Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Konserwatywny romantyzm
Prof. Adam Wielomski opublikował niedawno felieton p.t. „Romantyzm a konserwatyzm” („Myśl Polska”, 19-26 VII 2009, s. 23), będący próbą wyjaśnienia, „czy Romantyzm jest zaprzeczeniem konserwatyzmu, czy też się z nim uzupełnia w walce przeciw liberalnej ›nierzeczywistości‹”. Autor, nie po raz pierwszy, przychyla się do pierwszego twierdzenia. Ponieważ był uprzejmy przywołać w tekście moje nazwisko – w związku z budującym skądinąd faktem, że „wielu młodych konserwatystów (…) łączy Romantyzm z kontrrewolucją” – czuję się przezeń zobowiązany do zajęcia stanowiska wobec zawartych w nim twierdzeń.
Rzeczony felieton rozpoczyna się zdaniami: „Wiele wydarzeń z bieżącej polityki – poczynając od Afery Wielgusa – wykazało w konserwatywnym polskim światku mentalny rozłam. Moim skromnym udziałem wydaje się nadanie stronom nazw ›romantycy‹ i ›realiści‹”. Już ten krótki, początkowy fragment zasługuje na uwagę. Przede wszystkim, p. Wielomski przyznaje w nim, iż pojęciami „romantycy” i „realiści” posługuje się w sposób całkowicie dowolny (skoro o ich treści decydują dlań wydarzenia z bieżącego życia politycznego, z natury swej zmiennego) – co samo w sobie każe podchodzić do wywodu Autora na temat relacji między romantyzmem a konserwatyzmem z krytyczną rezerwą. Osobno zaś przykuwa uwagę przedstawienie epizodu, jakim było tłumaczenie się posoborowego, modernistycznego dostojnika Kościoła z jego współpracy z komunistyczną bezpieką jako pisanej wielką literą „Afery”, która miała rzekomo stać się jakąś cezurą w dziejach „konserwatywnego polskiego światka”. (Czy w związku z tym prof. Wielomski zacznie, na modłę publicystów spod znaku tzw. religii holocaustu, posługiwać się podziałem najnowszej historii na ery „przed Wielgusem” i „po Wielgusie”?). Jeżeli jest to analogia do przełomowej dla dziejów francuskiej prawicy Afery Dreyfusa, to wydaje się ona raczej nieprzemyślana: affaire Dreyfus podzieliła francuską scenę polityczną, w uproszczeniu, na lewicowych „dreyfusardów” (socjaliści, liberałowie, masoni, radykalni demokraci) i prawicowych „antydreyfusardów”, gdyby więc p. Wielomski chciał dokonać analogicznego podziału na „wielgusardów” i „antywielgusardów”, a sam, jak wiadomo wszystkim zainteresowanym, zalicza się do „wielgusardów” – musiałby, być może wbrew własnym intencjom, usytuować samego siebie po lewej stronie sporu.
W dalszej kolejności Autor pisze: „Prześledźmy historię Romantyzmu. Rodzi się pod koniec XVIII wieku, stanowiąc protest przeciw racjonalizmowi Oświecenia. Jego czołowe postacie to Jean Jacques Rousseau, Claude de Saint-Martin, Emanuel Swedenborg – zwariowani buntownicy, mistycy, przeciwnicy wszystkiego, co rozumne, niektórzy ocierają się o chorobę psychiczną”. Teza prof. Wielomskiego brzmi zatem: romantyzm ma genezę rewolucyjną. Aby móc się ustosunkować do tej opinii, należy udzielić odpowiedzi na pytanie, czy tzw. preromantyzm – to jest pierwotna, osiemnastowieczna faza romantyzmu, z której wyrosła jego postać dojrzała, a której przedstawicieli p. Wielomski przywołuje jako obłąkanych rewolucjonistów – miał pod względem ideowym charakter lewicowy (zwrócony przeciw konserwatyzmowi). Nie sądzę, aby uzasadniona była tu prosta odpowiedź twierdząca. W takim bowiem wypadku należałoby zapytać Autora, czy w jego ocenie do „zwariowanych buntowników” zaliczał się (i oczywiście „ocierał o chorobę psychiczną”) wielki polski reprezentant preromantyzmu abp Jan Paweł Woronicz (1757-1829), katolicki poeta mistyczny i prymas Królestwa Polskiego. Albo