korzyść swojej córki, ale musiałby sam zwołać nowe Kortezy i uzyskać ich zgodę, tyle że – jako despotyczny absolutysta – nie chciał tego uczynić, nadto zaś jest bardzo mało prawdopodobne, aby taką zgodę uzyskał, zważywszy, że oznaczałoby to jawną niesprawiedliwość w postaci wyzucia z praw nabytych dotychczasowego sukcesora.

(ł) jak wynika z punktów (b), (f), (g), (j), (k) i (l), wniosek autora książki, iż Ferdynand VII „formalnie miał prawo przekazać koronę swojej córce”, nie jest ani „logiczny”, ani poprawny merytorycznie. Natomiast supozycja, iż don Carlos „nie miał żelaznych podstaw prawnych, aby sięgać po koronę”, grzeszy właśnie brakiem logiki, bo jeśli by ich nie miał, to wcześniejsze (dwukrotne) nazwanie jego zwolenników legitymistami przeczyłoby zasadzie niesprzeczności. W takiej sytuacji don Carlos byłby uzurpatorem, a karliści stronnikami uzurpatora, czyli antylegitymistami.

(m) don Carlos, o którym tu mowa, był Karolem V, a nie Karolem (Carlosem) VI, którym z kolei był (de iure), jego syn, don Carlos Luis, hr. de Montemolín, na którego rzecz Karol V abdykował w 1845 roku; i dopiero wówczas, a nie w 1833 roku, przybrał on tytuł hr. de Molina.

(n) „magnacka Andaluzja” nigdy nie była „matecznikiem” karlizmu, właśnie dlatego, że była „magnacka”, więc brakowało jej typowego dla karlizmu zaplecza socjologicznego: drobnej szlachty i chłopstwa. W XIX wieku nie było tam najmniejszych oznak sympatii dla karlizmu, a jedynie raz jednemu z karlistowskich generałów (Miguelowi Gomezowi Damasowi) udało się odbyć podczas I wojny karlistowskiej rajd do Andaluzji. Dopiero w latach 30. XX wieku Manuel Fal Conde stworzył tam zręby organizacji karlistowskiej, lecz na bazie tzw. integrystów katolickich, którzy pół wieku wcześniej oderwali się od karlizmu, a teraz powrócili do Wspólnoty.

Błędy dotyczące karlizmu są rozsiane jeszcze w innych partiach książki. I tak, jest zupełną nieprawdą twierdzenie, że „przez całe lata karliści ufali, że w nagrodę za ich wieloletnią wierność Franco powoła na tron króla z linii karlistowskiej, czym naprawi, jak wierzyli, krzywdę, jaką wyrządzono donowi Carlosowi półtora wieku temu” (s. 404); złudzeń takich nie mieli nawet ci karliści, którzy poszli na „kolaborację” z dyktatorem, ponieważ oni również w kwestii dynastycznej przeszli na stronę linii alfonsjańskiej, a cóż dopiero karliści „nieprzejednani”. Lider karlistów nawaryjskich, Tomás Domínguez Arévalo, nie był VII księciem de Rodezno (s. 69), tylko VII hrabią (conde) de Rodezno. Twórcy nacjonalizmu baskijskiego, Sabina Arany (1865-1903), w żadnym wypadku nie można nazwać „zagorzałym karlistą” (s. 373), chociaż wywodził się z familii karlistowskiej i w bardzo wczesnej młodości (lata 1882-84) określał się jako karlista, ponieważ nacjonalizm, zwłaszcza tak rasistowski, jak jego, jest zaprzeczeniem tradycjonalizmu. Kompletnym „pomieszaniem z poplątaniem” jest nazywanie zdrajcy, który skompromitował karlizm implementacją ideologii socialismo autogestionario i „monarchii socjalistycznej”, czyli don Carlosa Hugo de Borbón-Parma (1930-2010), „antyfaszystą, więźniem Dachau” (s. 399), ponieważ w latach funkcjonowania tego obozu miał on od 3 do 15 lat; więźniem Dachau był natomiast jego bohaterski ojciec, ówczesny regent Wspólnoty Tradycjonalistycznej, a od 1952 roku król de iure, don Javier de Borbón-Parma (1889-1977). Ale szczególne niedowierzanie budzi następujący fragment książki, dotyczący udziału karlistów w wojnie domowej 1936-1939:

