Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Klub Konserwatywny » Konserwatyzm a republikanizm i monarchizm. Memorandum

Konserwatyzm a republikanizm i monarchizm. Memorandum

Klub Konserwatywny

W gronie osób pracujących z Bożą pomocą dziesiąty już rok pod sztandarem ideowego konserwatyzmu dojrzewała od dłuższego czasu myśl o potrzebie ściślejszego określenia pryncypiów ustrojowych. Szczególnie paląca stała się ta potrzeba z chwilą przystąpienia naszego Klubu jako „osoby zbiorowej” do Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, przy jednoczesnym zachowaniu autonomii tak organizacyjnej, jak indywidualnego prawa każdego z członków Klubu Konserwatywnego w Łodzi wyznawania i propagowania przekonań mieszczących się w ramach bogatej i wielonurtowej tradycji europejskiego oraz polskiego konserwatyzmu, a przede wszystkim dochowujących wierności trwałym fundamentom rzeczywistości, na których budowany był przez wieki ład cywilizacji klasyczno-chrześcijańskiej i kultury polskiej.

Prezentowanych tu rozważań, którymi nie powoduje zresztą żadna intencja praktyczna, a jedynie bezinteresowne dociekanie prawdy, nie zaczynamy z dowolnie obranego punktu, lecz rozwijając nasze wcześniejsze w tym zakresie przeświadczenia. Już u początku naszej drogi – w inaugurującej działalność Deklaracji Ideowo-Programowej z kwietnia 1989 roku – nawiązaliśmy do szczególnie czcigodnej, w naszych oczach, idei regulatywnej państwa cywilizacji łacińskiej, jaką jest koncepcja „rządu mieszanego” (regimen commixtum). Ustrój taki – jak stwierdziliśmy tam – stanowi uporządkowany hierarchicznie organizm, zawierający w sobie trzy współistniejące pierwiastki: jedynowładczy, który oznacza powierzenie – bez względu na republikańską czy monarchiczną formę rządu – władzy zwierzchniej i regulującej jednoosobowej Głowie Państwa; arystokratyczny – którego wyrazem jest instytucja Senatu jako reprezentacji elit moralnych, intelektualnych i społecznych; oraz demokratyczny – wyrażający dążenia i interesy szerokich rzesz narodu, znajdujący ujście w izbie niższej parlamentu, a także w instytucjach samorządu terytorialnego i stanowo-zawodowego.

Z kolei, w Tezach ustrojowych Klubu z 1992 roku, noszących tytuł: Polska ma własna drogę, określiliśmy zrąb „zasad fundamentalnych” dobrego państwa, stanowiących jego „rację bytową”, na czele z nadprzyrodzonym (boskim) źródłem władzy zwierzchniej w państwie oraz prymatem niepisanej „konstytucji naturalnej” osoby ludzkiej, społeczeństwa i narodu nad jakimkolwiek prawem pozytywnym. Prawo panowania – napisaliśmy – nie pochodzi ani z woli tego, który je faktycznie sprawuje, ani z woli ludzi poddanych jego imperium, ale z przelania tej cząstki majestatu Bożego, którą Stwórca zechciał w swej łaskawości obdarzyć piastuna władzy. Idea Boga stoi zatem u początku wszelkiego uporządkowanego hierarchicznie ładu społecznego, z czego wynika dla ludu obowiązek uznawania Stwórcy za najpierwsze i najdostojniejsze źródło prawa, państwa i władzy,

Co się zaś tyczy szczegółowo interesującej nas tu kwestii, to w cytowanych Tezach spostrzegliśmy, iż: Najdoskonalszą postacią rządu mieszanego w historii Europy była stanowo-dynastyczna monarchia królewska. W godności i w osobie Pomazańca, dzierżącego berło Dei Gratia, prawda o nadprzyrodzonym źródle władzy oraz o odpowiedzialności władcy przed Panem za wykonywanie prawa Bożego na ziemi i za dobro powierzonej jego pasterstwu trzody, ujawnia się z najpełniejszą mocą i oczywistością. Nie znaczy to jednak, by prawowitości odmówić można było innym formom rządu, w szczególności: monarchii elekcyjnej, republice prezydencjalnej lub parlamentarnej, jeżeli tylko podporządkowują one swoje ustawodawstwo prawu ponadpozytywnemu i jeżeli zachowują instytucje reprezentujące wszystkie trzy pierwiastki dobrego ustroju, pomimo prymatu któregokolwiek z nich.

Zauważając jednocześnie, iż zaistnienie formy ściśle monarchicznej uzależnione jest od okoliczności czasu i miejsca, zaś Polska – jak wiadomo – od ponad 400 lat (1572) nie ma dynastii narodowej, uznaliśmy, że tezy konstytucyjne nic mogą być obecnie formułowane inaczej, jak przy założeniu formy republikańskiej, z jednoczesną dbałością o możliwie najbardziej monarchiczną treść władzy zwierzchniej i z pozostawieniem przez Ustawę Konstytucyjną możliwości legalnej zmiany formy rządu. Konkluzją tych ustaleń było stwierdzenie, iż fundamentalny sens monarchii – suwerennej władzy zwierzchniej króla, oraz republiki – wspólnego dobra obywateli, nie są sobie przeciwstawne; tak monarchia zaś jak i republika są nie do pogodzenia z demokratyczną tyranią większości, ignorującą prawo wyższe od woli tłumu.

Wszystkie powyższe stwierdzana pozostają dla nas i dzisiaj niezmienną busolą; ufając, że prowadzi nas ona w słusznym kierunku, nie sądzimy atoli, iż byśmy wyczerpali istotną treść pojęć „monarchii” i „republiki”, przekazaną nam przez mądrość naszych przodków; fakt ten jest wystarczającym uzasadnieniem kontynuowania tych dociekań, przy czym również i przedstawianego tu, aktualnego ich rezultatu w żadnym razie nie należy traktować jako ultima ratio.

Res publica czyli Państwo

Tak słownikowe, jak potoczne rozumienie pojęcia „republika”, zawierają w sobie współcześnie sens jednoznacznie przeciwstawny pojęciu „monarchii”, są wręcz polemiczne w stosunku do tej formy rządu, na której – przynajmniej formalnie lub symbolicznie – wierzchołku usytuowana jest osoba nazywana najczęściej „królem”, rzadziej „cesarzem” albo „księciem”, lub innymi analogicznymi tytułami, i sprawująca tę funkcję najczęściej z tytułu dziedziczenia. Odpowiednio, republikę definiuje się jako typ ustroju, w którym nie ma ani takiej osoby, ani przynależnej jej z urodzenia funkcji, a gdzie struktura władzy jest zasadniczo obieralna, co dotyczy także osoby sprawującej urząd określany jako „najwyższy” „naczelny” czy (najrzadziej) „zwierzchni”, przy czym urząd ten jest (poza niezmiernie rzadkimi wyjątkami) kadencyjny, a tytułem najpospoliciej mu odpowiadającym jest „prezydent”. Jeżeli nawet w literaturze politologicznej albo w publicystyce pojawia się sporadycznie określenie typu „monarchia republikańska” – najgłośniejszym tego rodzaju przypadkiem w ostatnim półwieczu była „kariera” takiej właśnie desygnacji reżimu V Republiki Francuskiej, ustanowionej przez i pod kątem przywódczych predyspozycji generała de Gaulle’a – to zawsze pragnie się w ten sposób wyakcentować jego paradoksalną, wewnętrznie sprzeczną jakoby naturę, a bardzo często także zasugerować potencjalne przynajmniej zagrożenie „cezaryzmem”, wiszące nad republikańskim porządkiem i ideałem.

Z powyższą definicją republiki można by się zgodzić, gdyby brać pod uwagę jedynie jej sens „gatunkowy” – formę ustroju politycznego; jest ona jednak nic tylko niewystarczająca, a nawet wprost fałszywa w znaczeniu szerszym, bo „rodzajowym”. Pobieżny choćby rzut oka na współczesne realia ustrojowe pozwala także stwierdzić natychmiast znikomą przydatność formalnego podziału istniejących państw na monarchie i republiki dla określenia natury tych państw, które z koki, rozważane wedle innych kryteriów, ukażą równie prosto swoje podobieństwo bez względu na to, czy na ich czele stoi osoba nazywana „królem” czy „prezydentem”.

Uwzględnienie „rodzajowego” zakresu słowa „republika” ujawnia tedy fakt najzupełniej dla naszych rozważań podstawowy, choć niestety od dawna już zapoznany: że mianowicie źródłowo i kardynalnie pojęcie „republika” jest niesprzeczne ani z takimż sensem pojęcia „monarchia”, ani z monarchiczną formą ustroju w znaczeniu „gatunkowym”!

Etymologicznie res publica to tyle, co „rzecz wspólna”. Ani w epoce klasycznej, kiedy pojęcie to weszło w obieg, ani długo jeszcze potem w poklasycznych cywilizacjach: bizantyjskiej i łacińskiej, nie było ono określeniem formy ustroju. Znaczyło ono natomiast dokładnie to samo, co jeszcze starsze od niego greckie słowo πόλις, czyli państwo (w realiach helleńskich: miasto-państwo) bez względu na formę ustrojową, która mogła być monarchiczna (βασιλεία), arystokratyczna, lub ludowa; przy czym tę ostatnią nazywano bądź „politeją”, bądź „demokracją”. Określenie „państwo” (πόλις, res publica) myśl klasyczna rezerwowała jednak dla tych szlachetnych postaci ustroju, które powołane były dla czynienia sprawiedliwości i realizacji dobra wspólnego („rzeczy wspólnej”) właśnie, a nie dla zaspokajania partykularnych interesów już to despotycznej jednostki, już to egoistycznej kliki, już to chciwego motłochu. Dlatego z pojęcia „republiki” były wyłączone me królestwa, lecz wszystkie zepsute formy ustrojów dobrych, będące w gruncie rzeczy „anty-państwami”: tyrania, oligarchia i (w zależności od stosowanej terminologii) demokracja lub ochlokracja. Także w państwach, które, jak Ateny czy Rzym, bardzo wcześnie utraciły w różnych okolicznościach instytucję królewską, zachowana była religijna cześć dla imienia królewskiego (βασιλεύς, rex), wyrażająca się m.in. pozostawieniem czynności kultowych w gestii urzędnika noszącego królewski tytuł. W Atenach popularny był także mit założycielski, objaśniający zanik formy monarchicznej tym, że po śmierci bohaterskiego króla Kodrosa nie widziano nikogo godnego być jego następcą Z drugiej strony, wytworzenie się nowej, jedynowładczej postaci rządów w Cesarstwie Rzymskim, me spowodowało nigdy – nawet po nastaniu od czasów Dioklecjana, a następnie już w pokonstantyńskiej erze chrześcijańskiej, struktury jawnie i par excellence monarchicznej – zmiany urzędowej nazwy państwa, które zarówno na Zachodzie, jak i w Bizancjum, nosiło do końca ich dni oficjalnie nazwę Republika Rzymska.