jeden z twórców konserwatyzmu Edmund Burke (1729-1797), antycypujący późniejszą filozofię romantyczną w swym dziele „Dociekania filozoficzne o pochodzeniu naszych idei wzniosłości i piękna” z 1756 r. Oczywiście, w odpowiedzi mogłoby zostać podniesione, że postacie te odegrały niewielką rolę w ukształtowaniu oblicza romantyzmu, a ton nadawali mu myśliciele lewicowi i rewolucyjni pokroju Rousseau. Ale i ten argument nie dałby się obronić, skoro nie mniejszy (jeśli nie większy) wpływ na romantyzm, niż pokraka z Genewy, wywarł filozof tak konserwatywny, jak Janusz Galfryd von Herder (1744-1803). Ów badacz i apologeta tradycyjnych elementów kultury dostrzegał w nich nie śmieszne i groteskowe zabobony (jak czyniło jego oświeceniowe otoczenie intelektualne), lecz fundament tożsamości wspólnoty narodowej. Tradycja i porządek stanowiły bazowe pojęcia jego filozofii kultury i filozofii społecznej. Jego historiozofię znamionował natomiast prowidencjalizm: Herder, myśliciel chrześcijański, widział w historii proces realizacji przez poszczególne narody pisanego im przez Boga przeznaczenia. Każdy lud rozwija się zgodnie ze swym niepowtarzalnym wzorcem kulturowym, w wyniku czego Europa tworzy swoistą mozaikę narodów, które – niczym kwiaty w ogrodzie – różnią się od siebie, ale właśnie dlatego uzupełniają się wzajemnie i tworzą wspólnie wyższą całość. Ten ostatni pogląd pozwala traktować Herdera jako prekursora konserwatywnych odmian nacjonalizmu. Myśl tego wczesnoromantycznego filozofa odcisnęła piętno m.in. na rosyjskich prawosławnych reakcjonistach (słowianofilach), a także na twórcy Świętego Przymierza, konserwatywnym mężu stanu księciu Klemensie von Metternichu (1773-1859). Na zakończenie tego wątku trudno powstrzymać się przed przytoczeniem pewnej ciekawostki, którą warto zestawić z przywołaną na początku tego ustępu tezą prof. Wielomskiego. Otóż w latach dziewięćdziesiątych działacze Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego zorganizowali w Krakowie spotkanie dyskusyjne połączone z prelekcją pod intrygującym, prowokacyjnym tytułem „Jan Jakub Rousseau jako myśliciel konserwatywny”. Prelegentem był oczywiście nie kto inny, jak… właśnie p. Wielomski.
Po tej drobnej dygresji wróćmy do meritum. Za najpoważniejszą przywarę romantyzmu – i zarazem koronny dowód jego niezgodności z konserwatyzmem – uznaje Autor jego niechęć do rozumu, pisząc: „Dlatego rozum wsparty przez doświadczenie ma charakter niezwykle konserwatywny, gdyż punktem jego rozważania jest obserwacja świata takim jakim on jest”. W domyśle: co deprecjonuje rozum, nie może być konserwatywne. Kwestia ta nie wydaje się jednak tak prosta, jak by tego chciał prof. Wielomski. Ludzki rozum pełni funkcje konserwatywne tylko pod warunkiem, iż oświecany jest wyższym (od jego własnego) światłem: podporządkowuje się zasadzie autorytetu (zwłaszcza w Kościele) oraz (konserwatywnie pojmowanej) tradycji. Jeżeli natomiast zdecyduje się je odrzucić – a władny jest to uczynić, korzystając z Bożego daru wolnej woli – zazwyczaj zaczyna skłaniać się albo do przekonania, że może sam dowolnie kształtować świat, albo do negacji możliwości zaistnienia w świecie jakiegokolwiek trwałego porządku. Tak czy owak, lekceważy wówczas Ład ustanowiony przez Boga, a co za tym idzie, z pewnością nie pełni funkcji konserwatywnej. Na takie też niebezpieczeństwo tkwiące w rozumie, będącym częścią natury ludzkiej ułomną jak ona sama, zwracali właśnie uwagę romantyczni myśliciele – a przynajmniej ci spośród nich, do których dziedzictwa z konserwatywnego punktu widzenia warto się odwoływać.
