Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Małe bryllowanie
Dawna twórczość Ernesta Brylla, zwłaszcza tomy Twarz nie odsłonięta (1963), Sztuka stosowana (1966), Mazowsze (1967), Muszla (1968), Fraszka na dzień dobry (1969), Piołunie piołunowy (1973), Zwierzątko (1975), Rok polski (1977), Ta rzeka (1977), jest ważnym literackim głosem polskości i o polskości. Wyłowić z niej można wiele patriotycznych wierszy, gorzkich i niepokojących, w dziwny sposób aktualnych. Tak jakby historia – ta wielce złośliwa i przewrotna dama – zrządziła, że czytane po dziesięcioleciach, powstałe w zupełnie innej sytuacji historycznej i politycznej, mogą znowu przemówić do współczesnego czytelnika, nazywając to, co go dręczy i boli, a czego nie potrafi sobie jasno uprzytomnić i wysłowić.
Ojczyzna nasza „przez cieślę sklecona”, jakaś jest „niezdarna w swych granicach jak niezwrotny korab”. Ale to przecież nasza jedyna „ojczyzna-płaszczyzna”, „ojczyzna-jałowizna”. Tutaj „w krainie rzepy”, żyjemy pośród „nieżyczliwości rodzinnych piachów”, na „szerokiej, ciężkiej jak żarno równinie”, w „mydlanej krainie naszej skisłej Arkadii”, pośród „dąsów i pląsów”, „skrzeku morałów” i „idei kumkania”, tutaj toczymy „długie, nocne, jałowe rodaków rozmowy”, męczą nas „długie nocne zmory rodaków”.
Przychodzą nam do głowy „myśli Bóg wie czyje, mżawka niejasna pół-rusko-francuska”. Wszystko tu u nas jakby niedopełnione, „choć z grobu powróceni, ale ciągle w grobie”, jesteśmy „jak ryba na stół wyłożona/wypatroszona/aleć jeszcze żywa”. Nasza egzystencja najlepiej daje się uchwycić przy pomocy siatki takich słów jak „niemoc”, „niedoświt”, „niedopożegnanie”, „półstrachy”, „półdomysły”, „półodwaga”, „półprawdy”, „półmyśli”, „półpragnienia”, „półgłupstwa”. My „schłopakróle”, pół-orły, pół-krety, zawsze zawieszeni między pełzaniem a wzlotem; ojczyzna nasza ani taka, ani siaka – „sielanka gorzka”.
Tyle się u nas debatuje o nowoczesności, modernizacji, europeizacji, „westernizacji”; ach, jakże się mozolimy tu „na skraju świata”, aby „przyłatać nasz kawałek pola do brzucha Europy”. No i posiadamy „cnoty byle nowoczesności niby bibeloty w szałasach naszych pucowane”. Jedni innego wyjścia nie widzą, jak naśladować, a nawet imitować, „cudzoziemszczyznę”, drudzy wolą się trzymać rodzimego zaścianka, bo tylko w „swojskości” dusza nasza wyrazić się może, tymczasem poeta – z nutą optymizmu w głosie – postuluje: „Co tam po świecie destylują i my ucedzimy z własnej kartofli”. Byleby tylko udało nam się wyrosnąć „z dziecka małego, skrzywdzonego i zasmarkanego” i przezwyciężyć „ospałość łbów naszych”. Jeszcze tylko jeden wysiłek Polacy, a może „tyle wyłamiemy swobody w ciemności, ile wykruszył robak dusząc się w bursztynie”.
