Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Głupcy i ich odwieczni wrogowie
W polskiej publicystyce dotyczącej polityki, a zwłaszcza polityki zagranicznej, bardzo łatwo natknąć się na wyrażenia w stylu: Niemcy – odwieczny wróg Polski, Rosja – odwieczny wróg Polski. Pokutuje w niej wyjątkowo toporny stereotyp „odwiecznego wroga”, za którego uważani są – w zależności od uprzedzeń preferowanych przez piszącego – obaj potężni sąsiedzi Europy Środkowo-Wschodniej. Głosiciele tych tez z pasją oskarżają się zresztą nawzajem o sprzyjanie „odwiecznemu wrogowi Polski” (tzn. temu, któremu sami nie sprzyjają) albo przynajmniej o ślepotę na jego oczywiste ich zdaniem zamiary i dążenia. Moskwa – mówią jedni – od XV wieku bez przerwy dąży do ujarzmienia lub zniszczenia Polski. Drudzy powtarzają to samo o Niemcach, przywołując na dowód szereg złowrogich postaci majaczących na zachodniej granicy, od Gerona i krzyżaków po Hitlera. Jedni i drudzy uważają, że dobrze znają historię. I wszyscy są głupcami, ponieważ właśnie historia uczy, iż nie istnieje taki fenomen jak „odwieczni wrogowie”. To zaś, co głupcy przedstawiają błędnie jako prawdę historyczną, w rzeczywistości stanowi poglądy polityczne projektowane na przeszłość narodu, podbudowane ewentualnie przedstawionymi wybiórczo faktami.
Gdyby naprawdę dało się udowodnić, że któreś z państw ościennych pozostaje odwiecznym wrogiem Polski, mogłoby to mieć tylko jedno wytłumaczenie. Takie mianowicie, iż w polityce międzynarodowej działa determinizm geograficzny: dwa państwa, ze względu na określone uwarunkowania geografii własnej i otoczenia, skazane są na mechaniczne prowadzenie z góry zaprogramowanego konfliktu. Tego typu wizja nie wydaje się zbyt przekonująca. Najwybitniejsi geopolitycy, bez względu na to, jak wielkie znaczenie przypisywali wpływowi czynników geograficznych na politykę państw, nie stawali na pozycjach ścisłego determinizmu.
Ile prawdy zawierają opowieści o „odwiecznych wrogach”, pokażemy na przykładzie stosunku do sprawy polskiej Rosji – kraju notorycznie oskarżanego o bycie „odwiecznym wrogiem Polski”. Nie trzeba przypominać, jaką politykę prowadziła ona wobec Rzeczypospolitej w XVIII wieku. Począwszy od wielkiej wojny północnej Rosja traktowała Polskę de facto jako swój protektorat. Paradoksalnie, z tego właśnie powodu zależało jej na utrzymaniu polskiego bytu państwowego i bynajmniej nie parła do rozbiorów. Nie przez sympatię do Lachów, rzecz jasna. Osłabiona, zależna politycznie, ale pozostająca w jednym kawałku Rzeczpospolita o wiele bardziej dogadzała jej bezpieczeństwu i interesom, aniżeli rozbiórka tego buforu i bezpośrednie granice z państwami niemieckimi, w dodatku przebiegające przez wyjątkowo niestabilny, zapalny obszar. Dlatego też Katarzyna II próbowała odwlekać rozbiory, traktując je jako ostateczność i godząc się na nie pod presją Prus, odgrywających rolę motoru akcji rozbiorowej. Na kongresie wiedeńskim, obradującym w charakterze zjazdu likwidacyjnego po ćwierćwieczu rewolucji jakobińskiej i napoleońskiej, to właśnie Rosja, w osobach cesarza Aleksandra I i jego dyplomatów, postawiła na porządku obrad kwestię odtworzenia polskiej państwowości, po czym przeforsowała ją wbrew niechęci lub obojętności pozostałych mocarstw europejskich, gotowych dla przywrócenia spokoju na kontynencie usankcjonować podział Rzeczypospolitej dokonany przez zaborców. I znów rosyjską elitą przywódczą nie kierowały sentymenty czy wyższe racje, lecz chłodny rachunek, zgodnie z którym odrębne, choć sprzymierzone państwo polskie miało poprawiać, a