Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » O „Porwaniu Europy” Krzysztofa Koehlera (Laudacja)

O „Porwaniu Europy” Krzysztofa Koehlera (Laudacja)

Jacek Bartyzel

Krzysztof Koehler jest autorem o ugruntowanej już, wysokiej pozycji na współczesnym polskim Parnasie. Jako poeta – autor pięciu tomów wierszy (nie licząc obecnie nagradzanego), jako interesujący eseista, wreszcie jako ceniony badacz literatury, zwłaszcza staropolskiej, dał się już poznać od najlepszej strony na tyle szeroko, że niniejsze wyróżnienie go przez Kapitułę Nagrody im. Józefa Mackiewicza z pewnością stanowi jedynie dobitne potwierdzenie walorów jego Muzy.

Powrót, po kilku latach milczenia, na niwę poetycką tomikiem Porwanie Europy unaocznia i potwierdza raz jeszcze, iż poeta Krzysztof Koehler szybuje niezmiennie i wysoko ponad tłumem wyrobników pojękujących „lirycznie” nad swoimi nieuporządkowanymi animules i uważającymi za stosowne informowanie publiczności o tych swoich wzlotach i (częściej) upadkach – będących zresztą zazwyczaj raczej powodem do chluby, a już na pewno usprawiedliwienia. Jego poezja jest wolna od subiektywizmu, od modnego epatowania „prywatnością”; jeżeli możemy się czasami domyślać artystycznego przetworzenia doświadczenia osobistego, jak zwłaszcza cierpienie osób bliskich, to zawsze jest ono włączone w perspektywę doświadczenia wspólnotowego; jeśli tedy pojawią się na tych kartach na przykład Koehlerowie… w Stanisławowie na początku wieku, mogący być znajomymi cienkokostnego profesora Tomasza W. (może też pokrewnego duchem Herbertowskiemu Panu Cogito), to są oni nitką w arrasie historii wspólnych przodków, kulturowego i narodowego tygla oraz tego utraconego już arystokratycznego esprit przedplebejskiej cywilizacji, na którym jej późnemu wnukowi pozostaje już tylko zostawić pieczęć. Koehler nigdy nie idzie wydeptaną ścieżką dawania upustu wzruszeniom, lecz trudniejszą, Eliotowską drogą lirycznego obiektywizmu, gdzie rzeczy, fakty, obrazy, zdarzenia i ich ciągi stanowią obiektywny korelat uczuć i wzruszeń, których poeta oczywiście doznaje, lecz nie pozwala sobie na ekshibicjonizm ich bezpośredniej ewokacji. Poezja Koehlera jest kontrolowanym myślą twórcy wielogłosem aktorów ludzkiego dramatu w jego wymiarze egzystencjalnym, historiozoficznym, metafizycznym i religijnym. Dlatego także poeta ten nie jest także „łowcą metafor”, uganiającym się za hiperbolami i symbolami, jak opakowaniem i wstążeczką z domu towarowego; on wie, że to metafora zajmie się tobą, albowiem metafory są jak idee w ontologii Platona – istnieją, bo istnieją, a nie z woli podmiotu, nie należy więc w śmiesznym zadufaniu mniemać, iż się je „wymyśla”, lecz nazywać to, co zmysłowo dane jako odciski idei: samotny kikut co / Kiedyś był drzewem. / Badyl dźgający / wyssane niebo, spichlerz dzięciołów, i tak właśnie odkryć zasadę tożsamości bytu: gorset jak gorset. Tylko w ten sposób także głos poety z wysokości tnie jak miecz rozcinając jazgot żurnalistek i wszelakie żerowisko robactwa pospolitości.

O dojrzałości i maestrii tej poezji świadczy już sposób tytułowego przywołania tego starogreckiego mitu – porwania Europy – który mijające wieki strywializowały do frywolnej, „pikantnej” opowiastki, której miejsce, zdawać by się mogło, jest już tylko w jakimś kolejnym odcinku „różowej serii”. Swoista „przewrotność” Koehlera w potraktowaniu tego mitu polega na tym, że obraz przezeń ewokowany, zwłaszcza w tytułowym cyklu, niesie zupełnie odmienne skojarzenia. Dziejowym tłem opowieści zdaje się być raczej mroczna i pierwotna – może słowiańska, może inna – Północ, niżeli „słoneczność” mitu śródziemnomorskiego. Dlatego banalna anegdota staje się prawdziwym, przesyconym krwią, śliną i potem, dramatem prawdziwych ludzi: wspólnoty broniącej desperacko, zza palisady z patyków, serca swojej osady w dolinie, przed najazdem pokracznej, czarnobrodej czerni o twarzach idiotów; kochanków bestialsko zamordowanych tuż po miłosnym spełnieniu; spiskowca – tyranobójcy, oczekującego tortur i egzekucji… Tu nic nie jest nawet „piękne”, jak na płaskorzeźbie czy amforze przedstawiającej Europę na jurnym byczku – Zeusie: ta Europa, naprawdę gwałcona, wyła jak suka, musząc wycierpieć górę wielką, zanim umrze; życie spiskowca to degrengolada bez etycznego metrum i rytmum, moralny chaos knucia po nocach, porzucanych – zapewne „dla sprawy” – kobiet i spółkowania z kurwami; ofiara zaś składana z koźlęcia, dziewicy i niewinności bóstwu – jak jakiś Baal czy Moloch – morderczemu i lubującego się w woni podrzynanych gardeł, przywodzi na myśl raczej pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na łaskę świat barbarzyńców z Apokalypto.