Co tu na naszych peryferiach mamy czynić? Jak przetrwać? Czy zwinąć „się jak robak by znaleźć szczelinę/ by się usadzić między siekaczami”? Czy „grzbiet osłonić, jamę wygrzebać, powietrza nie trwonić, mieć ołów we krwi”? Czy uprawiać „sztukę umykania” „między paluchami świata”? Czy „przez światy płonące jak pijak smykniemy zygzakiem”? Nie ma rady, musimy się „w chytrości edukować”, „mącić tropy pogoni”, oko wyćwiczyć, aby „wypatrzyć dziurę w niewodzie, gdy blisko sieć już nadchodzi na nasze schronisko”, „spokojnie oddychać pod śmieciem/ zwalającym się na nas”. Trzeba nam także na czas powodzi „zbijać swoje wątłe łodzie”, „wybrać sztukę żeglowania”. I zawsze pamiętać, że tutaj „nikogo nie zbawi ni maska błazna, ni kapłańska mina”.
A co robić, kiedy już nas Pan Bóg nie będzie „osłaniał tarczą swej opieki od nieszczęść, które na gnębią”? I na to poeta ma radę: „jak Bóg nie pomoże/ zagraj w karty z czartem”. Co począć, kiedy już nas Pan Bóg nie „otacza blaskiem potęgi i chwały”? Czy mamy bezpłodnie wspominać „pola dawnej chwały”, co przeminęła? A „może na tym pęknięciu, na historii bliźnie/ Uprawiać pomidory – tak służąc ojczyźnie?”. I czekać aż „przeminie czarna pora”, licząc po cichu, że „wszystko co połamane, zdeptane z ziemi jeszcze się podniesie, jeszcze zazieleni”. Bo „choć pod zwałowiskiem coraz duszniej, ciaśniej, wszystko się wypogodzi, ugodzi, wyjaśni”; „Tu się sklei tam skleci/ co złe jak liść obleci/ coś się ulini wreszcie”, „coś tam przyjdzie, zmiele się, ukoi”, „przecież się wszystko utrze, wszystko się uściele… Przemyje wreszcie, oczyści, scedzi i przemiele na kopny piasek”. „No i jakoś się ułoży/Tu się klepnie, tam przyklei”. Wszystko jakoś się ułoży. Wszystko jakoś się… Wszystko…
Pisał Bryll, że pod „płomieniem ciemności” „miłe ciemne wiedziemy zabawy”. Cała nasza nadzieja w tym, że je dalej wieść będziemy mogli. I w tym jeszcze, że
Co krwawe — zmyte będzie deszczami
Co kłamstwem było — zarośnie trawą
Znów czuwać będzie nad narodami
Niebo źrenicą łzawą, łaskawą…
(powybierał T.G.)
Ile pozostało z naszej wielkiej sprawy?
– Resztka świeczki gorejącej, wosk żałobnie czarny
Chleb na stole nam się skrwawił, sól zmieszała
z pleśnią
W popiół się rozwiało co miało być pieśnią
***
Wszystko przecieka przez piach mazowiecki
szary, mysi i bardziej od bagna zdradziecki
Czasem bywa – ostanie się i cień bezbarwny
czegoś co żyło, zbyło… jak skorupa larwy
przez suchość swoją unieśmiertelniona
Jakim płomieniem musi być palona
ta piaskowizna? — zanim z siebie scedzi
choć mały kryształ. Tę łzę gorzkiej wiedzy
– Nową cegiełkę w naszych szklanych domach.
***
Pieśni nasze nie dopłakane
Zamącone jak wody promienie
W które cisnął ktoś ciemnym kamieniem
Pieśni nasze twarde i ubogie
Jakbyś soli sypnął na ranę
Jakbyś nie mógł dogadać się z Bogiem
Pieśni nasze drzewo przełamane
Ani krzak to ani liści obłoki
Ani rozlew ani nurt wysoki
Ani gorzkie wódki upragnienie
Tylko ciężkie nad ranem trzeźwienie.
***
Ojczyzny naszej popielowe bagna,
gdzie wciąż klaskamy żabimi łapkami,
myśląc, że tylko komar brzęknął albo z nagła
bociek się zbiesił. Tyle prawdy, mocy
w twierdzach i królach, że się przed myszami
nie mogą bronić. Gromadne kumkanie
mglisto-laurowe.