Ten niesprzeczny sens pojęć „res publica” i „monarchia” uległ jeszcze wzmocnieniu na chrześcijańskim Zachodzie w epoce Średniowiecza, a to dlatego, że powstałe tam po najazdach „barbarzyńskich” plemion i rychło schrystianizowane państwa, na czele z Królestwem Franków (Regnum Francorum), reprezentowały szczególnie silną u ludów germańskich tradycję monarchiczną, co więcej – z jasno wykształconą zasadą dziedziczności w drodze sukcesji naturalnej, której me posiadały ludy helleńskie i latyńskie, co przecież było głównym powodem niestabilności władzy rzymskich cezarów i bizantyjskich basileusów. Dlatego w chrześcijańskiej Europie Wieków Średnich efektem symbiozy germańskiego monarchizmu z zaszczepioną przez Kościół tradycją klasyczną było uznanie najpierw uniwersalnego „Świętego Cesarstwa” (Sacrum Imperium Romanum), a później „narodowych” królestw, w których rex est imperator in regno suo, za nie tylko jeden z wielu, ale wprost najlepszy model chrześcijańskiej republiki. Z wielkich pisarzy i myślicieli tej epoki, żarliwym entuzjastą uniwersalnej „republiki cesarskiej” był zwłaszcza Dante; do „pluralistycznego” modelu „republik królewskich” skłaniał się sam św. Tomasz z Akwinu. Wszystkie bez wyjątku monarchie chrześcijańskie średniowiecznej Europy ujmowały się jako „republiki”, i to nie tylko w znanym poganom porządku naturalnym, lecz na płaszczyźnie nadprzyrodzonej, jako analogiczne do natury Kościoła i w Nim współistniejące „ciała mistyczne” (Korony), których Głowy (królowie) są ojcami ludu, postawionymi przez Boga po to, by krzewić wiarę i strzec dobra wspólnego (bonum commune). W takiej, chrześcijańskiej republice o formie monarchicznej nie ma miejsca na samo-władztwo („autokrację”), które byłoby uzurpacją suwerenności Bożej, lecz: Godności królewskie należą do całego mistycznego ciała państwowego królestwa, podobnie jak godności kościelne należą do Kościoła; nie może zatem głowa państwa czynić niczego, co byłoby ze szkodą dla tych, do których godności te należą, lub co byłoby przeciwne ich woli (Statutowa teoria następstwa tronu we Francji z 1420 roku). „O Republice” tytułuje swoje dzieło jeszcze teoretyk absolutnej „monarchii królewskiej” (la monarchie royale) Jean Bodin.

Szczególne znaczenie ma dla nas przecież fakt, że i nasze państwo w dobie swojego największego rozkwitu było „republiką monarchiczną”, i to w dwóch dopełniających się postaciach: jako Korona Królestwa Polskiego i jako Wielkie Księstwo Litewskie, tworzące jedną Rzeczpospolitą Obojga Narodów, a jako – niespełniony niestety – zamiar również i z Księstwem Ruskim, Rzeczpospolitą Trojga Narodów.

Za konkluzję naszych dotychczasowych rozstrząsań niechaj tedy służy stwierdzenie, iż w opisanym wyżej, „rodzajowym” sensie pojęcia „republika”, tożsamym z „państwem” w ogóle, a więc ze społecznością konieczną i doskonałą ze swojej natury (societas perfecta), gdyż samowystarczalną i posiadającą wszystkie środki służące realizacji właściwego mu celu, każdy konserwatysta nie tyle może, ile wprost musi być „republikaninem”.

Mon-archia czyli jedynowładztwo

Przenosząc naszą uwagę na drugi biegun omawianego zagadnienia musimy zauważyć szczęśliwą i godną namysłu analogię treści i zakresu pojęcia „monarchia” do rozważonego już pojęcia „res publica”. Posiada ono bowiem również nie tylko sens „gatunkowy” (odpowiadający ściśle królewskiej bądź imperialnej formie rządu), ale i ogólniejszy sens „rodzajowy” Nie do czego innego, jak właśnie do tego sensu rodzajowego odwołaliśmy się w cytowanej wyżej Deklaracji Ideowo-Programowej, pisząc o jedynowładczym pierwiastku ustroju, oznaczającym „powierzenie zwierzchniej i regulującej” władzy jednoosobowej Głowie Państwa. W sensie rodzajowym tedy „monarchia” – w zgodzie z etymologicznym źródłosłowem pojęcia „μοναρχία” – znaczy jedynie tyle, co „rządy jednego” („jedynowładztwo”) i, podobnie jak słowo „res publica”, nie implikuje koniecznie ściśle określonej formy rządu, w tym wypadku królestwa, księstwa czy cesarstwa, a tym bardziej jego odmiany dziedziczno-dynastycznej. Już Grecy odróżniali „rodzajowe” pojęcie „monarchii” od „gatunkowego” pojęcia „królestwa” (βασιλεία), to zaś – w znaczeniu odmiany dobrej – od niepraworządnej i nietradycyjnej, bo wzrosłej na gruncie degenerującej się w ochlokrację („rządy motłochu”) demokracji „tyranii” (τυραννίς). Opiewani przez Homera władcy z epoki achajskiej, czy doryccy królowie Lakedemonu (Sparty) byli tradycyjnymi, a nadto obdarzonymi boskim pochodzeniem „basileusami”, natomiast zawdzięczający swoją władzę przemyślności własnej i wślizgnięciu się, jako „demagodzy” (δημαγωγός), w łaski ludu jedynowładcy epoki klasycznej, byli zawsze „tyranami”. Atoli rzeczywistymi „jedynowładcami” byli nie tylko „królowie” oraz „tyrani”, ale również ci politycy działający w ustrojach arystokratycznych lub demokratycznych, którzy zdołali osiągnąć pozycję faktycznych zwierzchników, posiadających nieodparty autorytet już to w „radzie starszych”, już to w zgromadzeniu ludowym; najbardziej znanym przykładem takiego „demokratycznego” jedynowładcy był „strateg” (στρατηγός) Aten Perykles.

Nie tylko dzieje starożytne, ale cała historia aż po współczesną dostarcza nam niezliczonej wprost ilości dowodów istnienia „niemonarchicznych” (w sensie gatunkowym), przeto i niedziedzicznych form jedynowładztwa. Odnajdujemy je pod nazwami „konsulatów”, „dyktatur”, „prezydentur”, „protektoratów”, „szefostw” „naczelnikostw” i wielu innych; są pośród nich i tak oryginalne konstrukcje prawno-faktyczne, jak „prezydencjalizm premiera” (Portugalia Salazara); są wreszcie i takie, które w ogóle obywają się bez instytucjonalizacji władzy realnego Suwerena, dysponującego jedynie autorytetem osobistym (paternalistyczna dyktatura marszałka Piłsudskiego). Uszczegóławianie tych kwestii jest tu rzeczą zbędną, warto jedynie zaznaczyć, że konsekwencją terminologicznego zawężenia w czasach nowożytnych pojęcia „republiki” do znaczenia gatunkowego jest pojawienie się – w XX-wiecznych państwach autorytarnych, które zerwały z reżimem republikańsko-demokratycznym i fundującą go ideologią liberalną, a jednocześnie były (lub mogły być) formą przejściową do instauracji monarchii królewskiej – niespotykanej wcześniej w tytulaturze oficjalnej nazwy „Państwo”, czyli w istocie „res publica” w sensie klasycznym i rodzajowym. Istniało tedy, przez kilka zaledwie lat, pomiędzy III a IV Republiką Francuską, „mono-kratyczne” Państwo Francuskie (État Français) z marszałkiem Petainem jako Szefem Państwa (Chef d’État), a znacznie dłużej, bo przez kilka dziesięcioleci, Państwo Hiszpańskie (Estado Español) z generałem Franco jako jego Szefem (Jefe), Wodzem (Caudillo) i jednocześnie – od proklamowania instauracji Królestwa – Regentem.

Istotą rzeczy jest zatem faktyczne sprawowanie realnej i suwerennej władzy zwierzchniej w państwie przez jedną osobę, które zachodzi koniecznie w ustrojach autorytarnych, a zachodzić może niekiedy również w reżimach „gatunkowo” republikańsko-demokratycznych, gdzie przybiera z reguły postać tzw. systemów „prezydenckich” albo „kanclerskich”.