W Wigilię [1938] karliści zdobyli Maials, wioseczkę na południe od Lleidy, i od razu zgwałcili cztery kobiety. Jedną z nich gwałcili na oczach męża i 6-letniego synka. Drugą zakłuli bagnetami, kwadrans potem zgwałcili jej matkę i także zabili. (…) W Callus karliści zabili mężczyznę, który mieszkał z żoną, córką i siostrzenicą. Następnie zgwałcili i zadźgali bagnetami wszystkie trzy kobiety. W wiosce niedaleko Marganell dwie kobiety zostały zgwałcone, a następnie karliści odpalili granaty, które zawiesili im między nogami (ss. 217-218).

Wiadomo, że podczas wojen, domowych szczególnie, dzieją się różne straszne rzeczy, więc i karlistom można przypisać niejeden krwawy a niedający się usprawiedliwić okolicznościami czyn. Ale w tej specyficznej armii krzyżowców, jakimi karliści bez wątpienia byli, z której (jak o tym wiadomo z wielu źródeł) wydalono, jako niegodnego w jej szeregach walczyć, żołnierza, który w przeddzień bitwy poszedł do domu publicznego, mając nadto na uwadze cześć, jaką karliści mieli i dla dziewictwa, i dla sakramentu małżeństwa, gwałcenie kobiet, i to tak okrutne, jest zupełnie nieprawdopodobne. Nie wiem, z czyich informacji korzystał autor książki, bo tego nie podaje, ale są to albo źródła wprost paszkwilanckie, albo – jeśli podane zdarzenia są prawdziwe – czyny te mogły zostać błędnie zaliczone na poczet karlistów, chociaż, o czym autor sam wspomniał, lecz go to nie zastanowiło, na tym samym odcinku frontu walczyli też Marokańczycy (więc niechrześcijanie) i Włosi.

Nie lepiej, niestety, rzeczy się mają z informacjami dotyczącymi członka innej niż karlistowska linii dynastii burbońskiej, don Alfonsa de Borbón y Dampierre (franc. Alphonse de Bourbon). Na stronie 398 czytamy bowiem o nim rzecz następującą:

Alfonso (1936-1989), od 20 listopada 1972 roku diuk Kadyksu, starszy syn dona Jaime (1908-1973), brata dona Juana, bardzo przystojny i inteligentny, był narciarzem, baloniarzem, pływakiem, tenisistą, podróżnikiem. Kiedy stracił szansę na hiszpańską koronę, nie zraził się i spróbował tego samego numeru z Francuzką, oczywiście z jeszcze gorszym skutkiem. Wkrótce potem zmarł w wypadku narciarskim w Beaver Creek w USA – brawurowo szusując, zaszarżował i wpadł na drzewo ze śmiertelnym skutkiem, rozcinając sobie gardło.

