Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Wojciech Buchner: Gloria hispanica i jej wrogowie
Przyszłość mąci wyobraźnię i wprawia ją w nerwowe drżenie. Historia dyscyplinuje. Historycy to najczęściej ludzie – siłą rzeczy – pedantyczni, ale nie patetyczni, nawykli do ustawicznego wysiłku. Można im niekiedy wybaczyć ze wstydem ukrywaną skłonność do interpretacji. Nie powinno jednak uchodzić im na sucho metodyczne znieważanie muzy Klio, fałszerstwo bądź przemilczanie, arbitralne zestawianie faktów i inne kuglarskie sztuczki. Całkowita swoboda wyobraźni to domena wizjonerów. Znajdujemy wśród nich postrzeleńców, osobników nieskorych do długotrwałego i konsekwentnego wysiłku, krwiożerczych marzycieli, takich wreszcie, którzy – owszem – gotowi są udowodnić swój geniusz, wszelako pod warunkiem wcześniejszej zagłady świata. Bitwy o pamięć historyczną przypominają literacki obraz z twórczości Ernsta Jüngera – śmiertelne starcie miedzy psem i wężem, zetknięcie krwi z jadem. Dzieje ludzkie są pełne krwi, zaś pamięć o nich bywa zaprawiona jadem.
Zostawmy jednak wizjonerów, proroków lepszych światów, marzycieli. Futurystyczne fantazmaty gigantów rewolucji nie znajdują już dziś posłuchu, rewolucja jednak trwa nadal, choć pod zmienioną postacią; stosując legalistyczny kamuflaż, z wściekłością kieruje się ku tradycji. Następcami krwawych marzycieli są pragmatyczni puryfikatorzy przeszłości. Ludzie pokroju Juana Donoso Cortésa czy Alexisa de Tocqueville’a, wizjonerzy à rebours, wiedzieli doskonale, że energia wyzwolona przez jakobińską pożogę wydawać będzie w przyszłości zatrute owoce. Czy jednak, przy całej ich dalekowzroczności, mogli przewidzieć, że oto dzisiaj, na naszych oczach, rewolucja zalegalizowana zostanie przez koronowane głowy? Oto pożałowania godny przypadek współczesnej Hiszpanii. Skoro tylko opadł pył po zamachu madryckim, rychło okazało się, że bomby terrorystów arabskich popchnęły falujący tłum wyborczy w objęcia socjalistów. Ci zaś, wykorzystując skwapliwie ów niespodziewany dar, zabrali się ochoczo do demontażu tego, co pozostało jeszcze z dawnej gloria hispanica, a właściwie z samej pamięci o niej.
Nie jest wykluczone, że w przyszłości będziemy jeszcze nie raz świadkami demokratycznych rozstrzygnięć pod wpływem epidemii paniki i tchórzostwa. Drąc na strzępy testament polityczny generała Franco y Bahamonde tak zwana transición wyzwoliła uśpione urazy i demony rewolucji. Dziś, po latach socjaldemokratycznej puryfikacji dziejów, Hiszpania kroczy w awangardzie obyczajowo-seksualnej błazenady, noszący zaś tytuł Króla Katolickiego Jan Karol I zatwierdza posłusznie coraz bardziej wyzywające akty. Zastanawia w tym kontekście fakt, że historycy o jednoznacznej proweniencji ideologicznej do dziś rzucający gromy na postać papieża Aleksandra VI i oskarżający go o nieobyczajność (skwapliwie pomijając przy tym jego dokonania w skali światowej jako męża stanu) jednocześnie przy gromkim aplauzie akceptują permisywizm obecnego monarchy Hiszpanii i nie chcą dostrzec, że oto król jest nagi.
