Jesteś tutaj: Publicystyka » Filozofia » Marek Rosiak » Kupa (bzdur)

Kupa (bzdur)

Marek Rosiak

Bogdan Banasiak, Filozofia integralnej suwerenności. Zarys systemu Markiza de Sade, Wyd. UŁ, Łódź 2006 (Rozprawy habilitacyjne Uniwersytetu Łódzkiego).

W minionych epokach ci, którzy nie mieli w filozofii niczego ważnego do powiedzenia, z reguły zostawiali ją w spokoju. Wydaje się, że w dobie współczesnej, w której – wbrew pozorom – wzrost rozmaitości możliwych zajęć nie nadąża za wzrostem populacji, filozofia zaczyna przyciągać coraz więcej zadufanych w sobie dyletantów. Niektórzy usiłują sprzedać swoje amatorskie pomysły w postaci takiej czy innej „filozofii” niszowej, od wegetarianizmu do feminizmu. Ci spośród nich, którym zupełnie brakuje pomysłu, co można by tu począć, ale mimo to bardzo chcieliby jakiś ślad swej bytności pozostawić, obwieszczają bez ceregieli, że nic począć się nie da, z tym jednak, że jest to wina nie ich, lecz filozofii.

Dr Bogdan Banasiak podjął śmiałą próbę dialektycznej syntezy obu tych przeciwstawnych podejść. W swej „filozofii” integralnej ekskrementalności1 ów „światowej klasy znawca”2 – jak sam o sobie, bez fałszywej pruderii, pisze – kieruje uwagę na obszar, który choć może trudno nazwać dziewiczym, jest w każdym razie uczęszczany rzadko, rzec można – jedynie za specjalną potrzebą. Efekty przeprowadzonych na tej osobliwej materii eksploracji zaiste zapierają dech, i to w dość dosłownym sensie. Gdyby potraktować je jako miarodajne dla stanu współczesnej refleksji filozoficznej, stanowiłyby wymarzony argument na rzecz (anty)tezy, że najwyższy już czas przestać traktować filozofię poważnie.

Efekt mentalnych sekrecji kol. Banasiaka można poddać krytyce na różnych płaszczyznach. Po pierwsze i niejako odruchowo, można kwestionować wartość jego książki z powodów estetyczno-fizjologicznych. Opisy libertyńskich praktyk, zwłaszcza w rozdziale VII, mogą przyprawić nawet takiego czytelnika, który niejedno już w życiu jadał, o co najmniej czasową utratę apetytu. Obrzydliwości te służą wyłącznie epatowaniu, co autor określa jako „naruszanie tabu”, ale już nie, jak to on również twierdzi, „przewartościowaniu wartości”, czy wręcz „obaleniu metafizyki obecności”. Podkreślam, że w danym razie nie chodzi o moralne oburzenie czytelnika, a jedynie o odruch analogiczny do zatkania nosa3.

Po drugie, można w pełni zasadnie oskarżyć autora o propagowanie przestępstwa. Nie rozważa się tu bowiem teoretycznych kwestii, lecz wzorem Marksa et consortes nawołuje do działania, w danym razie do tzw. „ekscesywnej praktyki”. Wezwania te powtarzane są przez Banasiaka za jego idolem bez jakiegokolwiek krytycznego komentarza. Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach tego wezwania nie podejmie, a nawet żaden „naturalny zboczeniec” nie zaczerpnie stąd podniety do swych niecnych praktyk. Trzeba jednakże pamiętać, że filozoficzna tandeta ma szczególny urok dla osób o zachwianej psychice, a wśród takich „Towarzystwo Miłośników Zbrodni” łatwo znajdzie adeptów, którym może przyjść do głowy, miast rzekomo zalecanej przez markiza „teatralizacji fantazmatu”, jego jak najdosłowniejsza realizacja.