jego brak pogarszać położenie Rosji pod względem geopolitycznym. Proste pochłonięcie Polski przez imperium carów obciążałoby je stałym ogniskiem niepokoju, położonym w niezwykle wrażliwym geopolitycznie punkcie – oznaczałoby połknięcie bomby, która tykałaby w brzuchu, a jej wybuch stanowiłby tylko kwestię czasu. Władysław Studnicki (1867-1953) podczas rewolucji 1905 r. zauważył: „Co się zaś tyczy względów strategicznych, to Aleksander I uważał, że samodzielność prawnopaństwowa Królestwa wzmacnia pozycję Rosji w stosunku do Austrii i Niemiec. Po stłumieniu powstania 1831 r. Mikołaj I uznawał natomiast, że posiadanie Królestwa osłabia pozycję strategiczną Rosji na zachodzie”. Tego najbardziej antyrosyjskiego z polskich geopolityków trudno chyba podejrzewać o chęć upiększania historii stosunków polsko-rosyjskich. Zestawione powyżej fakty ukazują, iż w kryzysowych momentach dziejów Rosja zajmowała stanowisko w dużym stopniu korzystne dla Polski, toteż przedstawianie jej jako „odwiecznego wroga Polski” abstrahuje od rzeczywistości. Ale na tym nie koniec.
Stosunek Rosji do kwestii polskiej zmienił się radykalnie w drugiej połowie XIX wieku. Zwrot ów był rezultatem narodzin nowoczesnego rosyjskiego nacjonalizmu oraz jego upowszechnienia wśród elity politycznej, zintensyfikowanego przez poczucie krzywdy i międzynarodowego upokorzenia wywołane przez kompletną klęskę Rosji w wojnie krymskiej. W takiej napiętej atmosferze, kiedy Moskwa tylko czekała, żeby móc ratować swój nadwątlony prestiż widowiskowym rozgromieniem łatwego wroga, wybuchło nieodpowiedzialne, po wariacku obmyślone powstanie styczniowe. Woda (a raczej krew) chlusnęła na młyn rosyjskiego nacjonalizmu. W publicystyce politycznej i w opracowaniach pisanych dla władz nacjonaliści jęli dowodzić, że skoro spokoju w Polsce nie zdołały zapewnić nawet znaczne koncesje na rzecz Polaków (które istotnie nastąpiły w latach 1815-1830 i 1856-1863), zagwarantować go może jedynie asymilacja metodami siłowymi. Krótkofalowym celem rosyjskiej polityki wobec Polski stało się zniesienie wszelkiej prawno-instytucjonalnej odrębności ziem polskich od reszty cesarstwa, celami długofalowymi – zniesienie narodowej i wyznaniowej odrębności ich mieszkańców, tzn. wynarodowienie Polaków i wytępienie katolicyzmu. Realizacja dwóch ostatnich celów przyjęła postać rusyfikacji oraz cezaropapistycznych praktyk wobec Kościoła świętego. Nie wdajemy się tu w ocenianie, czy ten program był w ogóle realizowalny, poprzestając na wskazaniu, iż od powstania styczniowego Rosja zaczęła otwarcie dążyć do „ostatecznego rozwiązania” kwestii polskiej i przemieniła się w największego wroga polskich aspiracji państwowych. Ten radykalny zwrot potwierdza zresztą brak determinizmu geograficznego w polityce państw, za to dobrze ilustruje wpływ na nią czynnika tak niematerialnego, jak idee. To one uczyniły z Rosji najzaciętszego przeciwnika polskiego odrodzenia narodowego i państwowego. Pod jej władzą pozostawały zaś ponad cztery piąte przedrozbiorowego terytorium Rzeczypospolitej i prawie dwie trzecie zamieszkujących je Polaków. Ta okoliczność w połączeniu ze zwrotem w rosyjskiej polityce czyniła wyparcie Rosji z ziem polskich warunkiem sine qua non odtworzenia państwowości polskiej w jakiejkolwiek formie. W naszej części Europy tylko jedna siła dysponowała wówczas zdolnym do tego potencjałem militarnym – Niemcy. I to z nimi – prowodyrem rozbiorów oraz kolejnym mocarstwem nazywanym „odwiecznym wrogiem Polski” – musieli Polacy szukać porozumienia, nie bacząc na przeszłe krzywdy i porachunki.