Majestat Korony rozpada się w pył, jeśli nie wspiera go rzetelny wysiłek zrozumienia tego, co nas poprzedza. Charakteryzując człowieka masowego Ortega y Gasset twierdził, że zasadniczą jego cechą jest brak zmysłu historycznego i pogarda dla przeszłości – przyznać trzeba, że jak na liberała, wykazał się on tutaj intuicją legitymisty. Cóż z tego, skoro demokracja ma z natury swojej krótką pamięć historyczną; niemal z dnia na dzień zawęża perspektywę przeszłości, zrywając długi łańcuch dziejów1. Ten osobliwy perspektywizm historyczny rozkwita w czasach demokracji, chociaż ma swoich gorliwych antenatów. W jego kusych ramach monarcha staje się postacią niemal żałosną i nieco zabawną. Metodyczny demontaż monarchii w Hiszpanii, któremu od śmierci generała Franco towarzyszy rozbijanie integralności państwa, stanowi czytelny przekaz w kontekście znanej i u nas walki o pamięć.
Wizerunek katolicko-imperialnej chwały Habsburgów ulega zniekształceniu w atmosferze politycznej i obyczajowej degrengolady. Skutki widzimy. Zastanówmy się jednak nad przyczynami. Perspektywiczne zniekształcenia znane są bowiem nie od dziś. Już w XVI stuleciu, w czasach Złotego Wieku kultury hiszpańskiej, tworzono wokół potęgi habsburskiej czarne legendy. Samo to zjawisko związane jest w oczywisty sposób z błędem taktycznym pars pro toto. Błąd jako taki kojarzy się zwykle z roztargnieniem czy gapiostwem – stanami, w których błądzącym nie można zarzucić złej wiary. W istocie, tak zwany człowiek masowy błądzi niewinnie i to on właśnie podatny jest szczególnie na historyczne matactwa. Jednakże taktyczny błąd pars pro toto polega – wręcz przeciwnie – na metodycznie i maniakalnie powielanym eksponowaniu fragmentu kosztem całości. Wyizolowane w ten sposób strzępy dziejów i postaci zohydza się następnie przed opinią światową, uwypuklając odrażające cechy wroga, przypisując mu wyłącznie nikczemne intencje, zwierzęcą chciwość i nieznające granic okrucieństwo. Takim to właśnie zabiegom poddawana jest od wieków wielka dziejowa misja Korony kastylijskiej. I choć to przypadek wyjątkowy, ta sama taktyka – co prawda, najczęściej powtarzana bezmyślnie – pokutuje do dziś w podręcznikach piętnujących inkwizycję czy wieki średnie.
Czarne legendy hiszpańskiej inkwizycji, Tomása de Torquemady, konkwisty, ba, nawet wyabstrahowanej postaci hiszpańskiego konkwistadora, konstruowano z precyzją i konsekwentnie rozpowszechniano, nie tylko zresztą w pismach, ale także w wizualnej wersji dla analfabetów. Tej zakrojonej na szeroką skalę strategii imano się przede w krajach protestanckich, z zawiścią spoglądających w stronę lądów i wielkich akwenów opanowanych przez galeony i karawele katolickiego wroga. Myśl o tym że gdyby nie potęga Niezwyciężonej Armady, cały Nowy Świat mógłby stanowić dominium protestanckie, często zapewne budziła ze snu ludzi tak oddanych nowemu sekciarstwu, jak wielki skądinąd żeglarz Francis Drake – korsarz Elżbiety I w admiralskim mundurze2.
Z przykrością trzeba jednak przypomnieć, że także w samej Hiszpanii znaleźli się tacy, którzy – często w dobrej wierze – rzucali gromy na wielki historyczny zamysł hiszpańskiej konkwisty i ewangelizacji. Machiavelli mógłby powiedzieć, że ludzie ci nie wyczuli poziomu czasów. Podszyte zawiścią i sekciarską wrogością, chrześcijańskie skądinąd użalanie się nad losem podbitych plemion znalazło dogodny instrument w pismach i monitach biskupa Chíapas, Bartolomeo de Las Casasa, skwapliwie wykorzystanych w konstruowaniu czarnej legendy3. Masowy kanibalizm i hekatomby z ludzi, zarzynanych tysiącami jak zwierzęta na azteckich piramidach, uzyskały tu po raz pierwszy wyszukaną interpretację jako przejawy osobliwej kultury. Do dziś jeszcze utrzymuje się powszechne niemal mniemanie, że hiszpańska kolonizacja Ameryki zniszczyła z bezwzględnym okrucieństwem i bezprzykładną chciwością wielkie cywilizacje Nowego Świata.