Po trzecie, można w uzasadniony sposób powątpiewać, czy lektura wymagająca tak wielkiego samozaparcia (co przyznaje z dumą sam Banasiak) w ogóle zawiera jakiekolwiek spójne stanowisko, w szczególności metafizyczne. Trudno jest to stwierdzić podążając za tokiem wywodów autora, a nie zachęcają one raczej do sięgnięcia po teksty źródłowe. Po – na ile to się dało – starannym przeczytaniu omawianej książki dochodzę do wniosku, że Sade, jako nieodrodny arystokrata i zdeklarowany libertyn, uważał, iż wolno mu wszystko to, czego nie wolno jego ofiarom. Pogląd ten, choć zdrożny, przynajmniej z punktu widzenia moralności „stadnej”, nie jest ani na jotę odkrywczy. Wydaje się też, że nie potrzeba było żmudnych wysiłków sadologów, aby go Sade’owi przypisać. Musiała sobie z takich przekonań zięcia doskonale zdawać sprawę już jego teściowa, zabiegająca o trwałe odizolowanie go od społeczeństwa, i władze kolejnych reżymów, które tym suplikacjom niezmiennie dawały posłuch. Sam pogląd, o którym mowa, jest dyskutowany – jak powszechnie wiadomo – już w Platońskich dialogach4. Żadne nagromadzenie perwersji, których ofiarą padają zastępy niewinnych dziewic, nie wnosi tu nic więcej, stanowi bowiem jedynie szczególny przypadek ogólnej zasady. Można co prawda powiedzieć, że w naszym stuleciu pogląd ten, w postaci hasła „śmierć frajerom”, zbłądził pod strzechy i że w tym jest pewne novum. O pomysł jego popularyzacji trudno byłoby jednakże podejrzewać markiza. Banasiak, zapewne świadom filozoficznej miałkości wypreparowanej tu tezy, usiłuje dorobić do niej okazałą teoretyczną nadbudowę. Ale jego opowieści o „krytyce ontologiczno-epistemologicznych fundamentów” pozwolę sobie pozostawić bez merytorycznego komentarza.

Krytyka merytorycznej zawartości jest najczęściej spotykanym punktem zaczepienia polemiki z autorem tekstu o naukowych ambicjach. Błędem byłoby jednak przyjęcie takiego punktu wyjścia jako uniwersalnej zasady. Błąd ten (obok wielu innych) popełnili najwyraźniej niektórzy zwolennicy książki, a zarazem koledzy autora, którzy podczas publicznej dyskusji nad nią5 stwierdzali, że brakło „filozoficznych” zarzutów pod jej adresem. Zarzuty takie i szerzej – wszelkie merytoryczne obiekcje można formułować pod warunkiem, że w inkryminowanym tekście da się je do czegoś odnieść. Jeśli ktoś zgłasza się na konkurs psich piękności z kozą, to trudno winić jurorów, że nie oceniają jej rodowodu ani ufryzowania brody. Z takim właśnie przypadkiem mamy tu, mutatis mutandis, do czynienia. Jest to godne uwagi, gdyż stanowi – jak mi się zdaje – popularną wśród autorów „niszowych” strategię obronną (a może zaczepną).

Twierdzę, że autor nie zadbał o dopełnienie elementarnych warunków intersubiektywnej zrozumiałości tego, co zdecydował przedstawić naukowej społeczności. Zapisany w takiej postaci tekst może stanowić interesujący dokument jego stanów psychicznych i z pewnością świadczy o tym, że autor jest, w przeciwieństwie do mnie, pisarstwem Sade’a zafascynowany. Gdyby jednak Rada Wydziału miała nadawać kandydatowi jus legendi na podstawie pamiętnika jego intymnych wzruszeń, to równie dobrze studenci mogliby domagać się wpisu w indeksie na podstawie stwierdzenia, że bardzo przejęli się nauką (co notabene nierzadko się słyszy). Aby poprzeć swoje twierdzenie, że w danym wypadku mamy do czynienia z tego rodzaju zasadniczym niedomogiem, wyliczam poniżej kilkadziesiąt różnych elementarnych błędów, jakie znalazłem w książce. Jest to lista daleka od kompletności – uzupełnienie jej pozostawiam powołanym przez właściwe organa recenzentom pracy. Dla porządku zarzuty grupuję w trzech (prowizorycznych) kategoriach: najpierw wymieniam najgrubsze błędy natury syntaktycznej, takie jak jawne sprzeczności, czy wadliwie zbudowane rozumowania, następnie zestawiam błędy semantyczne polegające na używaniu terminów o nie dość ustalonym lub zupełnie niewiadomym znaczeniu, i wreszcie wyliczam błędy terminologiczne, polegające na zupełnie niewłaściwym użyciu określeń naukowych i filozoficznych.

