Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Artur Sobiela:„Marsz Bałkany!” Z wyjazdów 2008-2010
Spróbujcie napić się na Bałkanach herbaty. We wszystkich krajach byłej Jugosławii, a także w Albanii i w Grecji nikt nie pije herbaty dla samej przyjemności jej spożywania. To, co nam wydaje się nieodzownym rytuałem dnia, tam nie istnieje. O pierwszej w nocy w Podgoricy, siedząc w knajpie, do której weszliśmy, żeby podładować telefon, zauważam w karcie pozycję: „czaj”! – Czy jest czaj?! – Oczywiście – odpowiada młoda i ładna Czarnogórka, po czym przynosi nam po kubku… melisy. Herbata jest tu powszechnie traktowana jako lekarstwo, a nie jako napój dnia powszedniego.
Swobodny wjazd do Albanii pociągiem czy autobusem niemal z każdej strony jest niemożliwy. Nie inaczej jest w Podgoricy. Pytam, raczej dla formy i spokoju sumienia, czy są jakieś połączenia do Albanii. – Niee – odpowiada z podskórną drwiną w głosie i spojrzeniu pani w kasie na dworcu autobusowym w stolicy Czarnogóry. To prawda. Kursuje jedynie pociąg towarowy z Durrës do Podgoricy. Pozostaje więc taksówka, jedyny środek transportu, który pozwoli nam dostać się do granicy. Taksówkarz już zaciera ręce, cieszy się i zapewnia: – Taksówką pojedziecie do granicy, a stamtąd będzie kombi do Skadar – wyjaśnia. Kombi to mercedes-bus, z gatunku takich, co to w Albanii rozwożą ludzi od miasta do miasta za drobne pieniądze, a Skadar to słowiańska nazwa Szkodry, stutysięcznego miasta na północy Albanii, jednego z najważniejszych miast tego kraju, symbolu północnej Albanii. – 25 euro – rzuca nam cenę. Po chwili staje na 20 euro. Idziemy na nocny spacer po mieście.
Podgorica – niegdyś Titograd – to niewątpliwie dziwne miejsce, zwłaszcza między dwunastą a trzecią w nocy. W oczy rzucają się duże przestrzenie i gorący, południowy klimat. A także modernistyczne, wręcz designerskie fasony w infrastrukturze miejskiej. Dziwnie wygięte lampy uliczne, fantazyjne ławki, estetyczne mosty kontrastują z brzydkim budynkiem parlamentu i wszechogarniającą pustką. Gdy wchodzimy na jeden z mostów, okazuje się on być mostem przyjaźni… czarnogórsko-rosyjskiej. Obwieszczają to szklane tablice z dumnymi napisami MOSKVA i PODGORICA, w alfabecie łacińskim i cyrylicą. Dalej, jeszcze lepiej. Nagle naszym oczom ukazuje się groteskowy monument… rosyjskiego barda, Włodzimierza Wysockiego. Atletyczny tors pieśniarza, uniesiona ręka z nieodłączną gitarą i kamienne dżinsy to piorunujący widok, zwłaszcza tutaj, w Podgoricy.
W tym mieście byliśmy zaczepiani. Pewnie sprawiły to nasze wielkie plecaki. Obcy w wielkim, nieznanym mieście. Zaczepiali nas tamtejsi dresiarze i cwaniacy, ale przeżyliśmy też coś metafizycznego. Za pomnikiem Wysockiego zagadnął nas nienaganną angielszczyzną wysoki trzydziestolatek. – Iwan – przedstawił się nam. Okazał się głęboko wierzącym prawosławnym. – Monastyry są daleko za miastem – poinformował nas. – Ale tu, niedaleko, jest coś, co musicie zobaczyć. To cerkiew czterdziestu męczenników. – I zaczął opowiadać historię: – W XVI wieku mieściła się tu szkoła parafialna, do której uczęszczało czterdziestu młodych uczniów. Uczyło ich dwu księży. Kiedy przybyli tu Turcy, zamknęli nauczycieli z dziećmi w szkole i podpalili. I ku pamięci tego wydarzenia zbudowano cerkiew czterdziestu męczenników.
Iwan prowadził nas spokojnie. Nagle, wśród wysokich bloków, w niewielkim gaju, ukazała się naszym oczom maleńka, przepiękna cerkiew. Przez wąskie, wysokie okna spojrzeliśmy do środka. Malowniczy, kolorowy, mistyczny świat. Ale też godny i wyniosły. W drodze powrotnej Iwan zerwał i obrał nam kilka bardzo słodkich fig. Jedliśmy razem. Potem poszliśmy. My w swoją, a on w swoją stronę.