Pomińmy już błąd ortograficzny („koroną… Francuzką”), bo być może zawiniła w tym wypadku korekta, jak również błędną datę śmierci jego ojca, don Jaime’a de Borbón y Battenberg, który zmarł 20 marca 1975, a nie w 1973 roku. Jednakowoż fragment ten napisany jest z dezynwolturą przekraczającą miary dozwolone w najlżejszej nawet publicystyce; prawdę mówiąc, przypomina rodzaj konwersacji na imieninach u cioci Heli, i to już po skosztowaniu jej pysznych nalewek. Don Alfonso nie próbował żadnego „numeru” z koroną francuską, ani w pragmatycznym, ani w merytorycznym sensie. Na poziomie pragmatycznym nie miałoby to żadnego sensu, ponieważ we Francji, za jego życia, jak zresztą dużo wcześniej i obecnie, w przeciwieństwie zaś do Hiszpanii, sprawa restauracji monarchii w ogóle nie stała (niestety) „na wokandzie” politycznej. Jeśli natomiast chodzi o sens zasadniczy, to książę Alfons niczego „próbować” nie musiał, tylko najzwyczajniej, a zgodnie z regułami sukcesji w Koronie Francuskiej, z chwilą śmierci swojego ojca automatycznie stawał się jej prawowitym sukcesorem jako de iure Alfons II, i jako taki był uznawany w swojej godności królewskiej przez francuskich legitymistów. Należy dodać, że swoje obowiązki francuskiego „króla z prawa” traktował i wykonywał poważnie. Co najmniej dalekie od ścisłości są również podawane przez autora informacje dotyczące, tragicznej, makabrycznej wręcz, śmierci don Alfonsa. W zasadzie prawdziwe jest tu jedynie miejsce owej tajemniczej, do dziś niewytłumaczonej i nasuwającej wiele podejrzeń, katastrofy z 30 stycznia 1989 roku. Ale z pewnością tego fatalnego dnia don Alfonso nie szusował brawurowo i nie szarżował, tylko odbywał rozgrzewkowy zjazd przed turniejem w towarzystwie innego championa narciarstwa, a swojego przyjaciela. Nie wpadł również na drzewo, tylko na stalową linę rozwieszoną w dolnej partii stoku pomiędzy elementami konstrukcji, niewidoczną z góry, skąd książę zaczynał zjazd, a która z niewyjaśnionego nigdy powodu tuż przedtem została rozluźniona i swobodnie opadała na wysokości zjeżdżających; książę zauważył ją zbyt późno, by mógł zdążyć skręcić, toteż lina ta dosłownie go „zgilotynowała”, jak jego poprzednika Ludwika XVI. Najwięcej informacji na ten temat oraz w ogóle na temat osoby don Alfonsa można znaleźć w jego biografii El Borbón non grato. La vida silenciada y la muerte violenta del duque de Cádiz (Ed. Áltera, Madrid 2008), której autorem jest José María Zavala.

Pomyłki i przekłamania nie dotyczą tylko osób i spraw dynastycznych, również wspominanych ruchów i nurtów politycznych, na przykład Falangi. Na przykład na stronie 46 czytamy: „Na wiosnę 1934 roku José Antonio [Primo de Rivera] odwiedził Niemcy, jednak nie spotkał się z Hitlerem”. Otóż właśnie spotkał się, choć wizyta miała charakter czysto protokolarny, a José Antonio zraził się po niej ostatecznie do wodza III Rzeszy, odkrywając w nim człowieka złego, bo bezbożnego. Falangista oraz sekretarz generalny (w randze ministra) FET y de las JONS vel Movimiento Nacional w latach 1941-1945 – José Luis Arrese (1905-1986), nie był generałem (s. 268) ani w ogóle wojskowym, tylko architektem. Pisarz falangista Tomás Borrás (1891-1976) był rodowitym Hiszpanem-Kastylijczykiem, nie mógł być więc jednocześnie cudzoziemskim francofilem (s. 130). Tłumaczenie nacional catolicismo (pisane raczej łącznie) jako „nacjonalistycznego katolicyzmu” (s. 337) jest nie tylko niedokładne (gdyż dosłownie byłby to „narodowy katolicyzm”), ale całkowicie wypaczające sens tej doktryny, wypracowanej przez zespół Akcji Hiszpańskiej, a przyjętej istotnie przez frankizm, ponieważ nie chodzi w niej o „nacjonalizację” religii, tylko odwrotnie: racją bytu narodu hiszpańskiego jest żyć katolicyzmem, prawdą katolicką – w Hiszpanii, jak powtarzał też gen. Franco, „albo jest się katolikiem, albo jest się nikim”. A skoro jesteśmy przy Acción Española, to znów bałamutna, i to w trójnasób, jest następująca informacja, też podana w nazbyt kolokwialnym stylu:

W hiszpańskim kotle polityki ciągle ktoś mieszał i dolewał oliwy do ognia. W 1933 roku José Calvo Sotelo założył kolejne ugrupowanie prawicowe, nacjonalizujące, mające charakter bardziej ruchu społecznego i intelektualnego, niż klasycznej partii – Acción Española (Akcję Hiszpańską). Jej organem stało się pismo o takiej samej nazwie. Zarówno program nowej partii, jak i retoryka jego organu przypominały to, co działo się w Niemczech i we Włoszech (s. 52).

