Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Ignacy Kelly: Wstęp biograficzny
„Paladyn, a nie tylko wojownik”, miał powiedzieć o nim Paweł Claudel. „Nie walczył tylko dla przyjemności prowadzenia batalii, ale aby bronić świętej sprawy, Miasta Świętego i Świątyni Boga”. Niespełna sto lat temu, w 1838 roku, Ludwik Veuillot po raz pierwszy poświęcił się tej świętej sprawie. Jako starszy człowiek, wspominając to oddanie siebie, pisał: „Byłem w Rzymie. Na rogu ulicy spotkałem Boga. On skinął na mnie, a kiedy się zawahałem czy podążyć za nim, On ujął mnie za rękę i zostałem ocalony. Nie było niczego innego — żadnych kazań, cudów, uczonych debat – tylko wspomnienie mojego niepiśmiennego ojca, mojej niewykształconej matki, mojego brata i małej siostry”. Tak wyglądała konwersja Ludwika Veuillota, początek jego „apostolatu pióra”, dzięki któremu zasłużył na tytuł „świeckiego Ojca Kościoła”, którym obdarzył go Leon XIII; „wzoru dla tych, którzy walczą dla świętej sprawy” — jak powiedział o nim Pius X; „wielkiego katolika” — jak określił go Juliusz Le Maitre.
W dniach rewolucji, jego babka (od strony matki), Marianna Adam, z toporem w dłoni broniła krzyża na kościele we wsi Boynes w prowincji Gatinais. „Nie robię nic innego”, powiedział Veuillot pięćdziesiąt lat później. Urodził się we wspomnianej wsi – Boynes – 13 października 1813 roku, jako syn biednych, niewykształconych ludzi. Skromna, podstawowa edukacja, słabe wykształcenie religijne, szkolny nauczyciel, który rozprowadzał sprośne nowele wśród młodych uczniów, nic co miało miejsce w tych wczesnych latach jego życia, nie wskazywało na to, że w przyszłości rozpocznie apostolat. Gdy osiągnął trzynaście lat, Opatrzność zainterweniowała. Trzynaście lat! Czas zarabiania na chleb! Ale jaką pracą? Jego ambitna matka chciała, żeby został prawnikiem. Mimo otrzymania pozbawionej głębszego sensu podstawowej edukacji, miał dwa pomocne kapitały, pewien urok osobisty i ponadprzeciętny styl pisania. Z tymi rekomendacjami i ze słowem wsparcia przyjaciół rodziny, Veuillot został przyjęty w paryskim biurze prawniczym Fortunata Delavigne`a, brata poety Kazimierza, który w tym czasie był u szczytu swojej sławy literackiej.
Jego pierwsza praca była prosta, płatna tylko trzydzieści franków miesięcznie, ale była okazją do samokształcenia przy pomocy lektury i pomagała w utrzymywaniu kontaktów z ludźmi. Później, w swoich wspomnieniach młodości, dziękował on Niebiosom za trzy błogosławieństwa, których doświadczył w życiu: za ubóstwo, umiłowanie pracy i niechęć do rozpusty. Swój wolny czas poświęcał lekturze, a dzięki niej zdobywał wiedzę; książki zajęły miejsce snu, a żadna inna przyjemność nie mogła zająć miejsca książek. Myślał o kapłaństwie i napisał w tej sprawie list do arcybiskupa Paryża, biskupa de Quelin, z prośbą o przyjęcie do niższego seminarium duchownego. Możliwe, że nie było to właściwe postępowanie; możliwe, że list nie „osiągnął” adresata; w każdym razie, pozostał on bez odpowiedzi. Kościół najprawdopodobniej stracił księdza, ale przez to zyskał świeckiego apostoła.