Powszechność zjawiska jedynowładztwa, uniwersalność jego występowania we wszystkich uporządkowanych wspólnotach politycznych bez względu na formę ustroju, czego nie jest w stanie zaciemnić panująca dziś anty-polityczna ideologia demoliberalna, uprawnia traktowanie go jako warunku sine qua non istnienia społeczeństwa politycznego (państwa), jego koniecznej racji bytu. Świadomość tej konieczności, ów rozumny, ale i przedracjonalny „instynkt monarchiczny” człowieka stanowi właściwą wszystkim epokom i cywilizacjom „mądrość prawieku”, posiadającą także analogię do ustroju pozaludzkich organizmów naturalnych. Już Homer mówił: Niedobry jest rząd wielu; niech więc jeden rządzi (Iliada, II, 202), a Salomon zauważa: Gdzie nie ma rządcy, naród się rozprasza (Koh 4, 9). Precyzyjnie konieczność jedynowładztwa wyłuszcza, jak zwykle, św. Tomasz z Akwinu w następujących słowach: Otóż dobro i powodzenie zjednoczonej gromady polega na zachowaniu jedności, którą nazywamy «pokojem», bo bez niej nie tylko nie ma pożytku z życia społecznego, ale życie w niezgodzie staje się nawet ciężarem dla samej gromady. (…) Im więc jakieś rządy skuteczniej przyczyniają się do zachowania pokoju, tym są lepsze, gdyż za lepsze uważa się to, co lepiej prowadzi do celu. Otóż jasnym jest, że to, co samo stanowi istotną jedność, bardziej przyczynia się do stworzenia jedności, niż to, co złożone. (…) Lepsze są więc rządy jednostki niż wielu (De regno).

Konieczność jedynowładztwa stanowi zatem wykładnik niezbędności zasady kierowniczej w społeczeństwie. Tą zasadą kierowniczą jest autorytet. Nic istnieje społeczeństwo bez autorytetu jako czystego aktu decyzji. Autorytet jednak, aby mógł kierować wole indywidualne członków wspólnoty ku dobru powszechnemu, musi rządzić, i musi także jakoś komunikować rządzącym swoją wolę. Rządzić zaś – to kierować. Każdy autorytet chce być skuteczny, nic może chcieć być słaby – byłby to absurd. Autorytet, którego nikt me respektuje, jest skazany na śmierć. Musi on wreszcie także chcieć uczyć obywateli dobra. Trzy są więc „słowa-klucze” autorytetu: kierować, rządzić, uczyć. Wymaga on zatem od poddanych jego kierownictwu, rządzeniu i nauczaniu posłuszeństwa, jako pierwszej cnoty obywatelskie!, której odpowiednikiem po stronie rządzącego jest. sama auriga virtutem („woźnica cnót”): cnota roztropności (φρόνησις, prudentia), czyli nakierowanej prawą wolą umysłowej sprawności wynajdywania i poznania środków wiodących najlepiej do osiągania godziwego celu, Jej fundamentem jest dar przewidywania oraz mądrościowego wgłębiania się w rzeczywistość; istotnymi warunkami; domyślność, zdrowy sąd, oględność i otwartość na rady innych; koniecznym skutkiem – decyzja o wyborze sojuszników i wrogów reprezentowane) egzystencjalnie przez Suwerena wspólnoty politycznej Innymi cnotami kardynalnymi, w które koniecznie winien być wyposażony Suweren, są: sprawiedliwość, czyli stałe nastawienie woli, by oddawać każdemu, co mu się słusznie należy (cum tribuere); męstwo, czyli sprawność w osiąganiu dóbr trudnych, mobilizująca w obliczu wszelkich przejawów zła; oraz umiarkowanie, czyli sprawność w opanowywaniu popędów.

Uzasadnienie „rządów jednego” potrzebą zachowania jedności musi prowadzić także do zanegowania szkodliwej, a pospolicie dziś panującej w konstytucjonalizmie fikcji podziału władzy. Prowadzi ona nawet do depersonifikacji zjawiska władzy, gdyż nagminnie rozprawia się o owych mniemanych „władzach” (ustawodawczej, wykonawczej i sądowej) jako o bezosobowych podmiotach kolektywnych. Teoria separacji, wykoncypowana na gruncie całkowitej pomyłki co do natury parlamentarnego ustroju brytyjskiego (gdzie, wbrew temu, co się zdawało Monteskiuszowi, nigdy nie istniał, ani w teorii ani w praktyce, rozparcelowany pomiędzy izby, króla, gabinet i sądy, przedmiotowy podział kompetencji), zakłada uprzednią bytową wielość „władz” jako ich naturę, które to władze „omyłkowo”, albo wskutek złej woli władców, złączono, należy przeto je „rozłączyć”, aby zapobiec „despotyzmowi”. Tymczasem, wielość taka jest fikcją umysłu. Rzekome „władze” to tylko operacje rozumu, a nie ontologiczne realności. Realne są jedynie trzy funkcje władzy, odpowiadające trzem fazom akcji politycznej: l. Namysł/decyzja; 2. Zastosowanie; 3. Korekta/rewizja, które można ująć także jako legislację, egzekucję i jurysdykcję, oraz powierzyć oddzielnym organom, ale władza decydowania o tym wszystkim musi nieodzownie spoczywać w jednej i nadrzędnej wobec wszystkich instytucji wcielonej w osobę; inaczej nigdy nic zaktualizuje się żadna potencja władcza, nic dojdzie do akcji politycznej. Władza sensu stricto może być tylko jedna i niepodzielna, moralnie oraz fizycznie. Metafizycznie prawdziwa jest tylko „unia”, a nie „separacja” władzy. Sam Bóg w Piśmie Świętym ostrzega, że królestwa podzielone zginą, a jeden z Doktorów Kontrrewolucji (J. Donoso Cortés) dodaje, iż liberalny parlamentaryzm dzielący umysły i rzucający je we wzburzenie i niepokój, burzący w proch wszystkie hierarchie, dzielący władzę na trzy władze, a społeczeństwo na sto partii, też musi umrzeć, atoli także zasypując pod swoimi gruzami rozproszkowaną przez siebie wspólnotę.

Konkluzja w odniesieniu do powyższej części rozważań musi być przeto identyczna z wyrażoną poprzednio: konserwatysta, do jakichkolwiek form ustroju skłaniałyby go: przywiązanie do tradycji, rozum polityczny, czy „smak” ideowo-estetyczny, musi być zwolennikiem „rządów jednego”, a więc „monarchistą” w sensie „rodzajowym”, albowiem alternatywą dla „mon-archii” (czy „mono-kracji”) może być tylko przeczący zuchwale społecznej naturze człowieka stan a-politycznej „an-archii”.

* * *

Pomimo iż klasyczno-chrześcijańskie rozumienie pojęć politycznych dostarcza nam zupełnie satysfakcjonujących rozstrzygnięć teoretycznych, pozwalających, a nawet nakazujących konserwatyście być, bez żadnej sprzeczności, zarówno republikaninem jak i monarchistą, nie możemy ignorować także oczywistego faktu, iż w czasach nowożytnych i współcześnie pojęcia te nabrały znaczenia przeciwstawnego. Stało się to za sprawą „ojca” politycznego modernizmu – Mikołaja Machiavellego, który z właściwą sobie stanowczością i zwięzłością zawyrokował, iż wszelkie państwa. wszelkie rządy, które miały lub maja władzę nad ludźmi, bywają republikami albo (podkr. nasze) księstwami, dodając przy tym, że Księstwa są dziedziczne, jeżeli ród księcia sprawuje rządy przez czas dłuższy, albo nowe (Książe, I). To doprecyzowanie naprowadza nas na ważne dla naszych dalszych rozstrzygnięć rozróżnienie pomiędzy monarchią tradycyjną, z sukcesji dziedzicznej, i odwołującą się do sankcji ponadludzkiej, oraz osobistą władzą jednostki pozbawionej takiej legitymizacji zawdzięczającej natomiast swoją pozycję własnej śmiałości i energii, której samo pojawienie się dowodzi jednak znalezienia się wspólnoty politycznej w stanie głębokiego kryzysu. Jakkolwiek będziemy oceniali rolę Makiawela w nowożytnej myśli politycznej, już to oskarżając go o obniżenie standardów moralnych obowiązujących w państwie i desakralizacje władzy, już to przyznając mu zasługę postawienia realistycznej diagnozy sytuacji i zdolności przedłożenia koniecznych nadzwyczajnych środków zaradczych dla ratowania państwa nad ideologiczną sympatię dla formy republikańskiej, jedno nie ulega wątpliwości: im dalej społeczeństwa europejskie pogrążały się i pogrążają w „modernizację”, tym bardziej myślenie o polityce staje się nieuchronnie myśleniem w kontekście „stanu wyjątkowego”, myśleniem „sytuacyjnym” i „prowizorycznym”, a nie tylko poszukującą wiecznych i niezmiennych norm, obiektywnej i absolutnie prawdziwej „episteme politike”, teorią najlepszego ustroju. Również i konserwatyści nie mogą – być może, niestety – uniknąć tej konieczności. Naprzód jednak należy dokonać rozważnej oceny uprawnień, zalet i słabości monarchicznej oraz republikańskiej formy rządu w znaczeniu już „gatunkowym”, więc przeciwstawnym, atoli jeszcze in abstracto, a me w konkretnym akcie decyzyjnym.

Rząd monarchiczny

O wielorakich zaletach ustroju monarchicznego napisano już tak dużo, że chcąc przytaczać wszystkie za monarchią argumenty, byłoby się zmuszonym napisać dzieło przekraczające wprost zdolność umysłowej percepcji wcale nie przeciętnych umysłów. Szczególnie wymowne jest zwłaszcza to, że w apoteozie monarchii zbiegają się dwa nie tak często idące ze sobą w parze czynniki a to: doświadczenie potoczne oraz instynktowna skłonność szerokich rzesz tzw. prostych ludzi z jednej strony, z drugiej zaś umotywowana opinia bezwzględnej większości myślicieli politycznych oraz pisarzy wszystkich epok i stron świata. Nie jest zwykłym trafem, że kiedy doszło do zakwestionowania wartości i prawomocności ustroju monarchicznego, najdłużej i nąjofiarniej – a przy tym właściwie bezinteresownie – dochowywały wierności swoim Suwerenom dwie siły: lud wiejski – tym zresztą goręcej, im bardziej był religijny, oraz kontrrewolucyjni „doktorzy” i poeci, uprawiający wysublimowany rojalizm legitymistyczny, w którym jedną z niebłahych przesłanek czci dla Korony (a także dla zasady arystokratycznej) był smak estetyczny. Z kolei, rzucającą się w oczy, przeciwstawną obu tym monarchizmom: ludowemu i elitarnemu, cechą antyrojalizmu było to, że jego siedliskiem była i jest tzw. klasa średnia; kupcy, przemysłowcy, finansiści i przedstawiciele zawodów zwanych wolnymi: adwokaci, dziennikarze i lekarze, a więc profesji z natury swego fachu skłonnych do sceptycyzmu i mechanicystycznego obrazu świata uporządkowanego „racjonalnie” i zgodnie z zasadą użyteczności, których irracjonalny pierwiastek monarchii wcale nie urzeka, a wręcz przeciwnie – irytuje, jak wszystkie inne „zabobony”.