I ten zaduch mocny,
niczym nie zmyty, błotnisty i kisły
z torfów, gdzie gniją i głupstwa i myśli,
a sam Bóg nie wie, co na wierzch dostaniesz…
***
– Ponoć zawsze tak było. Trochę złego bagna
i z tego trzeba stawiać forty. Stąd nieskładna
jak żab kumkanie sztuka tej architektury,
gdzie się z odpadków, dąsów, smrodów lepi,
nogą ugniata, ciepłą śliną krzepi
okrawek wałowiska… Potem znowu dziury
spod palców się rozsypią i wszystko, co mocne,
sklepane było, gdy mgły zejdą nocne,
parcieje
***
My mali, odepchnięci, którym nie zostało
Ani ochłapka z wielkiego podziału
My, koczujący wciąż po przedpokojach (…)
My, cośmy odstali
W krwawym wyścigu świata, będziemy kopali
Po starych grobach znowu duchy budzić
I tak jak się łudzono dawniej – znowu łudzić
Że co dzisiaj oślepia, będzie zaciemnione
Że pęknie to co tylko siłą zaciśnione
***
Wszystkie nasze rozmowy nocne, wszystkie nasze
racyje pordzewiały jak stare pałasze,
które gdzieś, komuś kiedyś do ręki leżały,
a dziś w muzeum idą (…)
Wyleniałe ptaki,
siedzimy kracząc, gdacząc, czekając na znaki
źrenicą w dawnych dymach na wpół zaszłą bielmem
***
Jak europy zmalały, jak zwiędły,
ścisnęły się we wrzodzik, co tam ledwo swędzi
na wyschłej skórze świata…
Lecz dla nas spod Grójca
ciągle to jeszcze wulkan i żar niedosięgły.
I w filozofiach naszych ciągle jeszcze Stwórca
piastuje pod swą dłonią ten okrąg, gdzie moda
paryska żyje.
Ciągle odrzucani,
balansujący na skraju otchłani,
buszujemy w żurnalach, wierzymy, że Boga
mamy jednego kroju z Paryżem…
***
– pozostaniemy tutaj ucząc się oddychać
gęstym od klęsk powietrzem – patrząc, jak znużona
mniejsza od ziarna, drży nasza ojczyzna
pomiędzy młyńskie kamienie wtłoczona.
***
Narody małe — kiedy krzyżowane
Są jako Chrystus czyste. Gdy się urwą z krzyża
Muszą ozdrowieć szybko, zamknąć każdą ranę
Więc jako pies wytrwale krew językiem liżą
I pozostają czasem w tym półpsim ukłonie
Już z dobrawoli czujnie uśmiechnięci
Do tych co mogą kopnąć…
Dawniej jako święci
Dzisiaj już tylko… Boże, czuwaj nad mym krajem
Bo czasem nie wiem czyśmy wielkim bólem zgięci
Czyli też z przypodchlibstwa. Jak wierni lokaje
***
Wszyscy chcą dobrze. Więc Judaszów nie ma
Na żadnej z naszych ostatnich wieczerzy
Przy stole tylko szczerość zęby szczerzy
I łamie kości szczękami obiema
A my za nią. Żujemy z apetytem wielkim
Chociaż chleb trupem cuchnie a wino krwią siną
Smakujemy zdziwienia pierwszego bąbelki
Raczymy się nadziei lepką leguminą.
***
Ziemia moja śpi umęczona
Udręczona nową nadzieją
Szaro już i koguty się śmieją
Bośmy znowu się w sobie zaparli
Bośmy znów się kamienia czepili
I że żyzny jest uwierzyli
I jak mech do niego przywarli.