Powtórzmy: geopolityka i historia nie znają żadnych „odwiecznych wrogów”. Wiarę w „odwiecznych wrogów” głoszą głupcy, którzy historyczne stanowiska dawnych ruchów politycznych, sformułowane w konkretnej sytuacji i do niej się odnoszące, biorą za ponadczasowe i ponad-przestrzenne dogmaty. Jedni głupcy pokrzykują: Niemcy od zawsze prą do zniszczenia Polski, więc przytulmy się do mateczki Rosji. Często sekundują im inni głupcy, którzy dochodzą do identycznego wniosku, tyle że straszą „odwiecznym wrogiem” w postaci Ukrainy, od Kosińskiego i Nalewajki po Banderę nieustannie ponoć dążącej do eksterminacji narodu polskiego. Z naprzeciwka konkurencyjna frakcja głupców podnosi larum: Rosja od zawsze dąży do podboju Polski, tylko Europa Zachodnia może nas ocalić. Dwie pierwsze obediencje głupców gotowe są na pomoc przeciw swym „odwiecznym wrogom” przyzywać choćby i Związek Sowiecki, trzecia nie ustępuje im ślepotą, ukierunkowaną dla odmiany na zachodnie „wielkie demokracje”. I tak kręci się ten samograj; niestety, jak nigdy nie brakowało mu słuchaczy, tak nie brakuje mu ich nadal.
Od ponad wieku polskie umysłu rozpala wciąż to samo pytanie: o kierunek ekspansji politycznej oraz marszu cywilizacyjnego Polski, a także przebieg jej zasadniczej linii obronnej. Orientacja na Wschód czy Zachód? Otóż żadna z odpowiedzi nie będzie prawidłowa, gdyż pytanie zostało niewłaściwie postawione. Polska nie jest ani forpocztą Wschodu wysuniętą na Zachód, ani wartownią Zachodu zwróconą na Wschód. Bo Polska to nie bezwolna piłeczka, którą odbijają między sobą potęgi. Polska ma własne przeznaczenie. W miejscu, gdzie leży, jest trzecią siłą pomiędzy Wschodem a Zachodem, osobną i samodzielną. Prawdę tę w eseju „Dumania samotną godziną” (1865) tak oto uchwycił duchowy przywódca krakowskich Stańczyków prof. Józef Szujski (1835-1883): „Przez dziesięć wieków byliśmy wschodnim cywilizacji chrześcijańskiej wałem przeciwko półksiężycowi i schizmie, byliśmy starszymi braćmi między Słowianami przeciwko germańskiemu naciskowi. W tej sytuacji i pod tymi dwoma groźnymi prądami wyrobiliśmy naszą cywilizację, zagospodarowaliśmy się w obszernych przestrzeniach po swojemu, upadliśmy na koniec politycznie, nie wyrzekając się nigdy dwojakiego tego kierunku. Jakiekolwiek ponieśliśmy w tym ciężkim boju straty, jakakolwiek jest dzisiejsza nasza sytuacja, walczyliśmy za dobrą sprawę i nie zmienimy, choćby do zupełnego upadku, stanowiska naszego”.
Inter Orientem et Occidentem – z tego dziejowego wyroku zrodziło się zaszczytne brzemię Polski. Z niego bierze początek jej wieczne przekleństwo i jej wieczna chwała.