Bezstronność i ponadpartyjność, patriarchalno-ojcowski stosunek do poddanych, dziedziczenie cech rasy i staranne przygotowanie do sztuki rządzenia, powściągliwość i takt, naturalna umiejętność rozkazywania idąca w parze z brakiem ambicji „wywyższania się” (bo nie sposób być wyżej), niepodatność na korupcję i nepotyzm, zdolność do autodyscypliny, a niekiedy nawet osobistej świętości, sprzyjanie rozwojowi nauk i sztuk – choćby dla własnej, pośmiertnej chwały, niezmącone ideologicznymi czy partykularnymi ograniczeniami pojmowanie wiecznotrwałych interesów narodu i wynikająca stąd umiejętność prowadzenia konsekwentnej, długofalowej polityki zagranicznej – oto najczęściej wymieniane zalety ustroju monarchicznego. Mocny akcent należałoby położyć również na możliwy wyłącznie w monarchii społeczny, moralny oraz duchowy sens instytucji szlachectwa. Idzie przy tym nie tylko o to, że – jak pisał „Ojciec-Założyciel” konserwatyzmu Edmund Burke – arystokracja jest powabnym ornamentem na obywatelskim porządku (…), korynckim kapitelem zwieńczającym społeczeństwo (Refleksje o rewolucji we Francji) ale również o jakość aspiracji utalentowanych i ambitnych jednostek z warstw plebejskich. To właśnie dokonane rzekomo w imię godności każdego człowieka demokratyczne zniwelowanie przywilejów i zrównanie wszystkich we wszystkim doprowadziło do powszechnego „zburżuazyjnienia” mentalności i bezalternatywnego sprowadzenia aspiracji „pięcia się wzwyż” do posiadania coraz większej ilości pieniędzy oraz innych dóbr materialnych, a zarazem do ustalania hierarchii społecznego prestiżu wyłącznie według tego kryterium. Jeśli uzdolniony i przedsiębiorczy plebejusz nie może marzyć, by jeśli nic on, to przynajmniej jego dzieci cieszyły się posiadaniem bezcennego, niematerialnego klejnotu szlachectwa, to jedynym dostępnym przedmiotom pożądania staje się wysoka pozycja w dorocznym rankingu najlepiej zarabiających, lub bycia „na topie” ustalanym przez medialnych dyktatorów mody.

Przy tym wszystkim, zalety monarchii niekoniecznie są zaletami monarchów, bo w pierwszym rzędzie są owocowaniem dobrych stron samej instytucji. Stabilna monarchia może doskonale funkcjonować nawet, jeżeli przez dłuższy okres czasu Opatrzność nic obdarzyła panującej dynastii potomkami o ponadprzeciętnych uzdolnieniach; wystarczy, że przeciętni, lecz roztropni władcy umieją ocenić talenty swoich ministrów i odpowiednim z nich powierzyć prowadzenie spraw państwa.

Najbardziej przekonany monarchista nie może atoli zamykać oczu ani na potencjalne choćby wady monarchii, ani na doświadczone w rzeczywistości wypaczone, wręcz zdegenerowane formy tego reżimu. Bodaj najpoważniejszą przestrogę przed taką sytuacją dał już ten sam filozof (Arystoteles), który monarchię uznał za najlepszy z wszystkich (królestwo, arystokracja, politeja) ustrojów dobrych, zauważając tuż potem, że ze wszystkich (tyrania, oligarchia, demokracja) ustrojów złych najgorsza z kolei jest właśnie tyrania, ze względu na największą, a wprzęgniętą w służbę złego celu, koncentrację władzy; tyrania to ustrój najgorszy, bo będący zwyrodnieniem pierwszego, najwięcej boskiego ustroju (Polityka, ks. IV). Idzie przy tym nie tylko o sklasyfikowane już przez filozofów starożytnych nielegitymistyczne w sensie pochodzenia władzy formy jedynowładztwa nazywane „tyraniami”, ale również o monarchie prawowite w sposobie ustanowienia, lecz samopozbawiąjące się drugiego, nie mniej istotnego, legitymizmu celu – służenia dobru wspólnemu, zapominające o tym, iż – jak mówi Doktor Anielski – królestwo dane jest królowi, ale królestwo nie jest dla króla (De Regno). Utrata tego legitymizmu może się nawet dokonać na dwa, zupełnie różne, sposoby. Pierwszym jest sprzeczna z naturą władzy pasywność, rezygnacja z pozytywnego wypełniania funkcji monarszej, wypuszczenie z dłoni steru rządzenia, a zatem obojętność wobec dobra wspólnego pozostawionej na niełasce losu i silnych nikczemników społeczności. To przypadek tzw. gnuśnych królów (les rois faineants) – na przykład ostatnich przedstawicieli pierwszej prawowitej dynastii frankijskiej – Merowingów, albo wielu książąt piastowskich z okresu rozbicia dzielnicowego, czy królów elekcyjnych, jak Michał Korybut Wiśniowiecki lub August III Sas, którzy troskę o dobro wspólne zrzucili całkowicie na cudze barki. Tymczasem, jak uczył św. Bernard z Clairvaux, nie godzi się posiadać władzę, i nie czynić co do niej należy (De consideratione). Dlatego, najwyższy autorytet duchowy świata, czyli papież miał prawo autoryzować zastąpienie prawowitej dynastii Merowingów władzą rzeczywistych pasterzy dobra wspólnego Franków, tj. Karolingów.

Drugą, przeciwstawną powyższej, postacią sprzeniewierzenia się legitymizmowi celu monarchii jest prowadząca do despotyzmu źle ukierunkowana aktywność władzy, czyniąca z monarchy tyrana de facto, mimo iż króla/cesarza/księcia de iure. Dzieje się tak zarówno wtedy, kiedy władca traktuje poddanych jak niewolników, pozbawiając ich praw naturalnych: wolności i własności, a niekiedy i życia, albo folguje własnym namiętnościom, w skrajnych, psychopatycznych przypadkach posuwając się nawet do sadyzmu i terroru. Można jednak postawić i obronić tezę, że na dłuższą metę bardziej od patologii „indywidualnych” władzy, mających swoją przyczynę w egoistycznym i zdeprawowanym charakterze władcy, groźniejszy dla zdrowia wspólnoty jest despotyzm „racjonalny” i zideologizowany, ponieważ motywuje go – i pozbawia przez to wszelkich hamulców – wypaczone poczucie słuszności. To, rzecz jasna, dobrze znany przypadek tzw. absolutyzmu oświeconego XVIII-wiecznych królów – „reformatorów społecznych”, którzy wzgardziwszy rolą strażników wiary, tradycji i praw należnych każdemu ze stanów, zapragnęli kreować zupełnie nowe prawa na startej do czysta tablicy „przesądów” i ująć każdą sferę życia zuniformizowanych jednostek w sieć kodeksowych paragrafów i biurokratyczno-policyjnych regulacji. Tym samym, „dobroczynni” oświeceni despoci nie tylko utorowali drogę antychrześcijańskiej i antytradycjonalistycznej Rewolucji, ale wprost sami okazali się pierwszymi rewolucjonistami, zapoczątkowując proces, którego „ideałem” stało się leninowskie pojmowanie rządzenia jako „administrowania rzeczami i ludźmi”.

Wskazane wyżej, zepsute formy ustroju monarchicznego muszą skłaniać konserwatystę do poczynienia roztropnych rozróżnień pomiędzy różnymi odmianami monarchii, zanim wyrazi swoją aprobatę dla tej formy ustroju. Bywają wprawdzie, a raczej bywały w lepszych czasach sytuacje, kiedy wybór był instynktowny i oczywisty, gdyż motywowany naturalnością i dobroczynnością istniejącej – tak jak corocznie kwitnące drzewo lub kwiat – monarchii. Bywały jednak również sytuacje, w których tak samo oczywistą postawą konserwatywną była obrona Republiki – jak na przykład w starożytnym Rzymie, gdzie naprzeciw arystokratycznego republikanizmu stawał schlebiający motłochowi cezaryzm.