Błędy syntaktyczne:

s. 43. Sade podobno, jak przystało na filozofa, „poszukuje zasad”. Jednak zaraz czytamy, że „kwestionuje fundamenty” i to nie takie czy inne, lecz fundamenty w ogóle (jest to tzw. „ruch usuwania fundamentów”)6.

tamże. Z tego, że większość ludzi godnych szacunku jest filozofami (co zresztą na szczęście nie jest prawdą) nie wynika, że wszyscy filozofowie (a nawet tylko większość z nich) to ludzie godni szacunku.

s. 106. „Uwolnienie aktywności intelektualnej od tyrańskiego rozumu”. Książka Banasiaka niewątpliwie jest świadectwem zerwania pęt rozumu, ale jak może przy tym ocaleć intelekt?

s. 193n. Idea Boga jest Sade’owi nieodzowna, ale „sama myśl o Bogu czyni człowieka niewolnikiem”. Czy konsekwentny libertyn jest niewolnikiem? Gdzie jego integralna suwerenność?

s. 203. Z idei pierwszej przyczyny jakoby nie wynika, że świat musi mieć swoją przyczynę (Banasiak). Z żadnej idei w ogóle nic nie wynika, ale chodzi tu zapewne o to, że nie wynika to z założenia o istnieniu pierwszej przyczyny rzeczywistości. Otóż wynika bezpośrednio i w sposób oczywisty.

s. 252n. Przyczynowość to fikcja, ale wszystkie byty są rezultatem praw i procesów natury. Godzi się zwrócić uwagę, że fikcyjny rezultat nie jest rezultatem, podobnie jak niedoszły docent – docentem.

s. 259. „Idea czystej destrukcji (owego Nic lub negacji) nigdy nie jest dana w doświadczeniu”, lecz „może być tylko przedmiotem demonstracji”. Jeśli demonstracja oznacza tu dosłownie okazanie, to mamy możliwość doświadczenia, jeśli zaś dowód, to chciałbym się dowiedzieć w jaki sposób można dowieść nicości.

s. 303n. Empiryzm Sade’a ugruntowany jest w Naturze, którą się jednak (s. nast.) teoretycznie kwestionuje7.

Błędy semantyczne:

s. 8 Jedną z większych filozoficznych zasług markiza ma być „wykraczanie poza metafizykę obecności” poprzez „teatralizację fantazmatu”. Konia z rzędem temu, kto w książce znajdzie wyjaśnienie, cóż to takiego „metafizyka obecności” i na czym polega „teatralizacja fantazmatu” (oba zwroty są żywcem przepisane z francuskich pisemek sławiących Sade’a, których autorzy także zapewne nie zadali sobie trudu ich wyjaśnienia).

s. 44. W swoich próbach uzasadnienia, że Sade spełniał słownikowe definicje filozofa, Banasiak przytacza słownik Lalande’a, gdzie czytamy, iż filozofem jest ten, kto „wiedzie samotny i spokojny żywot”. Skoro znaczącą część swego żywota Sade spędził w taki właśnie sposób, to jest filozofem, konkluduje nasz autor. Otóż mamy tu do czynienia z wielce zabawnym niedopowiedzeniem: Sade pędził spokojny żywot nie z własnej woli, ale jako pensjonariusz kolejnych zakładów karnych, a w końcu domu wariatów.

s. 54. Na pytanie, czymże na litość Boską może być „wewnątrztekstualny dowód libidinalnego ataku wywodu” i czy przypadkiem nie ma tu drukarskiego lapsusu, autor odrzekł szczerze, że nie jest w stanie tego na poczekaniu rozstrzygnąć. Ze strony sympatyzującego z autorem emerytowanego pracownika Instytutu Filozofii padła godna odnotowania uwaga, że przecież autor musiał zamieścić w pracy jakieś cytaty, by udowodnić, że zna literaturę.

