Kwiaty na śmietniku
Od Naczelnego:

I. Intro
Nie tak dawno Adam Danek opublikował artykuł „O suwerenność ducha”, w którym wyrażał swoje obawy co do domniemanych „postmodernistycznych” fascynacji, ponoć uwidaczniających się na łamach „Młodzieży Imperium”. Skądinąd wiem, że tekst Adama zaintrygował pewną grupę osób, która oczekiwała ode mnie także ustosunkowania się do zarzutów. A więc niniejszym postaram się wyjaśnić, jak postrzegam działalność „Młodzieży Imperium” i swoją własną w obecnym świecie.

II. Anarcha i Archaista w świecie ruin
Adam Danek określa siebie jako „archaistę”. Nie do końca wiem, jak rozumie on to pojęcie, dlatego tekst ten stanowi nie tyle nawet polemikę z Adamem, ile raczej moją interpretację pojęcia „rewolucji konserwatywnej” w XXI wieku oraz wynikający zeń stosunek do konserwatyzmu pojmowanego jako sentymentalny restauracjonizm i pragnienie pełnej restytucji – w treści i formie – mniej lub bardziej mglistego „starego porządku”. Dlatego z góry proszę Adama o wybaczenie, jeśli opisywanemu w artykule „archaiście” wkładam w usta jakieś postawy czy poglądy, których Adam nie podziela. Wracając do meritum – samo pojęcie „starego porządku” jest niejasne, ponieważ co konkretnie mielibyśmy restaurować? Czytamy u niego: „Tym właśnie jest Tradycja – przekazem powtarzanym następcom przez kolejne pokolenia. Chcemy powrócić do świętych ksiąg, odkopać i znów postawić na cokołach posągi herosów naszej kultury, odzyskać dziedzictwo minionych wieków – nasze dziedzictwo.” Jest to sensowne przesłanie, pytanie tylko – jak je interpretować? Pamiętajmy słowa niemieckiego rewolucyjnego konserwatysty: „Konserwatyzm nie jest przywracaniem tego, co było, ani trwaniem przy tym, co jest, ale życiem z tego, co obowiązuje zawsze”. To proste zdanie stanowi esencję „Młodzieży Imperium”, podobnie jak jungerowskie „Człowiek jest panem form” i „Restaurowane królestwo podobne jest do sztucznego snu”.

Istotnie bowiem – jesteśmy dziećmi swoich czasów i czy tego chcemy, czy nie, to poruszamy się w określonej rzeczywistości. Adam wykpiwa ludzi, którzy twierdzą, że niemożliwy jest powrót do stanu sprzed roku 1918, 1789 czy któregokolwiek. Znów jednak kwestia mojej zgody lub niezgody na taki pogląd rozbija się o interpretację. Owszem, nie wyznaję kultu „postępu” i jestem w jakimś zasadniczym sensie tradycjonalistą, idzie jednak o to, że nie głoszę stałości i niezmienności form. I patrząc na to z tego punktu widzenia uważam, że powrót do owego „stanu sprzed” jest niewykonalny jeśli rozumieć go jako odgórne, jednorazowe skreślenie ostatnich stu (dwustu? pięciuset?) lat historii i niefrasobliwe wklejenie schematów znanych z... no właśnie, skąd? Czy chodzi o cofnięcie się do absolutyzmu przedrewolucyjnej Francji albo do sarmackiej Polski? Do późnego lub wczesnego średniowiecza, a może nawet – vide Guenon i Evola – do starożytnych społeczeństw przedchrześcijańskich, rządzonych solarnymi mitami i teokratycznym systemem kastowym? A może godne restauracji jest tylko państwo hiszpańskie w wizji karlistów (ponieważ oni uznawali swój model nieomal za pełną realizację bezpośrednich poleceń Pana Boga)? Co gorsza - na dobrą sprawę my – dzieci XX, XXI wieku – nawet do końca nie wiemy, jak wyglądał każdy z owych „starych ładów”, znamy je tylko z opisów, wyidealizowanych bądź przeciwnie wręcz – niechętnych.

