Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Granitowy fundament demokracji
Wiele razy zastanawiałem się nad przyczynami powodzenia demokracji w skali światowej. Jej popularność ma bowiem obecnie bez wątpienia charakter globalny (co stwierdzam z przykrością): o ile jeszcze, powiedzmy, trzydzieści lat temu reżim demokratyczny posiadała jedna trzecia z istniejących wówczas państw, o tyle obecnie liczba ta wzrosła do ponad dwóch trzecich. Demokracja zagnieździła się w państwach (dawnego) Zachodu i ogłosiła w nich swoje wieczne panowanie, z nich zaś usiłuje ekspandować do innych części świata. Z jednej strony owocuje to żałosnymi przedsięwzięciami w stylu „eksportu demokracji” do krajów arabskich, które kończą tak, jak na to zasługują, z drugiej jednak przynosi pewne efekty – demokratyzm zdobywa grupy sympatyków czy choćby sezonowe poparcie (Birma, Pakistan), a nawet całkiem przyjmuje się (Turcja, Japonia, tzw. azjatyckie tygrysy) w niesprzyjających mu kulturach. Oczywiście trend ów ma wiele wspólnego z procesami zanikania tradycyjnych kultur w ogóle oraz globalizacji życiowych wzorców, niemniej przyczyny nośności ideologii demokratycznej wydają się szersze niż tylko kulturowe; u ich podstaw leży coś więcej niźli atrakcyjność zachodniej, liberalnej wizji świata i człowieka (inaczej ten partykularny, zachodni model nie znalazłby żadnych zwolenników w odmiennych kręgach kulturowych). Niektórzy – a ściślej: najbardziej naiwni – spośród demokratów utrzymują, że ustrój demokratyczny jest zgodny z samą naturą ludzką, która się go domaga. Moim zdaniem mają rację, ale z zupełnie innych powodów, niż sądzą.
Demokratyczny chochlik kieruje do każdego człowieka – czy może lepiej, jak sam go nazywa, „jednostki” – bardzo prosty przekaz. „Władza nic nie może zrobić bez twojego pozwolenia. Możesz sprawować najwyższe urzędy; nadajesz się do tego tak samo, jak pozostali. Ty decydujesz, kto ma rządzić i nikomu nie wolno się sprzeciwić twojej decyzji. Ty władasz państwem. Wszyscy muszą być ci równi, a jeśli ktoś się na tę równość nie godzi, wyrządza ci wielkie zło i trzeba go jak najszybciej usadzić. Nikt nie może być ważniejszy od ciebie, bo to ty jesteś najważniejszy”. Demokratyzm gra na jednej z najczulszych strun w ludzkiej duszy, jaką tworzy wrodzona każdemu z ludzi pycha. Ludowładcza ideologia to wytwór i dopełnienie rozmaitych wcześniejszych doktryn humanistycznych bądź liberalnych, których wspólny korzeń stanowił antropocentryzm. Powstały one w opozycji do obrazu świata jako obiektywnie danego ładu (zwłaszcza osadzonego w transcendencji). Koncepcje te, którym najpełniejszy wyraz daje nowoczesna demokracja, zawdzięczają swoje powodzenie prostemu założeniu, iż panem świata nie jest Bóg, lecz człowiek – iż kosmos kręci się wokół jego własnego tyłka, zaś zasady jego działania wyznaczają nie prawa Boże (naturalne i objawione), a „prawa człowieka”.
Jak poucza klasyczna etyka katolicka, wszystkie grzechy wywodzą się w ostatniej instancji z dwóch ludzkich przywar: zmysłowości i pychy. Wykorzystanie tej drugiej przez demokratyzm polega na propagowaniu równości, czyli rozbudzaniu zawiści „jednostki” do każdego, kto ją przewyższa (jest jej nierówny) i wmawianiu jej, że nierówność to stan nienaturalny i sam w sobie niesprawiedliwy. Nota bene, pierwszy bojownik egalitaryzmu wszczął bunt przeciw autorytetowi swego Pana z okrzykiem Non serviam! („Nie będę służył!”), bo chciał być Mu równy. Pierwszych ludzi przywiódł następnie do złego przekonując, iż staną się równi Bogu, który nie może im niczego zakazywać. Węgierski tradycjonalista integralny Władysław András, przywódca Związku Miecza, Krzyża i Korony, trafia w sedno, mawiając: Pierwszą lewicą był szatan.
W katolickim ujęciu pycha zalicza się do najtrudniejszych do wykorzenienia wad. Jeśli ogarnia pojedynczą osobę, jej zwalczenie kosztuje ją wiele wysiłku. Jeśli ogarnia całe społeczeństwo, tworzy granitowy fundament i najlepsze zabezpieczenie ustroju demokratycznego. Jak wiadomo, człowiek rodzi się egocentryczny – dziecko uważa bycie najważniejszym w otoczeniu za oczywistość. Polityczny ideał demokratów rysuje się właśnie jako społeczność wiecznych dzieci, co chwilę tupiących nóżką i piszczących: „Nikt nie ma prawa mi rozkazywać! Nikt nie ma prawa mi czegokolwiek zabronić! Nic o mnie beze mnie! To ja tu rządzę! Ja!”
Francuski kontrrewolucjonista Józef hrabia de Maistre (1753-1821) napisał: Masy szanują rząd tylko dlatego, że nie jest ich dziełem. Demokratyczny paradygmat ma wymowę odwrotną: masy powinny szanować tylko rząd będący ich dziełem (a przynajmniej taki, który tak o sobie twierdzi) i nienawidzić rządu, który nim nie jest. To zawsze najbardziej dziwiło mnie w demokracji. Niby dlaczego miałbym szanować rząd wykreowany przez miliony osób równie się do tego nie nadających co ja sam? Niby dlaczego miałbym być posłuszny jego władzy, skoro to ja mu ją dałem, bo takie akurat miałem wtedy widzimisię (a teraz mi się odwidziało)? Demokracja nakazuje skłonić się przed władzą ludu, czyli wszystkich równych sobie „jednostek”. Ja zaś zwykłem się kłaniać lepszym i mądrzejszym od siebie, a nie równym, gdyż cenię swój szacunek i szkoda mi go dla byle kogo.