Nie przywiązujemy atoli większej wagi do klasyfikacji rozpowszechnionych przez naukę liberalną, posługującą się kliszami monarchii „absolutnych” (w znaczeniu ogólnym, a nie tylko „absolutyzmu oświeconego”), „konstytucyjnych” i „parlamentarnych”. Pamiętamy bowiem, że i paleta form reżimu monarchicznego jest znacznie szersza od tych form, typowo nowożytnych, i „parlamentaryzm” niejedno ma imię, nie tylko atomistyczno-liberalne (stanowe monarchie feudalne też były „parlamentarne”, ale czym innym był ówczesny parlamentaryzm). Pamiętamy również, że bliscy nam obrońcy legitymistycznych dynastii i władców w XIX wieku (jak zwolennicy hrabiego Chambord czy hiszpańscy „karliści” walczący z ich „konstytucyjnymi” i „parlamentarnymi” uzurpatorami, wcale me bronili „absolutyzmu”, lecz tyleż samo suwerenności króla, co tradycyjnych praw i przywilejów prowincjonalnych, municypalnych oraz stanowych, natomiast liberałowie bez skrupułów posługiwali się instytucjami monarchii absolutnej dla zaprowadzenia sekularyzacji i centralizacji. Przede wszystkim jednak nie do przyjęcia jest dla nas wąsko-proceduralne podejście liberalnych konstytucjonalistów do zagadnienia, limitacji władzy monarszej, czyli ich koncepcja tzw. rządów prawa. Oczywiście, w tradycji konserwatywnej ideał praworządności, zajmował zawsze miejsce centralne, ale nie ma on wiele wspólnego z liberalnym formalizmem, dla którego „rządy prawa” to prymat legislacji pozytywnej, i to takiej, której treść jest naturalistyczno-laicka. Inaczej mówiąc, konserwatyści bromu zawsze bezwzględności obowiązywania prawa naturalnego (lex naturalis, natural Law), liberałowie natomiast (i demoliberałowie) adorują koncypowane przez „czysty” rozum, subiektywne i roszczeniowe, adresowane do abstrakcyjnej jednostki „naturalne uprawnienia” (natural Rights). Nadto, liberalna doktryna ustrojowa zawarowuje legislację dla sztucznie wyodrębnionej „władzy prawodawczej”, złączonej arbitralnie z ciałem przedstawicielskim, a w praktyce z jego izbą niższą, pozostawiając władcy „konstytucyjnemu” co najwyżej rolę najwyższego przedstawiciela „władzy wykonawczej”. Taki władca nie jest już suwerenem, lecz więźniem prawa pozytywnego, nawet niegodziwego, lecz uchwalonego zgodnie z „konstytucyjnymi” procedurami. To jedynie – jak pisał Paul Claudel – „najwyższy prefekt”, którego można zwolnić z posady, gdy znudzi się „reprezentantom ludu” (Zakładnik, III, 2).

Konserwatywne rozumienie „rządów prawa” (rex lex) jest zupełnie odmienne. Króla w monarchii praworządnej limituje nie prawo pozytywne, bo to on jest jego źródłem i najwyższym prawodawca, a jego prawowitość (legitymizm) jest ponad legalnością (co nie znaczy, że jest on dyspensowany od łamania ustanowionego przez siebie prawa; może je jednak korygować i zmieniać). Króla ogranicza natomiast prawo naturalne, obowiązek czynienia dobra a unikania zła; zachowania egzystencji narodu i państwa, a także stwarzania warunków moralnego rozwoju osobowego poddanych jego władzy (potestas). Jeśli autorytet monarszy ma być naprawdę zwierzchni (suwerenny), to wirtualnosć władzy króla jest istotnie „absolutna”, gdyż inaczej musiałby istnieć w obrębie państwa inny czynnik prawdziwie władczy, na przykład prawnicy, bo „prawo” jako takie samo rządzić me może; mogą najwyżej rządzić – jak w pierwotnym Izraelu, czy w purytańskich koloniach Ameryki -”sędziowie” Rzeczywisty stopień wykorzystania owej wirtualności może być natomiast zróżnicowany, w zależności od okoliczności czasu i miejsca, a przede wszystkim od prawdziwej, bo „naturalnej” konstytucji danego narodu, żyjącej w jego obyczajach i instytucjach tradycyjnych, i nieskończenie ważniejszej od przygodnych konstytucji „papierowych”. Jedna wszelako funkcja królewska jest wieczna: to czynienie sprawiedliwości rozumianej jako oddawanie każdemu, co jego (cum tribuere). Władca musi być realnym Suwerenem, atoli jego suwerenność jest suwerennością polityczną, nie zaś moralną czy epistemologiczną, oznacza ona, że do niego należy rozstrzygnięcie w sferze egzystencjalno-politycznej, a nie decyzja o tym, co jest dobre albo złe, i co jest prawdą albo fałszem. O tym rozstrzygnął już na zawsze wyższy od królewskiego autorytet pozaziemski, a król jest zobowiązany być jego lektorem:

Żem król, to na to, bym był góra
nad wszystko małe i spodlone (…)
Bom tyle król, co prawdą stoję

mówi bohater dramatu Wyspiańskiego (Zygmunt August I, 136).

Prawo naturalne jako źródło uprawnienia do rządzenia jest zatem samo również tylko zastosowaniem dla natury ludzkiej boskiego prawa wiecznego (lex aeterna)., z którego w ostateczności wywodzi się wszelka władza: duchowa papieża, polityczna króla i rodzicielska ojca. Wynika z tego, z jednej strony, nadprzyrodzona godność władzy monarszej, nieosiągalna w żadnej innej formie ustroju, która nie zna instytucji inkarnowanej w osobę będącą persona mixta, człowiekiem, a jednocześnie żywą świątynią Boga, pomazańcem Bożym sprawującym współrządy (συμβασιλεία) z Chrystusem, wikariuszem Boga (vicarius Dei) na ziemi; atoli wszystko to nie jest w najmniejszym stopniu jego zasługą, lecz znakiem szczególnej i darmo danej łaski Bożej, której szafarzem jest Kościół Chrystusowy: Nie korona złota króla królem czyni – powiada pisarz staropolski – ale moc ona słowa bożego, które słowo z ust arcybiskupowych, to jest z ust bożych bywa przy wkładaniu korony na głowę człowieka, na królestwo wybranego, którego słowa takowa moc jest, że wnet nagle odmienia króla w człowieka innego, daje mu też przysława i stróża z nieba, angioła osobliwego (S. Orzechowski).

Z drugiej strony, godność ta nadprzyrodzona, będąca „tajemnicą pełną grozy” (mysterium tremendum) nakłada nieznany gdzie indziej, a trudny do uniesienia ciężar straszliwej odpowiedzialności przed Panem Wszechrzeczy za strzeżenie i wykonywania prawa Bożego na ziemi, za poddanie się powierzonego jego opiece narodu władzy Chrystusa-Króla. Bo my chrześcijanie – uczył św. Augustyn – nazywamy niektórych władców szczęśliwymi (…) jeśli władze swą oddają na usługi majestatowi Bożemu w celu jak największego rozszerzenia Jego czci; jeśli boją się Boga, miłują Go i uwielbiają; (.,.) jeśli wreszcie za grzechy swoje nie zaniedbują składać pokory, miłosierdzia i modlitwy w ofierze prawdziwemu swemu Bogu (De civitatis Dei, V, 24), „Władcą szczęśliwym” (imperator felix) może być zatem jedynie chrześcijanin, a „państwem szczęśliwym” (imperium felix) państwo chrześcijańskie.

Konkluzja tej części rozważań narzuca się z całą oczywistością. Konserwatysta – dziedzic tradycji cywilizacji chrześcijańskiej (Christianitas) nie może być zwolennikiem jakiejkolwiek monarchii, lecz tylko monarchii chrześcijańskiej i apostolskiej, której prawzorem jest biblijny mesjanizm idei króla-sługi Jahwe, związanego Zakonem, który będzie się uczył bać Pana i strzec Stów i ustaw Jego, a kruszyć bałwany (Deuteronomium, 17, 14-20), zaś każda koronacja to imitatio Davidi regis. Trzy są zatem tytuły królewskości – poucza współczesny komentator encykliki Piusa XI Quas Primas: 1. Legitymizm pochodzenia (odziedziczenie władzy przez syna, tak jak Syn Boży – Chrystus Król – dziedziczy świat od Boga Ojca); 2. Zdobycie władzy siłą (gdyż forma krzyża jest także formą miecza, a Chrystus również zdobył dla nas zbawienie przez Krzyż i pobił siły ciemności oraz obalił szatana); 3. Królewska mądrość władcy sprawiedliwego, to jest słuchającego Mądrości Bożej (F. Wilhelmsen).

Cóż jednak w konfrontacji z powyższymi ustaleniami możemy powiedzieć o monarchiach, ostałych jeszcze w świecie, który z bólem musimy nazwać „postchrześcijańskim”? Owóż, że ostały się tylko te, które wyrzekły się bycia „imperiami. szczęśliwymi” w rozumieniu podanym przez św. Augustyna. Od schyłku XVII wieku do połowy XX wieku utracili władzę wszyscy monarchowie i pretendenci wierni zasadom monarchii katolickiej: szkocko-angielscy Stuartowie, francuscy Burboni, hiszpański Don Carlos i jego następcy, portugalski Dom Miguel, cesarz Austrii i Apostolski król Węgier Już XIX-wieczne monarchie „konstytucyjne” mogły obronić się tylko za cenę kompromisu z liberalną ideą „tolerancji”, toteż słusznie Donoso Cortés nazwał je monarchiami „w stanie protestantyzmu”. Dziś skapitulowały one całkowicie przed laicką i demoliberalną ideologią „praw człowieka”; wyjąwszy odosobniony i, koniec końców, groteskowy epizod jednodniowej abdykacji króla Belgów Baudoina, który nic chciał podpisać ustawy legalizującej zabijanie nienarodzonych, nic odważają się na konfrontację z kulturowo-politycznym modernizmem. Są, w pełnym tego słowa znaczeniu, monarchiami apostatycznymi, i żadna pociecha w tym, że królowie-apostaci utracili także władzę realną, demokracja współczesna toleruje bowiem tylko „gnuśnych królów”. Okoliczność ta nie może nie rzutować na stanowisko konserwatystów w konkretnych aktach politycznych decyzji. Jakiż sens miałaby procesja koronacyjna na Wawel w „postmodernistycznym” entourage’u, bez uprzedniego przezwyciężenia demoliberalnego chaosu, przywrócenia właściwej hierarchii rzeczy w kulturze?