Zapewne trudno byłoby wymagać od prostych żołnierzy Hernana Cortésa czy Francisca Pizarro, aby byli okrzesani, dworni, a ponadto bezinteresowni; atoli zawrotna kariera mitu o zniszczonych cywilizacjach amerykańskich stała się możliwa dzięki wspomnianej taktyce fragmentaryzacji i oczerniania. Niewątpliwie przydała jej pikanterii popularna w epoce Oświecenia, rozwinięta przez Jana Jakuba Rousseau, doktryna o wysokich zaletach dzikusa. Tymczasem, w zetknięciu z ogromem okrucieństwa konkwistadorzy niejednokrotnie przecierać musieli ze zdziwienia oczy i odwracać się z obrzydzeniem od szkaradnych rytuałów indiańskich, o czym niejednokrotnie zaświadcza żołnierz i kronikarz Hernána Cortésa, Bernal Díaz del Castillo4. Relacje tego typu są zresztą bardzo liczne; pochodzą od naocznych świadków: konkwistadorów, misjonarzy i urzędników Korony5.
Imponująca swymi rozmiarami epopeja ewangelizacji odbijała się ustawicznym echem w Starym Świecie, elektryzując w Hiszpanii gremia zakonników uczonych in utroque iure oraz w teologii. Słynna szkoła dominikanów w Salamance już od zarania konkwisty nadawała ton uczonym dysputom wokół prawa Korony do zajmowania nowych ziem i szerzenia wiary. Rozwinęła cały wachlarz argumentacji pro et contra, w czym wszystkich wyprzedził Francisco de Vitoria, uznawany dziś za jednego z twórców nowożytnej wykładni prawa narodów. Argumenty Vitorii, zwłaszcza z naturalnego prawa do szerzenia wiary (ius praedicandi), miały wytyczyć drogę pokojowej ewangelizacji plemion Nowego Świata. Odwoływały się one przy tym do Tomaszowej scholastyki i jednej z głoszonych przez Doktora Anielskiego zasad, mówiącej o dobrowolnym przyjmowaniu wiary katolickiej, albowiem credere voluntatis est. W podobnym duchu myśleli wszyscy hiszpańscy dominikanie, przekazując rozwinięte już doktryny wojny sprawiedliwej i legitymizacji konkwisty jezuitom.
I tak, od Vitorii do Francisca Suáreza wiedzie nieprzerwana linia debat o prawach Korony do Nowego Świata, którym niejeden raz patronowali sami katoliccy monarchowie. Rzecz bez precedensu i bez naśladownictwa: żadna z późniejszych potęg kolonialnych, które wszak tworzyły czarną legendę hiszpańskich podbojów, nie zdobyła się na to, by rozważać swoje prawne tytuły do zajmowanych terytoriów! A cóż dopiero powiedzieć o krytyce własnych poczynań, która zresztą – jak w przypadku gromów Las Casasa – miała się okazać jawnie sprzeczna z hiszpańską i katolicką racją stanu? Efektem tych ciągnących się w nieskończoność debat stała się przebogata literatura prawniczo-teologiczna, tworząca w ramach hiszpańskiej neoscholastyki zupełnie nową jakość w skali europejskiej. Konsekwentnie powstawaniu jej towarzyszyły coraz to nowe prawa promulgowane przez Koronę, nie tylko gwoli utrwalenia panowania w Nowym Świecie, ale także po to, by w tym przełomowym dla obu stron czasie złagodzić szok, jakiego doznać musiały indiańskie plemiona w zderzeniu z cywilizacją Starego Świata. Szok był zresztą obustronny. Wiele złych rzeczy wydarzyło się poza ludzką wolą.. Wspomnieć tu trzeba przede wszystkim o epidemiach, jakie zdziesiątkowały ludność tubylczą po przybyciu Hiszpanów. Ten demograficzny kataklizm czarna legenda tłumaczyła jednak w kategoriach zamierzonego ludobójstwa.