Czym natomiast jest dla Krzysztofa Koehlera – tak samo ostentacyjnie wręcz niemodnie przywoływana (gdy przypomnimy zwłaszcza wplecenie dziecięcego wierszyka Kto ty jesteś?, z którego po tylekroć szydzono) – Ojczyzna? Czytając kolejne odsłony poematu pod tym tytułem, przychodzi na myśl nie tylko wprost powołany Norwid, ale również adagium Maurycego Barrèsa: la Terre et les Morts – „ojczyzna to ziemia i groby zmarłych”, a być może nawet ziemia, która w tym konkretnym doświadczeniu egzystencjalno-historycznym wspólnoty polskiego losu jest po prostu od zarania ziemią umarłych: tak pozwala nam sądzić obranie sobie za przewodnika po narodowym cmentarzu pamiątek: Powązkach, Łyczakowie, Rakowicach i Rossie – Palinura, a więc sternika statku Eneasza i pierwszego Trojańczyka, który zginął na lądzie nowej, italskiej, ojczyzny wygnańców z Troi. Byłby jednak w błędzie ten, kto by sądził, że nasz poeta chce być tylko „płaczką żałobną” swojego narodu – acz nigdy, jak inny poeta, nie przysięgał nią nie być. Owszem, jest świadkiem pamięci konfederatów, husarzy, partyzantów, ginących z imieniem Bogarodzicy i Królowej Polski na ustach, kronikarzem Bożego Igrzyska tragicznych herosów, jak współczesny polski Peleida, pułkownik Kukliński – ale to tylko jedna część narodowej nekropolii. Kontrapunktem dla bez-wstydliwego patosu należnego bohaterom jest tu miażdżąco gorzka ironia, kulminująca w opisie złożenia do grobu Pierwszego Księgowego Rzeczpospolitej. Tu rozpoznajemy Koehlera – przenikliwego krytyka nie-ludzkiej i bez-bożnej cywilizacji hedonizmu, w której słońce hostii już zaszło nad narodem, a roczniki statystyczne / Podmienili za żywoty świętych prorocy fałszywych rajów, Fukuyamowie „końca historii” – w erze rozwiązanej sielanki / Wyzwolonej duszy, mamiących 100-procentowo spełnioną miłością oraz przemianą siół w osiedla szeregowe: z kablem, internetem,/  Miejscami parkingowymi bez ograniczeń.

Autor Porwania Europy dobrze zrozumiał to samo, co kolumbijski reakcjonista Mikołaj Gómez Dávila, że historia każdego kraju traci sens, kiedy się on zmodernizuje, bo wtedy wystarczy już tylko rocznik statystyczny, odnotowujący produkcję i konsumpcję dóbr, których nie warto produkować, a ich konsumpcja prowadzi do śmierci duszy. Lecz coś więcej jeszcze: nakazuje trwanie w mężnym oporze przeciwko księgow[ym] nowych czasów, heroldo[m] wszechludzkiej miłości, czyściciel[om] pamięci narodowej, nakładc[om] polityki wszechświatowej, nawet z bolesną świadomością, że do polskiego losu należą także mesjanistyczne majaczenia ludu o wybraństwie, sprzyjaniu, misjach, a z wiecznych klęsk wynikła / Dekonstrukcja sukcesu, hermeneutyka niepowodzeń, / Mitologia upadków. Milczenie zwycięstw. Wiele wyjaśnić może tu sięgnięcie do starszego (i dyskursywnego) tekstu autora, który napisał: „…pochopnie nie uciekajmy do rekolekcji Anthony de Mello albo do kazań księdza Tischnera, bo nam się objawi Bóg zjednoczonej Europy, Bóg salonowych filozofów, Bóg wydawnictwa Znak, ale nie Bóg Abrahama Polski – Adama Mickiewicza czy Bóg księdza Kordeckiego” (W rytmie godzinek, na rosyjskim trupie, „Fronda” 1995, nr 4/5, s. 289). Nowożytna Europa zaczyna się z myśleniem – czyli z wątpieniem – Kartezjusza, zabójczym dla wiary. Znakiem katolicyzmu polskiego – a może nie tylko polskiego, lecz katolicyzmu po prostu – jest postawienie granicy rozumowi właśnie przez wiarę, która nie wątpi, lecz posłusznie słucha Boga, co „salonowych filozofów” brzydzi jako „żałosne prostactwo”. Dlatego kartezjańska w genezie „kultura nowożytnej Europy – konkluduje Koehler – jest kulturą grzechu, co znaczy, kulturą pychy i nadmiernego zaufania do możliwości rozumu, który odrzuca granice przyrodzenie nadane mu przez Byt Stwarzający” (tamże, s. 290).

Porwanie Europy to mężnie uparty i majestatyczny hymn afirmacji katolicko-polskiego trwania w pobożnym ładzie zamieszkiwania w fałdach niebieskiej sukienki Bogarodzicy i gregoriańskich chorałówbez zbędnych pytań.

 

Krzysztof Koehler: Porwanie Europy, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2009, str. 48.

/Pierwodruk: „Arcana”, 2010, nr 91(1), s. 153-155/

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.