Rząd republikański

Zdrowy sąd, rzetelność i doświadczenie dziejowe nakazują także przyznać niemało zalet republikańskiej formie rządu, i to nie tylko w jej arystokratycznej, ale również umiarkowanie demokratycznej (nazywanej przez Arystotelesa politeją) odmianie. Pierwszym argumentem za republiką jest jej naturalność, zgodność z naturą społeczną człowieka, acz postrzegana i ujmowana z innej strony niż naturalność monarchii. Tam brany jest pod uwagę hierarchiczny, „wertykalny” układ każdego, więc i społecznego organizmu, który, aby żyć, musi mieć kierującą nim głowę, bo w przeciwnym razie będzie potwornym acephalusem, okaleczonym tułowiem. Tu w grę wchodzi wymiar wspólnotowy, „horyzontalny”, przesądzający o zwartości i tożsamości narodu złożonego ze świadomych swojej przynależności do πόλις obywateli. Arystoteles definiując państwo Jako „pewną wielość obywateli”, a obywateli jako tych, „którzy mając dostęp do tych [tj. sądzenia, i rządzenia] funkcji, uczestniczą w rządzeniu państwem”, konstatuje następnie, iż podana definicja obywatela odpowiada głównie ustrojowi demokratycznemu [w jego dobrej odmianie., czyli politei], w innych natomiast ustrojach może ona wprawdzie być też odpowiednia, ale niekoniecznie (Polityka, ks. III). Jako polityczny empiryk, Stagiryta sugeruje również, aby poszukiwać nie tylko ustroju najlepszego bezwzględnie (którym jest „królestwo oparte na prawie”), ale także ustroju, który byłby „możliwie najlepszy w istniejących okolicznościach” (tamże, ks. IV). Te zaś – po upadku monarchii czasów bohaterskich, jak i większości arystokracji – pozostawiają pole umiarkowanej demokracji, którą można utożsamić z republiką.

Przede wszystkim jednak autor Polityki wiąże ewolucję ustrojową ku republice z rozwojem społecznej potencjalności człowieka, aktualizowanej zrazu w formie monarchii tradycyjnej, ale owocującej stałym przyrostem liczby ludzi cnotliwych i przygotowanych do udziału w sprawowaniu rządów. I dlatego może w dawniejszych czasach ustrój królewski stosowano, ponieważ rzadko można było znaleźć mężów wybitniej wyróżniających się cnota, (…). Skoro zaś tak się złożyło, że się pojawiło wielu równie wyróżniających się cnota, me chcieli już znosić królestwa, lecz dożyli do wspólnych rządów i stworzyli ustrój republikański (tamże, ks. III) Podstawy stabilności zaś takiemu ustrojowi daje oparcie go na akceptacji ładu publicznego przez bogobojny i pracowity, a nadto wyposażony w cnoty obywatelskie stan średni. Toteż największym szczęściem jest, jeśli obywatele pewnego państwa mają średni a wystarczający majątek, ponieważ tam, gdzie jedni bardzo wiele posiadają, a drudzy me, przychodzi do władzy w następstwie obu tych skrajności albo skrajna demokracja, albo najczystsza oligarchia, albo i tyrania. Tyrania bowiem (…) o wiele rzadziej (…) zdarza się tam, gdzie włada stan średni i ludzie bliscy sobie społecznie. (…) Państwo na średnim stanie oparte, jest najlepsze, bo też jedynie wolne jest od wstrząśnień wewnętrznych (tamże, ks. IV).

Szeroki udział w reprezentacji egzystencjalnej społeczeństwa, odpowiedzialna wolność, wysoki poziom uobywatelnienia, oraz surowe cnoty „domowe” i „szlachetna prostota” życia w republice, stanowiły jądro prorepublikańskiej apologetyki, tak w czasach starożytnych, jak i nowożytnych. Rządy republikańskie to panowanie wolnych i dumnych ludzi, którzy są αδέσποτος, w przeciwieństwie do ludów barbarzyńskich, które niewolniczo płaszczą się przed despotą. W równym stopniu są oni przy tym panami samych siebie, trzymającymi w cuglach rozumu i woli niskie popędy. Jak z nieskrywaną dumą podkreślał jeden z „ojców założycieli” republiki amerykańskiej John Adams, Stany Zjednoczone Ameryki zaprezentowały być może pierwszy przykład rządów wzniesionych na prostych zasadach natury (Obrona Konstytucji).

W republice życie jest skromne a posiłki proste, domostwa pozbawione wystawności, za to skarb publiczny napełniony hojnością obywateli. Szanowana jest własność prywatna, ale niczyje bogactwo nie ma nadmiaru i ostentacji. Kwitnie rodzina, która wraz z posługującą czeladzią tworzy patriarchalną i prawie samowystarczalną społeczność. Ojcowie cieszą się powagą i karzą sprawiedliwie występek, kobiety są skromne w ubiorach i zachowaniu, młodzież posłuszna starcom i wychowywana na bohaterów Zasadą rządów republikańskich, według Monteskiusza, jest – w jego odmianie arystokratycznej – umiarkowanie, a w odmianie demokratycznej – cnota; cnotę tę zaś można określić jako miłość praw i ojczyzny. Miłość ta, wymagająca nieustannego przełożenia dobra publicznego nad własne, wydaje wszystkie cnoty poszczególne; są one nie czym innym jak właśnie tym pierwszeństwem. (…) Wszystko zależy tedy od tego, aby ugruntować w republice tę miłość; rozbudzić ją jest głównym celem wychowania (O duchu praw, ks. IV). Atoli właśnie dlatego w republice bardziej niż w monarchii, której zasadą jest honor, i w szczególności w republice demokratycznej, gdzie cały lud, a nie tylko „najlepsi”, ma udział w rządzeniu, konieczne jest istnienie surowej cenzury, pilnującej dobrych obyczajów: Pod jakim rządem trzeba cenzorów? Trzeba ich w republice, gdzie zasadą rządu jest cnota. Nie same tylko zbrodnie niweczą cnotę, ale także zaniedbania, błędy, letniość w miłowaniu ojczyzny, niebezpieczne przykłady, zarodki zepsucia; to, co nie narusza praw, aleje omija; to, co ich nie niweczy, ale osłabia: wszystko to mają naprawić cenzorzy (tamże, ks. V).

Nawet jeśli malowany przez filozofów i pisarzy obraz „cnót republikańskich” był wyidealizowany, trzeba przyznać, ze najlepsze z republik potrafiły, i to przez stosunkowo długi okres czasu, zbliżyć się do tego stanu rzeczy. W szczególności (będąca skądinąd klasycznym przykładem „mieszanej” formy rządu, z przewagą pierwiastka arystokratycznego, ale me bez ludowego i – szczątkowo, w instytucji konsulatu oraz „nadzwyczajnej” dyktatury – monarchicznego) Republika Rzymska świeciła przez wieki równie cnotami domowymi, co publicznymi, a zatem: silą i zdrowiem moralnym rodziny, surowością obyczajów, virtus obywatelską, bezinteresownym poświęceniem dla ojczyzny, a także „ co akcentował jako decydującą dla spoistości państwa rzymskiego, pierwszy teoretyk „ustroju mieszanego” Polibiusz – cnotą pobożności (pietas). Personifikowany heroicznymi – w sensie bardziej nawet cywilnym niż militarnym – postaciami Brutusów i Katonów, Cyncynata i Scewoli, etos republikański szczególnie wymownie kontrastuje ze znikczemnieniem i dekadencją Rzymu cezariańskiego, zwłaszcza od Tyberiusza po Nerona. Powszechnym, a zasłużonym uznaniem cieszyły się też późnośredniowieczne i wczesnonowożytne republiki miejskie we Włoszech, kupiecka oligarchia w Niderlandach, a w bliższych nam czasach kantonalna Konfederacja Szwajcarska czy Stany Zjednoczone w pierwotnej postaci swojej konstytucji. Republiki włoskie kwitły jednak nie tyle cnotami „domowymi”, co wysokim poziomem i sprawnością techniki rządzenia, w czym przodowała zwłaszcza Najjaśniejsza Rzeczpospolita Wenecka. Z kolei, tak Wenecja, jak jeszcze bardziej renesansowa Florencja (a w starożytności Ateny Peryklesa) dowiodły, że w republice mogą także kwitnąć sztuki piękne, a jej mecenat nie ustępuje monarchicznemu mecenatowi Augustów czy Ludwików XIV. Surowa, choć skażona błędami teologicznymi herezji protestanckiej, pobożność cechowała natomiast kalwińską Szwajcarię i purytańskie wspólnoty w Ameryce Północnej. Choć zakończony tragicznie, męczeńską śmiercią, przykład XIX-wiecznego prezydenta małego Ekwadoru – G. Garcii Moreno, który poświęcił swój kraj opiece Najświętszego Serca Jezusa, dowodzi, że możliwa jest także republika katolicka.

Opisane zalety republikańskiego modelu nie niwelują jednak jego niewątpliwych wad i skaz. Ich natura jest zresztą tego rodzaju., że parafrazując znany aforyzm można powiedzieć, iż każda republika ma wady swoich cnót. Na pierwszym miejscu rzuca się tu w oczy brak pierwiastka nadnaturalnego w samym ustroju i w jego instytucjach. To prawda, że – jak powiedział John Adams – nie można udawać, by którakolwiek z osób zaangażowanych przy tworzeniu zrębów rządów Stanów Zjednoczonych rozmawiała z bogami lub działała pod natchnieniem płynącym z niebios (…), [a] rządy te zostały wymyślone jedynie przy udziale rozumu i zmysłów (Obrona Konstytucji), lecz właśnie to szczere i uczciwe wyznanie dowodzi największej słabości reżimów republikańskich: braku w nich „świętego cementu” wspólnoty, którego „rozum i zmysły” nic mogą zastąpić, a który spaja ją nadprzyrodzonymi więzami miłości z danym od Niebios władcą w religijnym obrządku koronacji i pomazania olejem krzyżma świętego. Dlatego nawet „mity założycielskie” republik są racjonalistyczne, więc przeraźliwie suche i płaskie, niezdolne przemówić do wyobraźni ludu. Także w republikach „pobożnych” i zbudowanych dla społeczeństw o wysokim poziomie religijności, kult publiczny stopniowo podlega coraz większej formalizacji i zamienia się w czysto polityczną „teologię obywatelską”.