Fakty są takie, że żyjemy w świecie po upadku Zachodu. Monarchie upadły, społeczeństwo stanowe zanikło, kultura zaś rozsypała się jak kryształowe naczynie, a jej okruchy rozsypały się po naprawdę odległym terenie, trafiając czasem w najbardziej zaskakujące miejsca. Ta ostatnia kwestia – kwestia kultury i jej rozpadu – jest chyba najbardziej istotna.

III. Stłuczony kryształ
Sytuację kultury europejskiej dwóch ostatnich stuleci (w szczególności chodzi o wiek XX) porównałbym nie tyle – jak chciałoby wielu konserwatystów – do zaniku i zakrycia jej tworami z natury „złymi”, „zwyrodniałymi” etc., ale raczej do stłuczenia naczynia. Kultura Zachodu doszła do spełnienia i przesytu, po czym zaczęła pękać. Kompozytorzy muzyki klasycznej wytworzyli ogromną ilość technik muzycznych, ale sama matematyka podpowiada, że nie można w nieskończoność obracać się w kręgu ośmiu nut i sztywnych reguł kompozycyjnych, określających instrumentarium, budowę, początek i koniec utworu – szczególnie, jeśli chce się tworzyć coś nowego, twórczego. Podobnie rzecz ma się z malarstwem, którego najwięksi przedstawiciele doszli nieomalże do fotograficznego realizmu. Można tak dalej wymieniać – nic więc dziwnego, że stopniowo ta kultura zaczęła sięgać po inne środki – nowe struktury i nowe brzmienia (również szmerowe) w muzyce, impresjonizm i ekspresjonizm w malarstwie, rozmaite nowe techniki literackie etc. Naczynie kultury zaczęło pękać – po prostu, tak jak pęka i rozpada się wszystko na świecie. Rozpad zaś jest zaprogramowany przez Opatrzność tak samo jak proces kreacji, ponieważ z każdego rozpadu powstaje nowe życie, choć proces ten niesie ze sobą wiele bólu i błądzenia po krętych ścieżkach.

Naczynie kultury i sztuki w końcu pękło, a jego okruchy spadły w świat. Wylądowały bardzo rozmaicie, co tworzyło i tworzy niezwykłe mieszanki: ultras tradycjonalizmu, baron Julius Evola, był przez jakiś czas aktywnym dadaistą i futurystą; muzyka industrialna, której źródła tkwią w futurystycznym bruityzmie i kontrkulturowym buncie artysty-okultysty Genesisa P. Orridge’a stała się bronią w rękach katolickich konserwatystów z Kriegfall U czy Von Thronstahl; komiks, powstały jako twór popkulturowej papki, może przekazywać wartości patriotyczne, a nawet religijne – podobnie jak teledysk, muzyka rockowa, czy cokolwiek innego.
„Młodzież Imperium”, jak kiedyś napisałem, to magazyn poławiaczy pereł. Żyjemy w świecie rodem z „Ziemi Jałowej” Eliota – albo w świecie opuszczonych budynków, których fotografie zdobią większość numerów pisma. To jest obiektywny stan rzeczy i dla konserwatysty możliwe są tu dwie reakcje. Pierwszą nazwę „archaiczną” – jakkolwiek nie twierdzę, że mój opis w pełni oddaje postawę Adama Danka, świadomie bowiem przerysowuję ten „archaizm” by unaocznić określone aspekty. Druga postawa to postawa „rewolucyjno-konserwatywna” czy nawet „rewolucyjno-postkonserwatywna”.