O czwartej rano znaleźliśmy się na granicy albańskiej. Wysiedliśmy z taksówki i od razu otoczyły nas psy. Ale nie żeby jakieś groźne, krwiożercze bestie. Te psy były… zrezygnowane. Tak, to najlepsze słowo. Wychudła psia wataha krążyła po tej absurdalnej granicy z błaganiem w oczach. Celnik z uśmiechem zapytał nas przy odprawie paszportowej: – A gdzie jedziecie? Scutari? Tirana? – Scutari to kolejne międzynarodowe określenie na Szkodrę, tym razem włoskie. – Tak, Tirana. Gjirokastra. Saranda. – Ooo, Saranda – rozjaśnił się funkcjonariusz i oddał nam paszporty.
Noc na przejściu w Hani i Hotit nie jest najciekawszym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Wokół rozciąga się ogromne Jezioro Szkoderskie, a nieco dalej wysokie góry, ale atrakcji tych nie widać. Jest tak ciemno, że człowiek słyszy jedynie szum ogromnego zbiornika wodnego. Ale też działającą, bulgocącą pompę wodną i przejmujące piski zwierząt, najpewniej szczurów. – Szczury – wyrokujemy, widząc uciekającego w panice małego kota. Nikogo wokół, celnicy śpią w swoich budkach, pusta restauracja rodem z filmów Lyncha czy horrorów. Owijamy się w śpiwór i czekamy, siedząc na ziemi. Po godzinie zabiera nas macedoński tirowiec.
Północna Albania… Wyobraźcie sobie krajobraz znany wam z futurystycznych gier komputerowych, wizualizujących świat po wojnie atomowej. Albo przypomnijcie sobie film „Mad Max” z Melem Gibsonem. Albo… Pomyślcie o krajobrazie pozbawionym kontekstu, gdzie nie ma punktów odniesienia, wyraźnych granic i konturów, różnic między miastem i wsią, znaków drogowych, oznak uporządkowania. Gdzie ktoś jakby zrobił sobie kawał, rozrzucając podług swej woli skrawki rzeczywistości. Stare tory, sucha, kamienista przestrzeń, majaczące w oddali szczyty górskie, rozrzucone wraki samochodów i złomowiska, nigdy nie dokończone budowy, wiadukty prowadzące donikąd rozciągające się nad połataną, zrujnowaną drogą, nie łączące niczego z niczym. Tandetne wille budowane na pustkowiu za pieniądze przysyłane z zagranicy. Chłopiec idący sam o piątej rano nigdzie, owce, muły, osiołki i mercedesy. Miasto, które nie ma chodników, tablic, oznaczeń i jest jak gdyby rzucone kaprysem szalonego twórcy w kompletne pustkowie. Sześć czy siedem kobiet jadących równo przy sobie, jedna obok drugiej, na rowerach. A na wszystkich tych niedokończonych bądź rozpadających się budynkach, powiewają dumnie flagi: albańska z czarnym dwugłowym orłem, amerykańska, unijna, czasami jeszcze natowska.
Religią Albańczyków jest albańskość. – Ja jestem bektaszytą – mówi nam podwożący nas na stopa do Tirany inżynier budowlany, człowiek kulturalny i władający językiem angielskim. Bektaszyci to muzułmanie, na pierwszy rzut oka taki odpowiednik naszych „wierzących, niepraktykujących”. Nie mają meczetów, nie przestrzegają zbytnio postów i stanowią tutaj trzydzieści procent muzułmanów. To tacy albańscy „liberałowie” i „moderniści”. Także mistycy i synkretyści. Ale Albańczycy. – Jestem czystym Albańczykiem – mówi nasz inżynier. – Moja żona jest Albanką, moich dwóch synów to czyści Albańczycy. Silne chłopaki – dodaje z dumą. Słowo „strong” jest jednym z najczęściej padających z jego ust. – Jak masz na imię? – pyta mnie. – Artur – odpowiadam. – Aartur!! – rozjaśnia się ojciec dwójki silnych, czystych rasowo Albańczyków. – Albańskie imię.
Plac Skanderbega w Tiranie. Fascynująca mieszanina albańskiego komunizmu, włoskiego faszyzmu, europejskiej schludności, wschodniej religijności i azjatyckiego targowiska. W centrum pomnik legendarnego władcy z XV wieku, piękny i pełen dostojeństwa. Na skrzydłach z jednej strony główny meczet, z drugiej muzeum narodowe z megasocrealistycznym malowidłem, gdzie są i iliryjscy wojowie, i chłop, i robotnik, i XIX-wieczny rezun ludowy, i oświecony inteligent, i kobieta z karabinem prowadząca lud na barykady. Wszyscy wiodą ku rewolucji pod obowiązkowym sztandarem z czarnym orłem. Komunizm, mimo że radykalnie rozmijał się z potrzebami narodu, też był tu narodowy.