Podobnie – również w duchu czarnej legendy – rozpowszechniano w Europie wizerunek konkwistadora jako łotra chciwego złota i władzy, niebaczącego wcale na misyjną stronę konkwisty. Zapewne, jak zawsze, nie brakowało i wówczas ludzi nikczemnych. Przypisywanie jednak podobnych intencji wszystkim i epatowanie modelowym wizerunkiem chciwych okrutników zadaje kłam całemu procesowi konkwisty i ewangelizacji. Popełniony przez Las Casasa – nie przeczę, że w dobrej wierze – błąd pars pro toto stanowi tu najlepszą ilustrację. Gdyby jednak wszyscy pożądali wówczas złota i niczego poza tym, nie byłoby dziś katolickiej Hispanoameryki. Nie byłoby jej także bez słynnej bulli Inter caetera papieża Aleksandra VI, którego niepodważalny autorytet podzielił kulę ziemską na dwie hemisfery, pomiędzy zwaśnione korony Portugalii i Hiszpanii.
Niedługo po tym bezprecedensowym akcie w testamencie królowej Izabeli Kastylijskiej zapisane zostały słowa pełne troski o nowych poddanych Korony oraz ich dusze. W kodycylu z roku 1504 katolicka monarchini stwierdza i przypomina, że intencją Kastylii w związku z odkryciem nowych lądów było (…) nawrócenie tych ludów na naszą Świętą Wiarę Katolicką. Dalej zaś dodaje: Na koniec proszę, by nie pozwolono, aby Indianie doznali jakiejkolwiek szkody na swych osobach czy dobrach6. Nie skończyło się na prośbach i deklaracjach. Ścisłe współdziałanie Korony i Kościoła na nowych ziemiach w myśl papieskiego przywileju patronato przyniosło bowiem znaczące zmiany w postaci usankcjonowania praw Korony mających na względzie dobro nowych jej poddanych7. Nikt nie zaprzeczy, że w dziele ewangelizacji Nowego Świata Kościół hiszpański odegrał decydującą rolę także w walce z nadużyciami ze strony właścicieli encomiendas – wielkich majątków ziemskich, w których systemie pracowała tubylcza ludność.
Wielka sieć cywilizacji prawa i wiary, zarzucona przez Koronę Kastylii na dwa amerykańskie kontynenty, a także Filipiny, utkana została w samej metropolii. Przeniesienie rdzennie kastylijskich instytucji na te odległe tereny wymagało nie tylko odwagi konkwistadorów, determinacji zakonników, ale także konsekwentnego systemu edukacji religijnej, która – jak żadna inna – miała z czasem zespolić duchowo oba światy. Zamordowany u zarania wojny domowej Ramiro de Maeztu, obrońca uniwersalistycznego dziedzictwa hiszpańskiego, wyrażonego słowem hispanidad, uświadamia nam fakt, który uderzyć musi każdego, kto kiedykolwiek zadał sobie trud zestawienia dwóch typów kolonizacji: katolickiej i protestanckiej. Jedność duchowa, religijna i językowa do dziś pozostaje głębokim, niezatartym śladem wielkiego przedsięwzięcia katolickiej Hiszpanii, obejmującego obszar od lodowców Patagonii po Río Grande.
Tak oto – pisze rzeczony autor – owo teokratyczne państwo, w ocenie rewolucyjnej prasy najbardziej ignoranckie, najgłębiej przesądne, najbardziej nieudolne i nierozumne, zdołało osiągnąć to, czego nie dokonał żaden inny cywilizowany naród: ani Anglia ze swymi Hindusami, ani Francja ze swymi Arabami, Murzynami i Berberami, ani Holandia ze swymi Malajami na wyspach Malezji, ani też Stany Zjednoczone ze swoimi Murzynami i tubylczymi Indianami – zdołało mianowicie zasymilować w ramach własnej cywilizacji wszelkie podbite rasy kolorowe. I w żadnym innym kraju nie udało się uzyskać tak doskonałej koordynacji władz religijnych i świeckich8.