Archaista i rewolucyjny konserwatysta tworzą duet, który niekiedy się gryzie i sprzecza, jednak obaj są synami Europy, tyle że każdy z nich po swojemu realizuje tradycjonalizm. Obaj widzą, że żyjemy w czasach po upadku Zachodu, w swoistym nowym średniowieczu lub może nowym hellenizmie, w epoce przemieszania idei. Archaista jednak wychodzi z założenia, że świat jest czymś stałym i niezmiennym – jego świat idealny, którego co prawda nie widział, ale ma – jak sądzi! – pewne o nim przekazy, zawarte w dawnych księgach, wspomnieniach i legendach. Archaista przyjmuje postawę niezgody na panującą rzeczywistość i paradoksalnie staje się większym rewolucjonistą niż nominalny konserwatysta rewolucyjny. Niestety - to może doprowadzić do tego, że archaista stanie się – by użyć słów Jungera – „zniechęconym poprawiaczem świata”.
Rewolucyjny konserwatysta wierzy w niezmienność religii katolickiej (powiedzmy, że pomijamy tu tradycjonalistów integralnych, neopogan z Nowej Prawicy etc.). To jest dla niego coś, co powinno pozostać niewruszone, jako swoiste drzewo na środku świata, nieczułe na wichry i dziejową burzę. To punkt oparcia, miejsce wokół którego pływamy i wędrujemy – bardzo daleko zresztą, ale wciąż mając je na widoku i wciąż będąc doń przywiązanym. Możemy ten punkt nazwać także Tradycją – ale nie tradycją rozumianą jako szczegółowo obmyślony „plan społeczeństwa”, „idealna epoka” etc., ponieważ coś takiego po prostu nie istniało.
Nawet średniowiecze, idealizowane przez konserwatystów-restauracjonistów, było zmieniającą się w zależności od czasu i miejsca przedziwną mieszanką pozostałości rzymskich, obyczajów barbarzyńców i nauki Kościoła – przy czym każdy z tych trzech aspektów bywał rozmaicie interpretowany. Oczywiście, istnieją pewne podstawowe wartości odróżniające tradycjonalistę od jego przeciwników. Mowa tu o niechęci do konstruktywizmu politycznego, o niezgodzie na dogmat równości ludzi, o docenianiu naturalnego zakorzenienia we wspólnocie, o tradycyjnej moralności, o religijnym ujęciu sensu istnienia człowieka, o honorze wreszcie. To jest – jak sądzę – jasne.

IV. Zbieracze okruchów
Problem polega jednak na tym, że obecnie nie ma już prostych szufladek, które pozwalają podzielić świat.
Pojęcia lewicy i prawicy uległy rozmyciu. Zresztą były to tylko pewne umowne konstrukty umysłowe, wynikłe z realiów Rewolucji Francuskiej. Dziś ich ówczesne znaczenie nie tylko, że jest zapomniane (vide „prawica” w rozumieniu mass mediów), ale jest wręcz nieadekwatne. Jak bowiem zakwalifikować taki np. „narodowy anarchizm” Troya Southgate’a? Pod pewnymi względami prawicowy w swym upodobaniu do neośredniowiecznej wizji małych, rustykalnych wspólnot zakorzenionych w tradycji, pod innymi względami „lewicowy” ze względu na niechęć do wolnego rynku... ale czy i sam stosunek do wolnego rynku o czymkolwiek przesądza, jeśli tylko spojrzeć na anty-rynkowe postawy wczesnych reakcjonistów XIX wieku? A co z „narodowym bolszewizmem” Dugina, który jest bolszewicki, a jednocześnie za swój fundament przyjmuje swoisty tradycjonalizm evoliański i staje po stronie jakoś tam pojmowanego sacrum przeciwko zachodniemu profanum i „społeczeństwu otwartemu”?
Sam Dugin zaproponował podział ideologii współczesnych na „ideologie społeczeństwo otwartego” i „ideologie społeczeństwa zamkniętego” – ale jest to w pewnym sensie tak samo niejasne. Gdzie np. wrzucić libertarian, głoszących „prawo do” (myślenie w kategoriach „otwartych”!) stworzenia sobie na swoim terenie najbardziej odizolowanej, konserwatywnej wspólnoty jaka tylko może być (myślenie w kategoriach „zamkniętych”!).