Pierwsze pytanie, jakie zadaje sobie chyba każdy człowiek przebywający na Bałkanach, brzmi: z czego ci wszyscy ludzie tu żyją? Zwłaszcza, że średnia pensja miesięczna oscyluje między 80 (w Albanii) a 200 (w Serbii) euro? A na każdym kroku widać, jak niezliczone pliki albańskich leków, wszelkiej maści dinarów, marek konwertywnych w Bośni i banknotów eurowych wszędzie wręcz fruwają w rękach ulicznych handlarzy, kierowców autobusów, restauratorów i całkiem zwyczajnych obywateli. Nie ma tu problemu z wydaniem reszty, ceny są notorycznie zaokrąglane, a do kawałków papieru z podobizną bohaterów narodowych nikt nie przywiązuje przesadnej wagi. A na przykład w takiej Albanii ze świecą szukać fabrycznych kominów, kopalni, hut, stoczni, fabryk samochodów czy czegokolwiek… Rolnictwo też jest tam raczej rachityczne. A trudno przecież uznać kawiarnie, bazary, kantory, myjnie i zakłady wulkanizacyjne za podstawę zdrowej gospodarki. Czy codzienną egzystencję zapewniają tu więc szerokim nurtem napływające przekazy od rozsianych po całym świecie hermetycznych diaspor bośniackich czy albańskich? Przekazy z USA, Szwajcarii, Niemiec, Włoch, Grecji, Francji czy Wielkiej Brytanii? I czym naprawdę zajmują się ci wszyscy sponsorzy albańskich willi i mercedesów mieszkający w tych dalekich krajach?
Z drugiej strony ciężko czasem oprzeć się wrażeniu, że Bałkany to ostatnia w Europie oaza prawdziwie wolnego rynku i w ogóle zdrowego rozsądku. Nikt nie goni tu ulicznych handlarzy pod wątpliwym argumentem „estetycznym”. Żaden policjant nie wlepi tu mandatu pijącemu alkohol na ulicy. W kiosku w Belgradzie, a nawet w muzułmańskiej Tiranie, bez trudu kupimy oprócz gazety i papierosów, butelkę piwa czy wódki. Na pewno też nie dostaniemy tu mandatu za przechodzenie na czerwonym świetle, zwłaszcza, że w takiej Albanii ruch samochodowy i pieszy w miastach obywa się niemal bez kolorowych świateł, znaków, regulacji i przepisów. Nie niepokojone przez nikogo dzieci odbijają piłkę od śnieżnobiałych murów majestatycznej cerkwi świętego Sawy w Belgradzie. Liczne parki Belgradu i Tirany wieczorami pełne są matek z dziećmi i ludzi starszych, nie siedzących, tak jak ich rówieśnicy w Polsce, przed telewizorem. Gdy robimy zdjęcie zapuszczonemu budynkowi parlamentu w Podgoricy, policjanci zaczepiają nas, nie z groźbą, a z uśmiechem zadając pytanie: – A szto tu pstrykatie?
A jak ludzie spędzają gorące niedzielne popołudnie w Belgradzie? Ano na przykład wylegają tłumnie do parku znajdującego się przy ogromnej twierdzy Kalemagdan. Tam, ni stąd, ni zowąd, pojawiają się nagle dwaj muzykanci. Jeden gra na akordeonie, drugi nadaje rytm, trącając struny starego, zniszczonego kontrabasu. Grają typowe bałkańskie wygibasy. Od początku wygrywanym przez nich melodiom przysłuchuje się tłumek wypoczywających w parku Serbów. Nagle wszyscy ci ludzie, nie zachęcani przez nikogo, biorą się za ręce i zaczynają tańczyć. Obok menelowatych typków i kobiet wątpliwej reputacji, w kolorowym kręgu tańczą i stateczne starsze panie, i modnie ubrani dwudziestoparolatkowie. Wszyscy tworzą koło.
Ale są też granice dwóch światów. Wciąż europejskiego, poukładanego świata krajów byłej Jugosławii i pełnego azjatyckiej już mentalności świata albańskiego. Różnicę widać nawet na… dworcach autobusowych i kolejowych. Zaprojektowane według jednego, titowskiego wzoru, betonowe budynki i stanowiska odjazdów od Belgradu po Skopje, Prisztinę i Ulcinj kontra udające dworce ziemno-betonowe klepiska pełne krzykliwych naganiaczy i śmieci w Tiranie, Gjirokastrze, Szkodrze, Sarandzie. Gustowny dworzec międzynarodowy w Belgradzie z pociągami do Sofii, Wiednia i Moskwy versus zamknięty na cztery spusty budynek w Tiranie z wypisanym odręcznie rozkładem jazdy.