s. 55. Za zadanie pytania, co można mieć na myśli twierdząc, że „bezgraniczna negacja jest zasadą każdego człowieka”, zostałem skarcony przez uczonego kolegę, piastującego zresztą ważną wydziałową funkcję. Jest to podobno fakt tak powszechnie znany, że jego nieznajomość kompromituje filozofa.

s. 200. Uświadomiono mnie, że „inneizm” to natywizm. Po co mówić „welocyped”, gdy chcemy komuś oznajmić, że umiemy jeździć na rowerze? Twierdzę zresztą, że przytoczony termin w ogóle nie funkcjonuje w polskiej terminologii filozoficznej. O ile wiem, autor pracy naukowej nie ma obowiązku popisywania się znajomością obco brzmiących słów.

s. 259. W rozważaniach okołoontologicznych, jakie prowadzi kol. Banasiak do spółki z de Sadem8, znajdujemy godne uwagi przypuszczenie, że „przyczyny są być może nieskończenie odległe od skutków”.

s. 260. Co to jest „równa suma”? Nasuwa się skojarzenie z „okrągłą sumką”, ale to chyba mylny trop.

Błędy terminologiczne:

s. 6. Niestrudzony w próbach uzasadnienia, że Sade był filozofem, autor wytacza najbardziej – jego zdaniem – przekonujący argument: „Przede wszystkim jednak Sade uważał się za filozofa”. Myślę, że w miejscu, gdzie bohater kol. Banasiaka dokonał swego żywota nie brakowało takich, którzy uważali się za Napoleona albo i lepiej. W związku z tym argumentem warto odnotować głos pewnej pani profesor, której względy kultury osobistej nie pozwoliły co prawda przebrnąć przez obszerne niecenzuralne partie dzieła, gdzie referuje się poglądy Sade’a. Niemniej, osoba ta, wiedziona zapewne nieomylnym kobiecym wyczuciem, stwierdziła, że nie ma wątpliwości, iż był on filozofem. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli!

s. 52n. „Klasyczne przedsięwzięcie filozoficzne” to podobno „intencja zniesienia różnicy między podmiotem a przedmiotem”. Najbardziej konsekwentnym z tego typu klasycznych przedsięwzięć wydaje się być kanibalizm.

s. 56. Konsekwencje „śmierci Boga” wyznaczają horyzont, w jakim dziś myśli filozofia. Wąski horyzont myśli autora tej tezy wyznaczają poważne luki w jego erudycji.

s. 57. Powtarzanie się to oznaka krytycyzmu. Każdy maniak byłby wtedy hiperkrytyczny.

s. 58. Zaspokajanie „głodu poznawczego” poprzez „wynalezienie nowego języka”, „nadanie każdemu słowu tysiąca znaczeń, wielości sensów”. Oto twórcze zastosowanie słynnego dialektycznego prawa przechodzenia ilości w jakość9.

s. 118. Libertynizm jest „obłędem zmysłów”, „zerwaniem wszelkich hamulców”, a zarazem „zakłada postawę krytyczną”. Najwyraźniej nie wobec samego siebie. Może zresztą chodzi o to, że obłęd zmysłów prowadzi do stanu krytycznego? W to można uwierzyć.

s. 193. Inwektywa jest w ustach Sade’a argumentem. A więc jedność tytułowego „systemu” markiza ma charakter tzw. „wiązanki”?

s. 203. „Każda przyczyna ma swoją przyczynę”. Czyżby Sade był czytelnikiem Kanta? A może wpadł na to niezależnie? Najpewniej jednak na autorze zemściło się w ten sposób studiowanie historii filozofii po łebkach.

s. 241. Filozoficzna doniosłość sodomii polega na tym, że stanowi ona zakwestionowanie Natury. Nie lepiej od razu się powiesić?

s. 291. „Sprzeczność między jednostkowością a ogólnością jest fundamentalna”. O co chodzi? Jeśli o to, że nic nie może być zarazem indywiduum i powszechnikiem, to równie fundamentalna jest sprzeczność między siedzeniem i leżeniem. Jeśli zaś o to, że podpadanie pod to samo universale rzekomo implikuje jednakowość, to mogą tak sądzić tylko niedowarzeni ontologowie, który jeszcze dotąd nie zdołali zejść z drzewa (Porfiriusza).