Diamenty w pyle
Ciąg dalszy...

Podobne przemiesznie następuje na gruncie sztuki i literatury. Skądinąd konserwatywne powieści Waldemara Łysiaka czy Rafała Ziemkiewicza mogłyby nie przejść sto lat temu przez „wiktoriańską” cenzurę obyczajową, zaś arcytradycjonalistyczne przesłanie Von Thronstahl może zostać równie dobrze zmieszane z błotem i odrzucone przez niejednego „archaistę” ze względu na użycie technik muzyki electro/techno (te „dzikie rytmy”!), industrial („nieznośny hałas, degeneracja muzyki!”), kolażu dźwiękowego („jałowa zabawa klockami”) czy rocka („rock and roll zniszczył białą młodzież naszej błogosławionej Ameryki!”). Żeby było jeszcze śmieszniej, pewne okruchy „prawdy”, czy przynajmniej właściwego oglądu rzeczy spadły nawet do kręgów stricte „lewicowych” czy „rewolucyjnych”. Czy bowiem opis współczesnych społeczeństw jako „nomadycznych” (Gilles Deleuze) odbiega mocno od rzeczywistości? Czy określenie „społeczeństwo spektaklu” (Guy Debord) nie oddaje dobrze rzeczywistości massmedialnej? Czy obecne u rozmaitych –istów (futurystów, dadaistów etc.) z początków XX wieku przekonanie o wyczerpaniu się i jałowości burżuazyjnej Europy nie jest prawidłową diagnozą, podobnie jak dostrzeżenie przez muzyków industrialnych lat 70-tych i 80-tych (SPK, Einsturzende Neubauten, SAT Stoicizmo) wielkomiejskiej paranoi i alienacji towarzyszącej współczesnemu człowiekowi?
Tu zresztą tkwi problem owej „lewicy” – formułowanie trafnych niekiedy diagnoz, kończące się jednak złymi odpowiedziami. Pytanie jednak czy „archaiczny” powrót istotnie jest najlepszą odpowiedzią, zważywszy na problemy w jego wykonaniu?
To właśnie prowadzi nas do refleksji rewolucyjno-konserwatywnej.

V. Postindustrialny pejzaż
Powróćmy zatem do metafory opuszczonych budynków i zrujnowanych miast. Naczynie europejskiej kultury rozpadło się. Archaista i rewolucyjny konserwatysta płyną łodzią po rzece pełnej brudnej, cuchnącej wody, od czasu do czasu zatrzymują się przy brzegu i zwiedzają ruiny. Stare mury rozsadzane są dziką roślinnością, grupki ludzi (takie barbarzyńskie plemiona ponowoczesnego świata) wieczorami spotykają się przy ogniskach na opuszczonych dziedzińcach. Ich znakami rozpoznawczymi są gatunki muzyki, napisy na murach, określone subkulturowe stroje. Na ścianach fabryk i katedr wyrastają barwne plamy pleśni, a pęknięcia i odrapania układają się w dziwne, zagmatwane struktury, przywodzące na myśl splątane ornamenty. Wiele budynków jest obróconych w ruinę do tego stopnia, że ciężko rozpoznać ich pierwotny kształt, inne zostały rozkradzione, do innych pospiesznie dobudowano przybudówki z dostępnych na bieżąco materiałów – blachy, papy, drewna, plastyku.