Ludzie. Napotkani przez nas ludzie. Oni są tu najważniejsi. Tacy jak doktor z polikliniki w Sarajewie, który z dumą pokazywał nam swoje miasto. – Tu jest salon opla, a tu forda. Tutaj mamy bank włoski, a tu austriacki. A tu mieści się nasza bośniacka telewizja – mówi, wskazując na mały, odrapany budynek na przedmieściach. I dodaje: – A Polska to je velika drżava. Ważna – Jesteśmy autentycznie wzruszeni, słysząc jego słowa. To ludzie tacy jak Miloš, spotkany w środku w nocy w Novim Pazarze, serbski nacjonalista i praktykujący prawosławny, sfrustrowany brakiem możliwości wyjazdu gdziekolwiek, który prowadzi nas na dworzec autobusowy, gdzie spędzamy noc na niewygodnych ławkach w oczekiwaniu na pierwszy autobus do Sarajewa. To dziadek spod meczetu w Tiranie wspominający wizytę Jana Pawła II na Placu Skanderbega. – Tu był wasz papież – mówi. – I jak w meczecie zaczęli wołać na modlitwę, on przerwał i poczekał. Rispekt muslim! – podkreśla. To Miki, Bośniak, który mówi po polsku, bo studiował u nas za komuny. Macedończycy z baru-mordowni na bazarze w Skopje, wyzywający Greków od cygańskich pederastów. Muzułmanin z Banja Luki, który daje nam na drogę parasol, zegarek i pięćdziesiąt marek konwertywnych w imię wszechwspólnoty islamskiej (kiedy byłem tam z kolegą — muzułmaninem). Chorwat — tirowiec, któremu łzy się kręcą w oczach na wspomnienie rodziny teściowej, która cała zginęła podczas wojny w Jugosławii. Atletyczni mistrzowie skoków do wody z Mostaru, surowy kościelny z Sobornej Cerkwi w Belgradzie, ogorzały cwaniak z Tirany, który wynajmuje nam pokój za osiem euro od łebka. Denis, pół-Serb, ćwierć-Słoweniec i ćwierć-Macedończyk z holenderskim paszportem w kieszeni. Czy wreszcie Grek, właściciel hotelu w albańskiej Sarandzie, traktujący nas z ojcowską wylewnością przy każdym spędzanym wspólnie śniadaniu.
Bałkany to smutek. Smutek, gdy patrzymy na opuszczoną cerkiew w Prisztinie. Cerkiew, a właściwie pustą skorupę, porośniętą wewnątrz trawą, zielskiem i krzakami, skorupę, w której nie rozbrzmiewają śpiewy i modlitwy, bo wszyscy wierni — Serbowie pouciekali przed Albańczykami. Smutek, gdy widzimy długie rzędy białych nagrobków w Sarajewie i Mostarze z krzyczącymi datami śmierci: 1992, 1993, 1994, 1995… Smutek, gdy oglądamy zbombardowane przez NATO budynki w Belgradzie. Gdy oglądamy spaloną przez Serbów bibliotekę w Sarajewie, stojąc pod jej ruinami dokładnie w siedemnastą rocznicę tego wydarzenia.
Ale są sprawy i rzeczy, które łączą tutaj wielu bez względu na narodowość czy wyznanie. W krajach byłej Jugosławii taką sprawą jest stosunek do marszałka Tito. I w Belgradzie, i w Sarajewie możemy spotkać stoiska z kalendarzami, kubkami, płytami, kartkami z wizerunkiem twórcy trzeciej drogi do komunizmu. Możemy spotkać jego popiersia i podobizny w barach, które bynajmniej nie aspirują do bycia „kultowymi” i „oldskulowymi”. Wielu ludzi w różnym wieku wyraża się o animatorze ruchu „państw niezaangażowanych” z szacunkiem, chwaląc jego „liberalny komunizm”. Ale najważniejszym czynnikiem integrującym jest muzyka. Także ta muzyka, którą serwuje prywatna telewizja Dragany Markowić, gwiazdy turbofolku (specyficznej bałkańskiej fuzji folku, popu i disco), prywatnie żony bogatego austriackiego biznesmena. Tu, w DM SAT, lecą i serbskie, ludowe pieśni „narodne”, i pełne smutku, rzewne bośniackie ballady, i rozdzierające popowe kreacje otoczonego niemal nimbem świętości nieżyjącego już Toszego, urodzonego w Macedonii, i densowa łupanka z Chorwacji. – Muzyka jest ponad polityką – mówi nam o drugiej w nocy Denis, mocno już pijany i szczęśliwy człowiek „stąd”. Z Bałkanów.