W informacji tej prawdzie odpowiada tylko to, że Acción Española nie była partią (acz w drugim zdaniu autor sam sobie zaprzecza), tylko ruchem intelektualnym, oraz że główną formą jej istnienia było wydawanie pisma (miesięcznika) pod tym samym tytułem. Poza tym jednak wszystko jest jak w Radiu Erewań. Acción Española nie została założona w 1933 roku, lecz pod koniec 1931 (numer pierwszy miesięcznika ukazał się z datą 15 grudnia 1931). Jej założycielem nie był José Calvo Sotelo (który w tym czasie, po obaleniu monarchii, przebywał na wygnaniu w Portugalii), lecz „triumwirat” intelektualistów: Ramiro de Maeztu (1874-1936), hr. Santibáñez del Río (Fernando Gallego de Chaves y Calleja; 1889-1974) i Eugenio Vegas Latapie (1907-1985). Chociaż łamy przeglądy były otwarte dla wszystkich nurtów hiszpańskiej prawicy, od karlistów po falangistów, to jednak zasadnicza linia redakcji była narodowo-katolicka, monarchistyczna i tradycjonalistyczna, a więc nie mogła przypominać tego, co się działo w faszystowskich Włoszech i narodowosocjalistycznych Niemczech. Wszystko to naprawdę łatwo sprawdzić, bo komplet numerów tego periodyku z lat 1931-1936 jest od kilku lat zdigitalizowany i dostępny na stronie Hemeroteca Digital Hiszpańskiej Biblioteki Narodowej.

Kilka potknięć, może nie największej wagi, ale przykrych, dotyczy hierarchów Kościoła. Generała Franco nie mógł uhonorować Orderem Chrystusa papież Pius XIII (s. 363), bo Piusa o tym numerze porządkowym jeszcze nie było. Nazwisko watykańskiego dyplomaty (złej sławy zresztą), abpa Agostino Casaroli, pisze się przez jedno „s”, a nie dwa (s. 406), poza tym w 1973 roku nie był on jeszcze kardynałem. Trudno zrozumieć, dlaczego bp Leopoldo Eijo y Garay tytułowany jest z włosko-polska jako monsinior (s. 242), a nie po hiszpańsku, czyli monseñor. Patrząc z drugiej strony duchowej „barykady”, nie należy wierzyć autorowi, iż „pierwszym masońskim premierem Hiszpanii został w 1872 roku Manuel Ruiz Zorrilla” (s. 81), bo – pomijając nawet niektórych sekretarzy państwa w epoce absolutyzmu – masonami pełniącymi urząd premiera w epoce monarchii konstytucyjnej (1834-1868) byli na pewno: Juan Álvarez Mendizábal (premier 1835-1836), Francisco Javier de Istúriz (1836, 1846-1847, 1858), Eusebio Bardají (1837) i prawdopodobnie też wielu innych, a w okresie Sexenio Democrático – gen. Juan Prim (1869-1870). Jednak naprawdę grubym i niewybaczalnym fałszem jest powielanie propagandowego kłamstwa, rozpowszechnianego głównie przez komunistów, choć nie tylko, jakoby Dolina Poległych została zbudowana „rękoma, potem i krwią głównie tysięcy jeńców, żołnierzy republikańskich” (s. 426). Widać ewidentnie, że T. Zubiński nie zna rzetelnej, naukowej literatury przedmiotu, na czele z pracami obecnego przełożonego opactwa Świętego Krzyża w Dolinie Poległych, a jednocześnie doktora historii uniwersytetu Complutense i profesora San Pablo-CEU, br. Santiago Cantery Montenegro OSB. To zaiste monumentalne dzieło sztuki inżynieryjnej i architektonicznej było w swojej „surowej” (czyli nieartystycznej) części realizowane przez robotników normalnych firm budowlanych, stających do przetargów, natomiast udział skazanych za przestępstwa polityczne w okresie wojny domowej (nie „jeńców”, bo tych już wówczas nie było) był, po pierwsze, minimalny w skali całości przedsięwzięcia, po drugie zaś i najważniejsze – całkowicie dobrowolny (z możliwości tej skorzystał zresztą niewielki odsetek skazanych). Była to realizacja pomysłu jednego z duchownych doradców Franco, aby w ramach programu pojednania narodowego umożliwić więźniom odkupienie ich win na bardzo korzystnych dla nich warunkach: każdy dzień pracy liczony był za dwa dni (później nawet cztery) wyroku do odsiedzenia, a rok – za 10 lat. Więźniowie pracujący na budowie otrzymywali wynagrodzenie i racje żywnościowe większe niż „zwykli” robotnicy, mieszkali w wybudowanym dla nich osiedlu w pobliżu placu budowy, dokąd mogli sprowadzić, jeśli byli żonaci, swoje żony i dzieci, dla których z kolei otwarto żłobek, przedszkole i szkołę; otrzymywali też przepustki do swoich miejsc zamieszkania.