W aspekcie ściśle politycznym „piętą achillesową” republiki jest natomiast problem nieobecności – przynajmniej permanentnej – Suwerena. Zresztą, tak czy inaczej, nawet najbardziej „cnotliwe” republiki mają na swym sumieniu zbiorowym „grzech pierworodny ojcobójstwa”; powstają zawsze z „mordu założycielskiego”. Zabójstwo „ojca”, choćby i rzeczywistego „tyrana”, jest jednak w oczywistej kontuzji z republikańskim patriarchalizmem, z wyróżnioną pozycją „ojca rodziny” (pater familias), i prędzej czy później musi się zemścić zanikiem autorytetu wszystkich ojców. A republika w swojej genezie to nie tylko „zamordowanie Ojca”, w najbardziej zregenerowanym wariancie (Rewolucja Francuska) królobójstwo jest intencjonalnie także symbolicznym „bogobójstwem”.

Republika, nawet ustabilizowana, w ogóle trudno radzi sobie z wybitnymi jednostkami, choćby o najszczerszych republikańskich przekonaniach, nie umie znaleźć dla nich miejsca, podejrzewa je zawsze o ambicje „cezarystyczne” i boi się ich, a przy lada okazji pozbywa się i ostracyzmuje: losu tego nie uniknęli w Atenach ani sprawiedliwy Arystydes, ani dzielny Kimon, ani nawet lider demokratów Temistokles. Z punktu widzenia „republikańskiej normy” wybitny człowiek nie jest „na miarę Miasta” i dlatego trzeba go wypędzić albo zabić. Republikańska zawiść wobec wyższości („nikt nic będzie stał wyżej niż Ja”) doprowadza często ponadprzeciętną, a zasłużoną jednostkę do zdrady z rozpaczy za jawną niewdzięczność współobywateli: to przypadek i Temistoklesa i Koriolana, o którym Szekspir zdaje się mówić, że skoro w republice nie mógł zostać „bogiem”, to musiał stać się „dziką bestią”.

Szczególnie dramatycznie jednak problem „zagubienia Suwerena” objawia się w republice w „sytuacji krytycznej”, to znaczy podczas najazdu zewnętrznego i okupacji, albo jeszcze gorszej wojny domowej, kiedy to w śmiertelnie nienawistnym starciu stają naprzeciw siebie dwa bloki sił i nie ma żadnego „koncyliatora” i „pacyfikatora”; kiedy – jak mówi Szekspirowski Marek Aureliusz – bogini niezgody

(…) rzuci swym monarszym głosem
Rozkaz zagłady i spuści z uwięzi
Psy wojny,

a wówczas

krew i zniszczenie tak nam spowszednieją
Taka codzienna stanie się nam groza,
Że matki będzie stać tylko na uśmiech
Na widok dzieci, rwanych w strzępy dłońmi
Okrutnej wojny, gdyż przyzwyczajenie
Zabije litość; (Juliusz Cezar, III, l).

W „sytuacji krytycznej” republika upada w niesławie, albo tchórzliwie kapituluje; nie może zresztą zrobić niczego innego, jak „przywołać Szefa”. Modelową ilustracją takiej sytuacji jest upadek każdej z dotychczasowych – zgodnie ze zwyczajem numerowanych – republik francuskich: Pierwsza „przywołała” generała Bonaparte; Druga – jego siostrzeńca, Ludwika-Napoleona; Trzecia – marszałka Petaina, a Czwarta – generała de Gaulle’a. Ale „komisaryczne dyktatury”, choć konieczne w takich momentach, mają przecież „janusowe” oblicze: przywołany Szef może się okazać, jak Franco czy Pinochet, przywracającym pokój społeczny, zbawiennym „dyktatorem szabli”; może jednak, jak Lenin czy Hitler być krwiożerczym i obłąkanym „dyktatorem sztyletu”. W każdym bądź razie, dyktatora nie jest niczym innym., jak „modelem krytycznym” republiki, adaptowanym do okoliczności i rozbijającym w pył iluzję, że państwo może obyć się bez Instytucji inkarnowanej w Szefie.

W „normalnym” atoli trybie republiki ulegają raczej powolnemu rozkładowi, zmieniającemu w ostateczności całkowicie ich naturę, wskutek swojej bezbronności wobec procesów niczym nie powstrzymanej i nieograniczonej demokratyzacji, a w sensie społecznym „pariasizacji” Hamulcem mogłaby wprawdzie być instytucja arystokracji, ale tylko republiki starożytne i renesansowe znały jeszcze instytucję szlachectwa dziedzicznego. Republiki nowożytne, jak Stany Zjednoczone czy Szwajcaria, opierały się wprawdzie na tym, co nazywano „arystokracją naturalną”, złożoną z „dżentelmenów”, tj. plantatorów ziemskich (w Ameryce) lub patrycjatu mieszczańskiego (w Szwajcarii czy Holandii), oraz sędziów i pastorów, a nawet dowodzono wyższości tak rozumianej arystokracji nad tradycyjną, rodową. Praktyka dowiodła, że jej pozycja słabła jednak z pokolenia na pokolenie, aż do zupełnego zaniku znaczenia. W największej i modelowej republice nowożytnej, czyli w Stanach Zjednoczonych, arystokratyczny kształt Wolnej Republiki, zaprojektowany przez partię Federalistów nie przetrwał nawet półwiecza, a ostateczny cios zadała mu likwidacja ziemiańskiej arystokracji Starego Południa w Wojnie Secesyjnej. Zniknęło całkowicie rozróżnienie pomiędzy republiką, to jest taką strukturą władzy obieralnej, w której rząd musi stawiać sobie jako cel wszystkich swoich poczynać dobro ogólne, a demokracją, czyli ustrojem, w którym chwilowe namiętności ludu, nie liczącego się z dobrem ogółu, stają się wytycznymi dla rządzących (D. Webster). W rzeczywistości demokracja totalna, „numeryczna”, pochłonęła i unicestwiła republikę, i to nie tylko republikę arystokratyczną, ale również demokrację umiarkowaną, zwaną w myśli klasycznej „politeją”. Stało się tak dlatego, że zatarta została granica pomiędzy „ludem” w znaczeniu klasycznym (populus), czyli ogółem ludzi utrzymujących się z pracy na własnych gospodarstwach, rolników i rzemieślników, a więc materialnie niezależnych i zdolnych do posiadania własnego sądu o sprawach publicznych, a „plebsem” lub „motłochem”, tj. ludźmi, którzy nie posiadają niczego, ani materialnie ani intelektualnie, a oczekują wszystkiego od państwa. Współczesna, „numeryczna” demokracja nic ma zatem nic wspólnego nawet z ideałem demokraty Jeffersona, dla którego „ludem” byli pracowici i cnotliwi farmerzy, i który ze zgrozą, ale i z niedowierzaniem, by taki absurd mógł kiedykolwiek dojść do skutku, przepowiadał, iż republika musiałaby niechybnie upaść, gdyby prawa wyborcze otrzymała „kanalia z zaułków wielkich miast” – stanowiąca dziś większość elektoratu.

Jeszcze gorszą, bo od początku napiętnowaną pierwiastkiem zła zaiste metafizycznego, drogę przeszedł drugi model republikanizmu nowożytnego, czyli francuski. Tu, u samych źródeł ujawniło się także trudne do przewidzenia oblicze klasycznej virtus, jaką niespodziewanie stał się krwawy, jakobiński spektakl „terroryzmu cnoty”; reakcją na to zaś stała się ostatecznie cyniczna i partiokratyczna „republika koleżków”. W sferze ideologii natomiast tzw. wartości republikańskie (les valeurs republicaines) są niczym innym. jak jawnie masońskim kultem „praw człowieka” i dogmatem laickości państwa oraz edukacji., wyznaczając granice politycznego konsensu, które przekroczyć może tylko „wróg publiczny”, a więc – w tym stanie rzeczy – każdy, kto usiłuje dochować wierności tradycji klasyczno-chrześcijanskiej.

Konkluzja tego fragmentu naszych rozważań narzuca się zatem z całą oczywistością: ustrój republikański posiada szereg budzących podziw zalet, a niektóre z jego realizacji stanowią chlubę łacińskiego dziedzictwa. We współczesnym świecie jednak, zagęszczonym przez nieznaną nigdy wcześniej liczbę nominalnych ..republik” nie ma już od dawna żadnej prawdziwej republiki: ani arystokratycznej, gdzie władza należy do „najlepszych”, ani nawet umiarkowanej demokracji, gdzie rządzi „lud” wybierający urzędników ustanawiających prawa zgodne z prawem naturalnym i dobrem ogółu. Dzisiejsze „republiki” mają z klasycznym ustrojem republikańskim tyle wspólnego, co „monarchie” takie, jak szwedzka czy holenderska, z prawdziwym królestwem.

Konserwatysta w Mieście Ruin

Diagnoza duchowo-politycznego stanu rzeczy byłaby rażąco niepełna gdybyśmy, konstatując nieistnienie tak republiki jak monarchii w obu (rodzajowym i gatunkowym) sensach tego słowa, nie określili pozytywnie natury współczesnego państwa oraz me wskazali fundującej go ideologii. Bez żadnej wszelako potrzeby silenia się na oryginalność określimy tę ideologię jako antychrześcijański laicyzm oraz demoliberalizm, przy czym ów człon liberalny w swojej aktualnej postaci nasycony jest zarówno pierwiastkiem kolektywistycznego socjalizmu, jak autodestrukcyjną ideologią „nowej tolerancji”, zaś człon demokratyczny sięgnął dna demokracji totalnie ilościowej („numerycznej”), która nie czyni nawet rozróżnienia pomiędzy ludem/narodem o określonej historycznie wspólnocie przeznaczenia a zbiorowiskiem dowolnie wymieszanych w „wielokulturowym” i „wielorasowym” tyglu jednostek. Współczesna demokracja utraciła zatem również wybitnie wyróżniającą ją jeszcze niedawno cechę narodowego ekskluzywizmu; naród, nie tylko w tradycjonalistycznym („dzieci jednego Ojca-Króla”), ale także nowożytno-nacjonalistycznym („dzieci jednej Matki-Ojczyzny”) znaczeniu, został przez architektów Nowego Światowego Porządku skazany na zagładę.