***
Żebyśmy mogli zapomnieć co trzeba
A zapamiętać to czego nie było
Żebyśmy mogli w ziemię się zagrzebać
I jak robak przeczekać pogodę niemiłą
Żebyśmy mogli potem z tej martwiny
Z ciemnej larwy w motyla nagle się wylinić…
***
Pijmy albo nie pijmy — to już nic nie daje
Gorzałka nie przenosi nas w bujniejsze kraje
Tylko zanurza głębiej w kartoflane dzieje
— gdzie jest największym szczęściem że się nic nie
dzieje
I tyle trzeba zmęczenia ludzkiego
by się nie stało czasem nic innego
niźli to może pojąć dusza ziemniakowa
piaszczysta
rozłożysta
bulwista
surowa
– Którą choćbyś w obcęgi wziął ognia żywego
odda jeno spirytus
– Ślozę kraju tego –
***
I tak i owak źle. Najlepiej być jak trawa
Niech się pasają – choćby kierdelami
a to nam nic…
Cóż może ciągnąć ponad nami
prócz chmury przeżuwania skołtunionej ciężko?
Najlepiej być jak trawa
podścielić się miękko
I nie myśleć czy kiedy dźwignie się pastwisko
czy też ubiją nas w twarde klepisko?
***
I tak się śmicha, chicha na wpół uduszona
Ojczyzna moja – ciągle zmartwychwstając
Choć po raz setny do trumny złożona
Ciągle wystawia swój łeb – i zmyślając
Przekleństwa i przyśpiewki – podźwiga od nowa
Swe dzieje ciężkie jak płyta grobowa.
***
Śnił mi się ptak, co leciał i jak krwi kroplami
Po zmarzłym polu gubił swoimi piórami
I coraz bliżej ziemi dyszał — a z dyszenia
Jego skrzydła sczerniałe zaczęły się zmieniać
W pazury krecie…
Jeszcze umiał wzlecieć
Jeszcze piszcząc odbijał silnymi łapami
Frunął, zawisał chwilę nad bruzdami
I znów nurkował głębiej, ciemniej, tam gdzie niemi
Gdzie się umarli uczą milczenia tej ziemi
***
Może kiedyś byliśmy śmieszni, rozkrzyczani
Jak Duchem Bożym — nową nadzieją pijani
Może potrafiliśmy góry przenosić oddechem
Chmury, mury rozwalać piosenką i śmiechem
Może naiwność nasza jako powódź grzmiąca
Równała wszystko od końca do końca
Ale się rozpłynęły legendy i pieśni
I każdy siedzi trzeźwo — aż mu w zębach trzeszczy
***
Tam, w samym sercu gówna, w gnojowisku
Najlepiej jest przeczekać niedobrą godzinę
Kiedy się skończy — wyleźć. Sprawdzić czy na pysku
Jakiś smród nie pozostał. Splunąć starą ślinę
I oddychać szeroko piersiami wolnymi
I ulecieć wysoko nad pokonanymi
Co nie umieli w larwy się przewinąć
Zatonąć, zmilknąć i znowu wypłynąć
I dostąpić w zaduchu brzęczenia, trąbienia
Wspólnoty stada i wtajemniczenia
Wśród nowych much, co huczą nad swojską padliną
***
W samym wnętrzu ciemności, w jej sennym ośrodku
Jest zawsze tajna rana — iskra zadławiona
Ścisła, twarda jak pestka
I z tego zarodku
Dźwignie się kiedyś drzewa zielona korona
Zakwitnie i dojrzeje
Aby w jej owocu
Skryta w zgniliźnie, w miąższu — jak w głębinie nocy
Płonęła zadra prawdy niczym nie zgaszona
***
Mowo — trawo nasza tratowana
Kopytami w pył rozwiewana
Piołun, szalej, szczaw zajęczy, sporysz
Perz, komosa i blekotu gorycz
Piach podmiejski, karłowata brzoza
I wychudła na postronku koza
***
Przyjdzie czas — zasiądziemy jak nad stołem pustym
Nad naszą ziemią cichą, zadymką okrytą
I nikt nie wstanie, żeby nas powitać
I nic nie będzie widać — tylko śniegu chustę
Weźmiemy musztardówki — jak zawsze braliśmy
I wypijemy na zdrowie tej ziemi
I otrząśniemy resztę — jak to przywykliśmy
Aż się obrus przed nami krwawo zaczerwieni
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2014/05/03/male-bryllowanie/