Pomimo jednoznacznej wymowy faktów, czarna legenda nadal zbiera obfite żniwo. Zbiera je także zmowa milczenia, stanowiąca jedną z jej częstych taktyk. Oto przykład: w XIX wieku hiszpański obrońca tradycji narodowej, Marcelino Menéndez y Pelayo, zdołał po trzystu latach wydać traktat humanisty hiszpańskiego Juana Ginésa de Sepúlvedy, którego puryfikatorzy pamięci historycznej skazali na zapomnienie jako przeciwnika Las Casasa w wielkiej debacie zwołanej do Valladolid na życzenie cesarza Karola V9. Dwugłos ten rozstrzygnąć miał ex post factum kwestię praw Korony do zajmowania nowych ziem, ewangelizacji i panowania nad autochtonami. Fakt, że sam suweren pozwalał na tego rodzaju dyskusje jest kolejnym bezprecedensowym dowodem na uległość Korony Kastylii wobec opinii uczonych w prawie i teologii. Pomimo iż żaden werdykt nie zapadł, Juan Ginés de Sepúlveda, broniący stanowczo hiszpańskiej racji stanu w Indiach Zachodnich, stał się na całe stulecia symbolem zaciekłego zwolennika niewolnictwa i sprzedajnego zausznika konkwistadorów, co wystarczyło, by uciszyć jego głos. A przecież nie twierdził on nic poza tym, że tubylcom potrzebne są rządy pańskie (imperium herile), dopóki wychowanie w katolickiej wierze nie zetrze z nich do reszty osadu barbarzyństwa10. Tymczasem pochwalne peany, zwłaszcza w tak zwanej „epoce świateł”, sypały się szczodrze na postać jego przeciwnika. Nawiasem mówiąc, pozycja, jaką udało się uzyskać Las Casasowi, świadczy o niezwykłej wyrozumiałości hiszpańskiej inkwizycji, która najwyraźniej nie wzięła pod lupę fragmentów jego polemicznych pism, gdzie znaleźć można słabo zakamuflowaną pochwałę indiańskich zwyczajów, a nawet śmiałe porównania azteckich ofiar z ludzi do ofiary Abrahama.
Wszystkie te polemiki – choć chwalcom nowych czasów mogą się wydać zaprzeszłe i nieistotne – mają i dziś swoją wymowę. Wiadomo wszak, iż współczesna rewolucja dotyczy w dużej mierze pamięci historycznej i rozkłada jej akcenty według konsekwentnych linii ideologicznych. W przypadku Hiszpanii sięgają one do początków katolickiej monarchii Kastylii i Aragonii, słowem do XV stulecia, kiedy to potęga przyszłej Korony rodziła się w bólach ze zwycięskiej rekonkwisty. Wdzięcznym tematem rozwijanej w tym kontekście czarnej legendy jest polityka czystości krwi (limpieza de sangre), jak również działalność hiszpańskiej inkwizycji. Jak wiadomo, spory wokół roli żydów i muzułmanów na Półwyspie Iberyjskim przetaczają się od wielu dziesięcioleci nie tylko przez uczone gremia hiszpańskie.
Interpretacja polityki Królów Katolickich wobec mniejszości rasowych i religijnych, judíos i moriscos, podatna jest szczególnie na perspektywiczne manipulacje. Jeśli nie uwzględnia szerszego zamysłu religijnej integracji państwa, a w dalszej kolejności cywilizacyjnej ekspansji, musi poprzestać na jałowym wytykaniu win i nużącej prezentacji statystyk. Rzecz jednak nie w tym, by dostrzegać fragmenty, które nie tłumaczą całej doniosłości dzieła, lecz ujrzeć w nim konsekwentną linię wytyczoną ręką Opatrzności. Nie na darmo papież Aleksander nadał zaszczytny tytuł Reyes Católicos dwóm wielkim postaciom zachodniej cywilizacji chrześcijańskiej, spoczywającym od wieków w Granadzie. Pamiętajmy, że nadał go również in spe ich następcom.