Rok 1831 jest punktem zwrotnym w jego życiu. Jako osiemnastoletni asystent pracodawcy we wspomnianym biurze, zarabiający tysiąc franków na miesiąc, Veuillot rozpoczyna pisać. Niektóre z jego prac ukazują się w „Le Figaro”. Kazimierz Delavigne chwali niektóre z jego prób literackich i doprowadza tym samym Ludwika do podjęcia decyzji o rozpoczęciu kariery dziennikarza. Pierwszą pracę podjął w małonakładowej, ale cieszącej się niezłym obrotem, gazecie — „L’Echo de la Seine-Inferieure”. Później powiedział: „bez żadnego przygotowania stałem się dziennikarzem”. Pisywał także do innych gazet, tych - jak nazywają je paryżanie — „feuilles de chou”; formował swój styl w tych prowincjonalnych wydawnictwach, kształtował swój umysł i rozwijał swoje zdolności do oceny ludzi oraz ich idei. Jego uniwersytetem była szeroka szkoła konfliktów i kontaktów. Kiedy o czymś pisał „zawsze najpierw odbywał studia”, jak ujął to Saint-Beuve, tak, że studia wkrótce stały się jego rzemiosłem, a w wieku dwudziestu pięciu lat Veuillot dawał dowody posiadania dogłębnego spojrzenia oraz szerokiego pojmowania kultury, które są prawie bez wyjątku owocami umysłu uniwersyteckiego. Veuillot był takim wyjątkiem, a przy tym nie było nawet podejrzenia, że mógłby być jego udziałem, tak częsty dla umysłów uniwersyteckich, snobizm.
W 1838 roku, w roku swojej podróży do Rzymu, Veuillot prawie nie miał w sobie chrześcijańskiej mocy. Jego konwersja nie różniła się w niczym od tej, którą opisał, ale patrząc na nią z perspektywy dnia dzisiejszego, po stu latach, czyż nie widzimy, że jest to wspaniała łaska Boża dla katolickiej Francji? Apologeci „najstarszej córy Kościoła” zostali wybrani do obrony Krzyża Chrystusowego przed jego wrogami, gdziekolwiek Kościół tego potrzebuje i tak jak dotychczas, mieli tego dokonać nie pozłacanym ostrzem broni, ale zwykłym mieczem. Dotychczasowi bojownicy duchowej Francji pochodzili ze szkoły „apologii wolnościowej”. Veuillot powrócił do Francji jako żołnierz, misjonarz, zelota — jeśli tak chcecie go nazwać, ale zelota, który przypominał Jeremiasza, Augustyna, Bernarda, Bossueta, de Maistre`a. Współcześni wypominali mu jego gwałtowność, ale jego odpowiedź zmiatała z powierzchni ziemi: „Nie musicie dokładać starań, żeby przekonać mnie, że inni są bardziej wyrafinowani ode mnie. Drżę jednak, że nie posiadają oni tego, co ja mam w nadmiarze, wigoru… Jestem zbyt ograniczony, żeby nie być gwałtowny. Ale oni, którzy są pozbawieni `czerwonej krwi`, nienawidzą wspólnoty, w której żyją, wspólnoty przed którą, za aksamitem i koronkami, ukrywają swoje grzech i korupcję. Nie wiedzą, co się dzieje na ulicy; ich stopa nigdy na niej nie staje; ale ja z niej pochodzę, na niej się urodziłem, a nawet więcej, ja nadal na niej żyję”. I dodawał: „Mamy wystarczająco dużo chęci, żeby ratować dusze bluźnierców przed potępieniem, ale w międzyczasie, nie mamy zamiaru pozwolić im na to, żeby zagrozili duszom innych”.