s. 296. „Podstawiać zmienne pod stałe” – czy tym razem chodzi o naruszenie „tabu logicznego”, które dopuszcza jedynie operację odwrotną?

s. 305. „Pożądanie jako doświadczenie źródłowe”. Czego – samego siebie?

s. 309. Przedmiot, który się jawi, nie jest przedmiotem, który jest postrzegany. Oto prekursorskie odkrycie, do którego, podobnie jak i do poprzedniego, nie dojrzała jeszcze XX-wieczna fenomenologia, a są podstawy sądzić, że i kolejnego stulecia na pojęcie takich rewelacji nie starczy.

Pozwolę sobie jeszcze zatrzymać się na kwestii rzekomego „tabu ekskrementalnego”, którego naruszanie stanowi zdaniem Banasiaka szczytowe osiągnięcie libertynizmu. Gdy byliśmy w powijakach, mamusia zachwycała się na głos naszą kupką, gdy dorośliśmy – lekarz niejeden raz indagował nas o stolec. Świadczy to ponad wszelką wątpliwość, że mówienie o ekskrementach nie jest obwarowane żadnym tabu. Termin „gówniarz” i jemu podobne wulgaryzmy, funkcjonują w języku potocznym. Jednak szanujący się libertyn nie poprzestanie na mówieniu – tu „niezbędna jest praktyka” (mianowicie koprofagii). Gdyby autor, jako propagator libertynizmu, poddał się owej praktyce (a powstrzymanie się od niej byłoby poważną niekonsekwencją), wiedziałby, że na przeszkodzie nie stoi żaden mityczny zakaz, lecz bardzo niemiłe doznania zmysłowe grożące tak praktykującemu, jak i jego otoczeniu. Jeśli doda się do tego kompletny brak pożywności takiej strawy, otrzymamy proste wyjaśnienie, które pojmie każdy libertyn, o ile oczywiście nie pogrążył się akurat w krytycznym szale zmysłów. Twierdzić, że spożywanie odchodów jest aktem Nietzcheańskiego przewartościowania wartości może tylko zupełny ignorant, żeby nie powiedzieć – imbecyl. Postulat Nietzschego miał wszak na uwadze zastąpienie wartości stadnych przez dostojne, a tu proponuje się istocie ludzkiej powrót już nawet nie do stanu zwierzęcego, ale wręcz owadziego. Wreszcie zauważmy, aby skończyć z tym cuchnącym tematem, że okoliczności związane z wydalaniem były niejednokrotnie poruszane w literaturze, i to bynajmniej nie tej z tylnej półki. Pisał o tym obszernie Rabelais, aluzje można znaleźć u Boya. Rzecz w tym, że byli to lekarze, którzy czynności te pojmowali bez niezdrowej fascynacji, a przede wszystkim ludzie obdarzeni nietuzinkowym poczuciem humoru, którego wśród miłośników markiza ani śladu.

Na koniec można jeszcze zwrócić uwagę, że autor jest poważnie niedokształcony nie tylko w historii filozofii, ale i w metodologii ogólnej. Świadczy o tym jego zamieszczona na pierwszej stronie jego wywodów deklaracja, że zamierza cytować jedynie tych autorów, których poglądy zbieżne są z jego własnymi10. Wolno miłośnikom kontaktów z pozaziemską inteligencją cytować tylko autorytety z własnego kręgu. Jeśli jednak taką metodę badawczą przyjmuje autor publikacji mającej pretensję do naukowego charakteru, to dyskwalifikuje go to nieodwołalnie. Nie można pozwolić, by prawo obywatelstwa we wspólnocie uniwersyteckiej zdobyli wyznawcy „innego dyskursu”. Kto, tak jak kol. Banasiak, jest miłośnikiem inności, niech założy ośrodek dla inteligentnych inaczej. W przeciwnym razie z idei uniwersytetu pozostanie jedynie wielość bez jednoczącego czynnika.