Innego kalibru kwestią jest to, że dobrze przecież władający piórem pisarz mógł tak „skopać” finezyjną i dowcipną wypowiedź Salvadora Dalí o sobie i o Pablu Picasso. W wersji podanej w książce Zubińskiego brzmi ona tak – banalnie i nieciekawie: „Salvador Dalí zapytany dlaczego pracuje we frankistowskiej Hiszpanii, odpowiedział: Ja jestem malarzem jak Picasso, jestem Hiszpanem jak Picasso, ale nie jestem komunistą jak Picasso” (s. 315). Naprawdę Dalí, wykorzystując grę słów opartą na opozycji dwóch partykuł w języku hiszpańskim komunikujących, że coś jest tym samym, ale z których jedna (también) oznacza potwierdzenie, a druga (tampoco) zaprzeczenie, powiedział tak: „Picasso jest malarzem, ja też; Picasso jest Hiszpanem, ja też; Picasso jest komunistą, ja też nie (Picasso es pintor; yo también; Picasso es español, yo también; Picasso es comunista, yo tampoco)”.

Na koniec wspomnieć trzeba o irytującej manierze – niestety obecnie coraz powszechniejszej – nietłumaczenia na język polski imion władców (obojętne, prawowitych czy uzurpatorów, faktycznie panujących czy tylko de iure). Ale gdybyż autor był w tym przynajmniej konsekwentny! Lecz nie, imiona jednych królów spolszcza, inne zaś zostawia w brzmieniu oryginalnym, tj. w castellano, a w dwóch wypadkach stosuje nawet obie formy, albowiem król Karol I (Habsburg) dwa razy jest Carlosem I (co więcej, raz cesarzem Carlosem I, choć jako cesarz rzymsko-niemiecki był Karolem V), raz zaś Karolem I, natomiast Alfons XIII dwanaście razy występuje w formie spolszczonej, ale raz jako Alfonso vel Alonso, chociaż są to różne imiona. Notabene Alonsem Carlosem jest tu również Alfons Karol I. Z kolei Alfons XII jest po polsku, ale już książę Kadyksu (i de iure Alfons II Francuski) to Alfonso. Konsekwentnie spolszczani są: Filip II, Filip V, Ferdynand VII i Karol VII, ale Jan I Kastylijski jest Juanem, Jan III – Juanem III, Karol III – Carlosem III, Karol IV – Carlosem IV, Karol VI – Carlosem VI, Jan Karol – Juanem Carlosem, Franciszek Ksawery – Francisco Javierem.

Tadeusz Zubiński, Generał Franco i jego Hiszpania (1892–1975). Biografia niepoprawna politycznie, FRONDA PL, Warszawa bdw, ss. 432.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.