16 czerwca 1839 roku, Ludwik Veuillot pisze swoją pierwszą pracę dla „L`Univers”. To był krótki artykuł, „La Chapelle des Oiseaux”, który jednak stał się początkiem współpracy, która ciągnęła się przez czterdzieści pięć lat, a której wpływ na myśl i działalność innych trwał jeszcze długi okres czasu. 2 lutego 1840 roku stał się stałym współpracownikiem pisma, a w 1842 został jego redaktorem naczelnym. Jego pierwsza redaktorska deklaracja jest wyrazem jego katolickiego programu: „Pośród różnorodnych stronnictw, należymy wyłącznie do Kościoła i naszego kraju. Sprawiedliwi wobec wszystkich, ulegli prawom Kościoła, zastrzegamy hołd i miłość dla autorytetu prawdziwych wartości, autorytetu, który odejdzie od dzisiejszej anarchii i, który — maszerując naprzeciw nowemu przeznaczeniu Francji, z Krzyżem w ręku — udowodni, że jest autorytetem Bożym”.
Myślał o swoim dziennikarstwie jako o zawodzie, który może być studiowany, analizowany, oceniany. Wiedział o swoich brakach, ale przeczuwał także swój geniusz. „Talent dziennikarza”, pisał, „powoduje, że jest on szybki jak strzała, a jego wypowiedź prawie zawsze klarowna. Dziennikarz ma tylko arkusz białego papieru i godzinę, żeby wyjaśnić daną kwestię, pokonać adwersarza, określić swoją opinię; jeśli powie słowo, które nie uderza w samo sedno, jeśli frazy jego pióra nie będą rozumiane przez czytających natychmiast, oznacza to, że nie ma on pojęcia o swoim fachu. Musi się spieszyć; musi być dokładny; musi być naturalny. Pióro dziennikarza daje wszystko, co służy błyskotliwej konwersacji; dziennikarz musi to wykorzystać. Ale nie jako ozdobę; dążenie do elokwencji nie jest najważniejsze”. Jego dziennikarstwo było także misją, powołaniem. Myślał o tym, jak o klęczeniu przed Najświętszym Sakramentem, i od samego początku zdawał sobie sprawę, że swoje zadanie musi umieścić ponad stronnictwami, ponad wszelkimi systemami. „Stronnictwo”, deklarował, „to nienawiść; system jest barierą; nie chcemy z nimi mieć nic wspólnego. Idziemy porwać społeczeństwo, tak jak robili to apostołowie. Nie jesteśmy od Pawła, czy Kefasa; jesteśmy od Jezusa Chrystusa”. Historia jego kariery potwierdza fakt, że to był jego niezmienny program. Dziennikarz, tak! Ale również krzyżowiec i apostoł.
Jego pióro zabłysło w obronie wolności chrześcijańskiej edukacji. „Albo pozwolicie nam otwierać szkoły, albo będziecie zmuszeni otworzyć dla nas więzienia”, pisał z Solesmes w sposób, który wprawił Montalemberta w entuzjazm. W 1844 roku wsławił się wspaniałą obroną ojca Combalot, skazanego na karę więzienia za przestępstwo obrazy Uniwersytetu. Jego z kolei, za hardą obronę, zamknięto na trzy miesiące w Conciergerie. W 1850 roku tzw. „kwestia socjalna” wstrząsnęła całą Francją. „Veuillot rzucił na nią światło z wysokości”, powiedział kilka lat temu strasburski biskup Roess. Albert de Mun mógł napisać o jego filozofii społecznej: „Wszystkie możliwe akcje społeczne katolików zawarte zostały w jego żarliwych słowach”.