W całym tekście p. Wielomski stara się wykazać relatywistyczny charakter romantyzmu. Wskazuje, iż w epoce ancien régime’u romantycy buntowali się przeciw tradycyjnej monarchii w imię humanitarnych utopii, w epoce Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej buntowali się przeciw panowaniu sił przewrotu w imię tradycyjnej monarchii, w epoce Restauracji znów buntowali się przeciw tradycyjnej monarchii w imię widma republiki. Zdaniem Autora istotą romantyzmu pozostaje właśnie bunt jako taki, interpretowany przezeń jako przeciwieństwo fundamentalnej dla konserwatyzmu postawy poddania się zewnętrznemu wobec ludzkiej jaźni porządkowi. Prof. Wielomski pisze o romantyzmie: „Jest to wieczny ruch ›przeciw czemuś‹, ruch kontestacji tego, co aktualnie istnieje, co jest w modzie, co panuje”. P. Wielomski potępia romantyzm, ponieważ uważa każdy bunt za ex definitione anty-konserwatywny i po prostu zły. I tutaj właśnie uwidacznia się słabość argumentacji podnoszonej przez znakomitego uczonego, niezależnie od tego, czy postawa buntownicza naprawdę stanowi istotę romantyzmu, czy nie (a piszący te słowa opinii owej nie podziela). Bunt sam w sobie nie posiada bowiem zupełnie żadnej wartości etycznej, ani pozytywnej, ani negatywnej. Ocena etyczna postawy buntowniczej zależy w całości od okoliczności jej pojawienia się, to znaczy od odpowiedzi na pytania: 1. przeciwko czemu bunt został podniesiony, 2. w imię czego podniesiono bunt przeciw temu czemuś, 3. jakimi środkami zamierzają posłużyć się buntownicy. Innymi słowy, bunt jako bunt nie jest ani dobry, ani zły, bo nie istnieje – bunt nie posiada własnej istoty. Bunt wzniecony przeciw panowaniu w świecie tradycyjnego ładu, w imię urzeczywistnienia rewolucyjnych ideologii, to zło. Ale bunt wzniecony przeciw panowaniu w świecie rewolucyjnych ideologii, w imię przywrócenia tradycyjnego ładu, jest postawą ze wszech miar chwalebną i słuszną. Taką też postawę powinni przyjmować konserwatyści w demoliberalnym ustroju (czy raczej rozstroju) politycznym i społecznym – i dlatego romantyzm (choć oczywiście nie każdy) może się dla nich okazać niezwykle cennym i potrzebnym źródłem inspiracji. Prof. Wielomski z tym się jednak nie zgodzi, ponieważ wielokrotnie wypowiadał opinię, że „kolaboracja tkwi głęboko w mentalności prawicy”, że prawicowiec dla zasady kolaboruje z każdym ustrojem, jaki akurat zdoła się utwierdzić: w jednej epoce z monarchią, w drugiej z komuną, a w trzeciej z liberalną demokracją, w jednym półwieczu z Franciszkiem Józefem I i gen. Franco, a w następnym z Bierutem i Jaruzelskim. Taki wszelako pogląd trudno ocenić inaczej, niż jako krzywdzący dla prawicy w ogóle. I jako formę relatywizmu, skoro afirmuje każdą kolaborację, nieważne, z czym.
W felietonie „Romantyzm a konserwatyzm” p. Wielomski przyznaje jednak przynajmniej, iż istniał niegdyś romantyzm rewolucyjny, walczący z tradycyjnym porządkiem społeczno-politycznym w imię lewicowych rojeń, oraz romantyzm konserwatywny, walczący z siłami rewolucji o tradycyjny porządek społeczno-polityczny. Spuściznę pierwszego konserwatyści powinni, jak sądzę, zwalczać, z dziedzictwa drugiego powinni zaś czerpać. Uzasadnienie posiadają natomiast, w mojej ocenie, te momenty krytyki romantyzmu – skądinąd nie poruszone przez Autora – w którym wskazuje się, iż jego przedstawiciele nader często wyżywali się wyłącznie w intelektualnej i uczuciowej egzaltacji, a na wcielanie w życie głoszonych przez nich płomiennie idei już niekoniecznie starczało im sił. Zwłaszcza w Polsce donośnie rozbrzmiewały głosy postulujące krytyczną reinterpretację dziedzictwa romantyzmu tak, aby nie odzierać go bynajmniej z jego wzniosłości, lecz wpisać weń gotowość do Czynu, a nie tylko do gadania czy pisania. Konstruktywną krytykę polskiego romantyzmu w tym duchu rozwinęli ze znakomitym skutkiem tacy myśliciele, jak konserwatywny wieszcz Cyprian Kamil Norwid (1821-1883), Stanisław Wyspiański (1869-1907), który w „Wyzwoleniu” cytował pisma polityczne Romana Dmowskiego, czy zbliżony do „romantyzmu faszystowskiego” piłsudczykowski ideolog Adam Skwarczyński (1886-1934). Ten też kierunek krytyki romantyzmu – stawiający sobie za zadanie jego oczyszczenie i rewaloryzację – zachowywać winien ważność dla współczesnych konserwatystów, dryfujących w demokratycznej „atmosferze bagna”.