Dawna gloria hispanica wyziera dziś nieśmiało z pamiątkowych tablic zapisanych imionami tych, którzy oddali życie za wiarę i ład. Wielu z nich złożonych zostało w ofierze przez marksizm (inmolados por el marxismo), jak głosi napis na tablicach pamiątkowych w granadyjskiej katedrze. Umieszczono je tam w dniu zwycięstwa 1 kwietnia 1939 roku. Dziś dzień ten wydaje się bardzo odległy.
Pierwodruk: „Polonia Christiana” nr 14, maj – czerwiec 2010, ss. 43-47.
Autor jest doktorem habilitowanym nauk politycznych, profesorem w Instytucie Politologii w Wyższej Szkole Pedagogiczno-Filozoficznej „Ignatianum” w Krakowie oraz autorem książek: Kant – państwo i prawo (Kraków 1996) i Wojna i konkwista. Hiszpańska myśl polityczna Złotego Wieku (Kraków 2007).
1 Á propos: usłyszałem niedawno wypowiedź pewnego młodzieńca, który orzekł, że to Edward Gierek stworzył Polskę!
2 Niedawno temu w sewilskim Archivo de Indias zorganizowano wystawę pod szyldem Mare liberum, mare clausum, prezentującą – poza licznymi dokumentami z czasów imperium Habsburgów – niezwykle ciekawą gamę dowodów wszechobecnego korsarstwa protestanckiego, atakującego nieprzerwanie dominia Korony kastylijskiej. Poza merkantylną zawiścią Anglików i Holendrów, która ustawicznie dawała się we znaki i Hiszpanom, i Portugalczykom, sam tytuł wystawy nawiązywał do sporu wokół swobody eksploatacji akwenów światowych, w której głos zabrał m.in. słynny siedemnastowieczny myśliciel holenderski, Hugo Grotius. W swojej rozprawie o wolności mórz usiłował dowieść równego prawa Holendrów do eksploatacji akwenów opanowanych wcześniej przez Portugalczyków. I nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby ów sławetny autor nie popadł w ton kaznodziejskiego moralizmu, wzywając chciwych Portugalczyków do działania na rzecz całej ludzkości (włączając protestantów holenderskich, którzy – jak należy sądzić z tego wywodu – chciwi nie byli).
3 Szczególną rolę odegrało tu jego pismo Brevísima relación de la destrucción de las Indias, opublikowane w Sewilli w roku 1552.
4 Zob. Historia verdadera de la conquista de la Nueva España, Madrid 1991.
5 Jedną z najbardziej drastycznych jest relacja franciszkańskiego misjonarza, brata Toribio Motolinia, Historia de los Indios de la Nueva España.
6 Cyt. za J. Corts Grau, Historia de la filosofía del derecho, Madrid 1968, s. 443.
7 Patronato real przyznane zostało Ferdynandowi Katolickiemu już w roku 1505 przez papieża Juliusza II bullą Universalis Ecclesiae regimini. Odtąd Korona miała sprawować bezpośredni patronat nad Kościołem w hiszpańskiej Ameryce, wyręczając w tym Stolicę Apostolską. Co się tyczy wspomnianych praw, najważniejszymi z nich były Leyes de Burgos z roku 1512 oraz ich kolejne nowelizacje, m. in. Nuevas Leyes z czasów panowania Karola V, ogłoszone w roku 1542, a także wydane w roku 1573 przez Filipa II Ordenanzas.
8 Ramiro de Maeztu, Defensa de la Hispanidad, Buenos Aires, 1942, s. 112.
9 Było to w roku 1550, a więc wówczas, gdy proces kolonizacji i chrystianizacji Ameryk dobiegał już właściwie końca. Debata toczyła się w obecności prawników i teologów oraz członków Rady Kastylii i Rady Indii.
10 Sepúlveda był tłumaczem Arystotelesa i autorem wielu traktatów politycznych, m.in. rozprawy o słusznej przyczynie wojny wydanej Indianom. W Democrates altere wywodzi, iż wojny Hiszpanów w Nowym Świecie są słuszne z przyczyny istniejących tam barbarzyńskich, sprzecznych z naturą i wiarą zwyczajów.