Pojęcie demoliberalizmu jako „legitymizującej” państwo współczesne ideologu jest jednak niewystarczające dla określenia natury faktycznie panującego powszechnie, we wszystkich mniemanych „republikach” i „monarchiach” ustroju; w tym celu musimy sięgnąć znów do kategorii klasycznej filozofii polityki, wyodrębniającej możliwe odmiany ustrojów zdefektowanych, a zatem tyranię, oligarchię i demokrację „ochlokratyczną” Reżimy współczesne prezentują się oczywiście jako demokracje, przy czym pojęcie to zostało nie tylko awansowane do rangi ustroju najlepszego z możliwych, ale wręcz bezalternatywnego i quasi-mistycznego punktu Omega ludzkich dziejów, który sam w sobie jest ultima ratio (także moralnie) wszelkiego porządku. Jakikolwiek ustrój niedemokratyczny, niezdolny powołać się na wyrażoną w powszechnych i równych wyborach aprobatę „ludu”, jest nawet formalnie i uroczyście zdelegitymizowany we współczesnym prawic międzynarodowym. Także demokracja ateńska Peryklesa, wykluczająca od udziału w reprezentacji kobiecy, niewolników i cudzoziemców, byłaby dziś potępiona jako ksenofobiczna i depcząca prawa człowieka, czego dowodzi zdelegalizowanie przez „światową opinię publiczną”, a w końcu likwidacja najbardziej przypominającej ateńską demokracji białych Afrykanerów w b. RPA.

Czy panujący dziś ustrój jest rzeczywiście demokracją – obojętnie: w klasycznym czy w nowożytnym sensie tego słowa, oraz z ujemną czy dodatnią kwalifikacją? Po części – z pewnością tak, ale nie wyłącznie. Przyznanie każdemu, bez względu na status społeczny, zdolność używania rozumu i cnotę, równego prawa głosu czyni współczesne państwo demokracją w jej najgorszej odmianie, czyli „ochlokracją” a więc takim „roz-strojem”, który Arystoteles w ogóle wyklucza a priori z pola refleksji nad „politeją”, zaś John Adams stwierdza, iż taka demokracja jest słowem znaczącym akurat tyle, co naród nie mający żadnego rządu, w okresie przed wprowadzeniem jakiejkolwiek konstytucji (Obrona Konstytucji).

Farsa ludowej „suwerenności” odgrywana w periodycznym rytuale przy urnach wyborczych jest jednak tylko parawanem legitymizującym ustanowiony (nie)porządek. Za naszych dni nie bardzo już nawet skrywa się fakt, że demokratyczne wybory parlamentarzystów czy prezydentów nie mają nic wspólnego z poważną debatą publiczną, ukierunkowaną na odnalezienie najlepszego rozwiązania i wyszukanie najgodniejszych piastunów władzy; są one w zupełności podporządkowane mechanizmom marketingu i reklamy, identycznym z promowaniem środków czystości czy jakichkolwiek innych produktów; organizują je zresztą ci sami specjaliści od rynku i public relations. Realna władza nie pozostaje natomiast w żadnym związku ani z nominalnym suwerenem ludowym, ani z jego formalnymi „reprezentantami”. Tak jak przed stuleciem, dwoma, dokonano wyrwania suwerenności z rąk królów pod hasłem przekazania jej ludowi/narodowi, aby w rzeczywistości przechwyciły ją partie, tak obecnie ta sama suwerenność została niepostrzeżenie „przetransferowana” od narodu i jego parlamentarne; emanacji do ośrodków i sił równie egoistycznych, co partie, a bardziej nieuchwytnych. Wiąże się to zarazem z postępującym ciągle procesem „depolityzacji polityki” i jej całkowitego podporządkowania zagadnieniom i zjawiskom gospodarczym, i to w warunkach coraz pełniejszej globalizacji. Jeszcze trzydzieści lat temu rzeczywisty Szef (gen. de Gaulle) mógł sobie pozwolić na lekceważące stwierdzenie: „intendentura idzie z tyłu”, dziś prezydenci, premierzy i ministrowie państwa menedżersko-eksperckiego” są żałosnymi marionetkami w rękach ponadnarodowych korporacji przemysłowych i banków, które w jednej sekundzie, wstrzymując kredyty, dokonując elektronicznego transferu kapitałów, czy manipulując stopami procentowymi mogą rzucić na kolana próbujących samodzielności polityków. Dlatego także personel rządzący dzisiejszych państw składa się wszędzie z bezbarwnych i doskonale wymienialnych osobników, którzy potrafią troszczyć się już tylko o to, czy zostaną zauważeni w wieczornych wiadomościach telewizyjnych. Rzeczywista władza znajduje się tedy w dyspozycji anonimowych sit kosmopolitycznego biznesu, technokratów z ponadnarodowych instytucji i – zapewne – wypracowujących w kuźniach „wolnej myśli” strategiczne cele czcicieli „Wielkiego Budownika Świata”, którego my, chrześcijanie nazywamy jednak Księciem Ciemności. Bezpośrednimi wykonawcami tego anonimowego suwerena są zaś nie tylko demokratyczni politycy, ale również intelektualni guru i medialni producenci sztucznych rajów, dostarczyciele „igrzysk” dla motłochu na srebrnym ekranie, „new age’owi” szamani od zbawienia w pięć minut i specjaliści od „perwersji cnoty”. Precyzyjnym określeniem panującego (nie)porządku może więc być nie „demokracja”, gdyż „lud” ma w niej tylko „wolność” od prawa moralnego, lecz demooligarchia, która w razie ziszczenia się globalnego Novus Ordo Saeculorum, nabierze także znamion tyranii o nieznanym dotąd nawet w bolszewizmie zasięgu.

Skoro w niekonserwatywnym świecie nic ma już ani prawdziwych republik ani prawdziwych monarchii, nie pozostaje przeto nic, co mogłoby być przedmiotem konserwacja to zarówno republika jak i monarchia mogą być jedynie ideami regulatywnymi, horyzontem utraconych wartości, których przypominanie i objaśnianie stanowi powinność tych, którzy nie utracili więzi ze Świętą Tradycją. Byłoby tragicznym nieporozumieniem, gdyby na gruzach podbitego przez barbarzyńców w szarych garniturach Miasta, ludzie Tradycji mieli toczyć między sobą jałowe spory i pojedynki na miecze z waty o to, czy należy ustanowić monarchię czy republikę, skoro jedno i drugie jest dziś wycieńczoną formą, pozbawioną duchowej treści. Konserwatysta jest przecież człowiekiem myślącym w wymiarach stuleci i tysiącleci, a nawet sub specie aeternitatis, i wie, że jakikolwiek ustrój okaże się najodpowiedniejszy dla danej wspólnoty, musi najpierw zostać odbudowana πόλις, res publica, i musi powrócić – jakąkolwiek nazwę by nosił – widomy Suweren. Czy Suwerenem tym będzie Pomazaniec Boży – Król, którego święta dłoń uleczy Jałową Ziemię, czy też odnajdzie się go w republikańskim trybie zwierzchnictwa – to znane jest jedynie Opatrzności, której zamysły trudno nam przenikać. Jedno wszelako nie ulega wątpliwości: że odbudowanie republiki i powrót Suwerena są od siebie nieodłączne, gdyż, jak mówi poeta, wspólnota nastaje wtedy, gdy pojedynczych ludzi poprowadzi jedna władcza ręka (R. M. Rilke).

Drastyczne zawężenie pola kontrrewolucyjnej działalności już dawno sprawiło, że konserwatyści, którzy nie poddali się demoliberalnemu i demooligarchicznemu systemowi, musieli zrezygnować z hasła „najpierw polityka” (politique d’abord). Wycofanie się na pozycje metapolitycznej działalności formacyjnej nie jest jednak żadną kapitulacją, lecz potwierdzeniem fundamentalnej prawdy bytu, iż sfera przedpolityczna warunkuje ewentualne zwycięstwo w sferze politycznej, gdyż to polityka jest częścią kultury, a nie na odwrót. Zanegowanie oczywistości, że to pedagogika (παιδεία) wydobywająca z kandydata na polityka sprawności nazywane cnotami, jest początkiem „rzeczy publicznej”, stanowi przecież jądro demokratycznego fałszu, iż politykiem może być każdy i to bez żadnego wysiłku ani przygotowania. Ale nawet w tak skrajnie niesprzyjających okolicznościach konserwatyści nie uchylają się od służby publicznej, w jakimkolwiek zakresie mogą to czynić; nie odmawiają poparcia tam, gdzie można osiągnąć najskromniejsze choćby i cząstkowe dobro. Wiedzą jednak, że odbudowanie Miasta należy zaczynać od samych fundamentów, a nie od „dachu”; gmina, parafia, szkoła, uniwersytet, celowe stowarzyszenie są przeto pierwszą przestrzenią ich aktywności. Nad wszystkim atoli winna dziś górować zdeterminowana wola obrony najwznioślejszej postaci monarchicznego porządku, jaką bez wątpienia jest założona przez Boga instytucja Namiestnika Chrystusa w Kościele Katolickim, albowiem i Kościół stał się dzisiaj celem modernistycznego ataku, tak z zewnątrz jak od wewnątrz. W ten jedynie sposób świadczyć możemy prawdzie, iż wszelki porządek ziemski nie jest celem samym dla siebie, lecz tylko przedsionkiem Królestwa Bożego, poddanym i poddającym się społecznemu panowaniu Chrystusa-Króla. I wstawiennictwu Maryi-Królowej Korony Polskiej.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.