Ale jego katolicyzm społeczny był czymś więcej niż doktryną. Był samym jego życiem. Rozważał — „Muszę myśleć, że ludzie są moimi braćmi!”. Na to, że potrafił to wprowadzić w życie, jest piękny, chrześcijański dowód w liście adresowanym do żony, która właśnie zatrudniła nową służkę: „Uczyń jej obowiązki łatwymi do przestrzegania, uzbrajając się w cnotę wydawania poleceń, która jest cnotą sprawiedliwości, łagodności i cierpliwości… A kiedy odnajdziesz siebie źle obsługiwaną, spróbuj, zanim się poskarżysz, zastanowić się, jak sama służysz Bogu. Wtedy Twoje zarzuty okażą się na pewno łagodniejsze i nie będą ranić. To byłaby wspaniała rzecz dla nas obojga i dla wszystkich, którzy posiadają władzę nad innymi, jeśli w naszych relacjach oraz wspólnych obciążeniach, bylibyśmy po prostu dobrymi chrześcijanami; powinniśmy pozbawić się przekonania o naszej istotności, która czyni nas dumnymi, władczymi, gorzkimi oraz wiecznie niezadowolonymi, tak szybko, jak zdajemy sobie sprawę, że ludzie nie próbują uczynić nas takimi, jacy sami byśmy chcieli być”. I on sam praktykował te cnoty, łagodności pozbawionej słabości oraz cierpliwości, której obce jest znużenie. Ci, którzy przebywali blisko niego, którzy byli z nim zjednoczeni, nie mogli robić nic innego, tylko go kochać. Nieważne, czy jako syna, brata, męża, ojca, czy przyjaciela — jego uczucia były różnorodne, ale stałe. Było w nim, jak powiedział Fortunat Strowski, „szelest ludzkiej dobroci”.
Był wielkim obrońcą deklaracji dogmatycznej o nieomylności papieskiej. Jego zapał i entuzjazm w tej sprawie wpędził go w konflikt z ważnymi członkami francuskiej hierarchii. Biskup Dupanloup żywo wystąpił przeciwko niemu, ale ta rana została załagodzona przez Piusa IX na specjalnej audiencji, w czasie której świętobliwy papież zapewnił go, że „droga mu Univers” zachowała się, podobnie jak w innych sprawach, w sposób godny pochwały.
Po wojnie francusko-pruskiej, w 1870 roku, wznowił swój apostolat dla Kościoła i kraju. Miało to miejsce w czasie, gdy Francja maszerowała pod niechrześcijańskim i niefrancuskim przywództwem, co doprowadzało Veuillota do wściekłości: „Ja, Chrześcijanin”, wołał, „Katolik, żyjący we Francji tak długo, jak jej dęby i tak jak one godny czci; Ja, którego pot zwilżał winorośle i ziarna, którego plemię nigdy nie zaprzestało dawać francuskiej ziemi chłopów, żołnierzy i księży, nie proszę o nic więcej w zamian, tylko o pracę, eucharystię i odpoczynek w cieniu Krzyża; Jestem kształtowany, psuty, rządzony, poddawany regulacjom, chłostany przez umysłowych i moralnych włóczęgów, ludzi, którzy nie są ani chrześcijanami, ani katolikami i przez ten fakt, nie są również Francuzami i do Francji nie mogą żywić miłości”. „Szczęśliwi, którzy zakończyli już życie” — jego pióro drżało, kiedy pisał te słowa w 1872 roku, ale jego wiara oraz odwaga nie wahały się długo i w ostatnich latach jego życia odnajdujemy go jako wciąż gorącego orędownika świętej sprawy. Przez blisko pół wieku, walczył on dla świętego miasta i świątyni. Zmogła go ta nieustanna walka; jego pióro poruszało się wolniej, aż w końcu przestało. Jego dłoń mogła utrzymać jedynie różaniec, który towarzyszył mu przez lata. Odmawiał go do samego końca, do końca, który przyszedł cicho i spokojnie, 7 kwietnia 1883 roku. „Od tego czasu”, powiedział kilka lat temu M. Barthou, „jego reputacja nie przestała wzrastać”. Raczej, moglibyśmy powiedzieć za jego biografem, Franciszkiem Veuillotem: „Ona wciąż promieniuje”. Ludwik Veuillot jest płomieniem prawdy i pobożności, nieugaszonym ponieważ zapalonym przez duchową iskrę wiary i miłości do Boga oraz ojczyzny.
IGNACY KELLY, S. T. D. z Kolegium Salezjańskiego
w Święto Bożego Narodzenia, 25 grudnia 1938
Tłumaczenie: Tomasz Panek