Po przedarciu się przez taką kupę bzdur człowiek zadaje sobie pytanie, czy można powstanie jej wytłumaczyć w sposób nie uwłaczający inteligencji autora. Po dość długim namyśle dochodzę do wniosku, że być może, będąc libertynem, postanowił on zakpić sobie ze społeczności, do której chce przeniknąć, niczym ów biskup, który po otrzymaniu sakry oświadczył, że jest ateistą. Przyznam, że dałoby się w tym dostrzec pewne poczucie humoru, którego tak brakuje w samym tekście przedłożonego nam dzieła.


1 „Integralna suwerenność”, figurująca w tytule omawianego dzieła, jest elementem składowym skromnej, czarno-białej okładki, w którą opakowano jego wydanie „akademickie”. „Integralna potworność” z kolei, wraz z okładką w krwistym kolorze oraz nazwiskiem de Sade w miejscu, gdzie zazwyczaj wymieniony jest autor książki, składają się na opakowanie tegoż samego dzieła (!) obliczone na bardziej popularne gusta, a przede wszystkim pugilares, czytelnika „z ulicy”. W lekturze okazuje się, że zarówno bardziej akademicko brzmiąca „suwerenność”, jak i zatrącająca sensacją „potworność” sprowadzają się w głównej mierze do konsumpcji ekskrementów, jako stosunkowo najmniej szkodliwej – przynajmniej w wymiarze społecznym – formy transgresji.

2 Biorąc pod uwagę, że koledzy Sadyści otaczają obiekt swych badań quasi-religijną czcią, chciałoby się powiedzieć, że „znawca” to określenie niewystarczające. Właściwszym byłby tu może termin „sadyk”. Celny ten neologizm ukuli młodsi koledzy, uczęszczający, jeszcze jako studenci, na seminaria (ach, ta etymologia!) Sadyczne.

3 Podkreślam to tu dlatego, że podczas publicznej dyskusji, do której udało się w końcu po wielu perswazjach nakłonić autora, na zgłaszane przeze mnie zarzuty elementarnych błędów logicznych w wywodach Banasiaka jeden z kolegów z naukowym cenzusem (notabene heglista) odrzekł, że wbrew mej intencji słowa moje świadczą nie o miałkości treści książki, lecz przeciwnie – o tym, że treść owa musiała zrobić na mnie kolosalne wrażenie. Oto prawdziwie dialektyczna konkluzja!

4 Odniesienia do Platońskich dialogów znajdują się w pracy Banasiaka, jednak zdaje się, że wyczytał on z nich jedynie ten obyczajowy szczegół, iż podczas sympozjonów uczestnicy oddawali się sodomii. Jest to oczywiście rażący anachronizm, a przy okazji dowód żenującej ograniczoności myślowych horyzontów.

5 Odbyła się ona po długich korowodach 30 XI 2006 w Instytucie Filozofii UŁ i „jam to, nie chwaląc się, sprawił”.

6 W tej kwestii usłyszałem zaiste rozbrajające wyjaśnienie kol. Banasiaka, że rozumie on poszukiwanie jako negowanie (lub na odwrót). Wsparł on to niezwykłe terminologiczne ustalenie argumentem, że przecież nie ma stałych związków między „znaczącym i znaczonym”. Można dopowiedzieć, że takowe związki w jeszcze mniejszym stopniu wiążą opublikowanie książki z uzyskaniem naukowego stopnia.

7 W dyskusji autor wskazywał, że poglądy Sade’a ewoluowały. Jednak nie wynika to w żaden sposób z kontekstu, w którym oba cytowane zdania pojawiają się w kolejnych akapitach, jak gdyby wręcz jedno wynikało z drugiego.

8 Taka kolaboracja, zdaniem niektórych tęgogłowych, jest jak najbardziej do pomyślenia. W macierzystej Katedrze spotykam jegomościa, który z pełną powagą, ba – naciskiem, rozprawia o koncepcjach Wollfa (Christiana) – Gilsona (Étienne). Z perspektywy filozofii wieczystej 200 lat to mgnienie oka.

9 Notabene, Hegel postuluje akurat przejście odwrotne, ale byłoby małostkowością się tego czepiać.

10 Robi to zresztą tak solennie, że książka zawiera więcej cytatów, niż opinii samego autora, co wyczerpuje znamiona kompilacji.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.