Archaista i rewolucyjny konserwatysta spacerują zatem po tym dziwnym, zniszczonym świecie i każdy z nich reaguje inaczej. Archaista płacze. Rozpacza. Nie może znieść otaczającego go widoku. Marzy o Wielkiej Odbudowie. Spod pleśni i kurzu wydobywa strzępki „dawnych ksiąg” i czyta w nich, o tym jak – podobno – wyglądał „stary świat”. Archaista wzdraga się przed wykorzystaniem tego, co go otacza, a jeśli już musi – to z należytym obrzydzeniem w arystokratyczno-paniczykowskiej manierze. Z obrzydzeniem kładzie się spać w fabrycznym gruzowisku pod prowizorycznym dachem skleconym z blachy i smoły. Z obrzydzeniem słucha muzyki „koczujących plemion”, bo „kiedyś tego nie było”. Z podejrzliwością patrzy na budowanie czegokolwiek w tym świecie, bo kojarzy mu się to z kleceniem czegoś z odpadków i resztek, a to urąga jego marzeniom.
Rewolucyjny konserwatysta – wręcz przeciwnie! Jego bowiem ratuje coś, czego brakuje archaiście-restauracjoniście – a mianowicie wiara w wyższy porządek tego wszystkiego, co się dzieje. Wiara w to, że zachodzące procesy mają głęboki sens. Że w ruinach i gruzowiskach kryje się specyficzne, nostalgiczne piękno, że trawy i mchy porastające zgliszcza to początek nowego życia, podobnie jak skaczące tu i tam dzikie koty. Nawet grzyby, bakterie i pierwotniaki to mali, pracowici agenci Pana Boga, dokonujący tego, co pisane wszystkiemu.

Rewolucyjny postkonserwatysta krąży po świecie ruin i czuje się w nim tak, jakby umieszczono go na obrazie Maxa Ernsta „Europa po deszczu”... albo nawet w post-atomowym filmie „Mad Max”. Dostrzega zatem zmutowane, okaleczone zwierzęta i ludzi, których brzydota bywa czasem jedynie zewnętrzna i pozorna. Dostrzega masę błędów i wypaczeń, sklejonych jednak z tym, co właściwie. Kiedy musi się pożywić, gotów jest nawet schwytać szczura w podziemiach opuszczonej fabryki i przyrządzić go na upaćkanym plastykowym talerzyku, nie siląc się przy tym na „należyte arystokratyczne obrzydzenie”. Kiedy chce grać muzykę, bierze jako instrumenty blaszany garnek, znaleziony gdzieś gwizdek i swoje własne, zdarte, fałszujące gardło – po czym przy hipnotyczno-zgrzytliwym rytmie wyśpiewuje słodko-gorzkie, industrialne piosenki o świecie, w którym przyszło mu żyć, nie siląc się ani na nadmierną rozpacz, ani na naiwny optymizm. Kiedy chce po sobie pozostawić ślad – bierze kawałek kredy albo puszkę sprayu i wydrapuje na ścianach zrujnowanych budynków malowidła naskalne i koślawe napisy. Potem wsiada z powrotem do łódki i płynie brudną rzeką dalej, obserwując postępy rozpadu i postępy koślawego, chaotycznego, groteskowego odrodzenia. W tym samym czasie archaista dalej jest na tym samym etapie – knuje jednoosobową „restaurację”, kurczowo trzyma się wspomnień i pielęgnuje ostatni swój frak, uważając, że w ten sposób stoi na ostatnim posterunku i opiera się historii.
Rewolucyjny konserwatysta wzrusza wówczas ramionami i robi swoje, biorąc z tego świata odpadków to, co użyteczne i tworząc sztukę, która ten świat oddaje i odbija. Te odpadki, te niedoskonałe formy, te nowe pomysły stają się dla niego tworzywem, tracą swój pierwotny kontekst „rewolucyjny”, „lewicowy”, „popkulturowy” etc. – jeśli tylko on tego chce. To on jest panem form.
Wie przy tym, że daleko mu do dawnych mistrzów, że jego szorstka, hałaśliwa muzyka, naskalne malunki, język być może nawet upstrzony „barbarzyńskimi” wtrętami, że wreszcie jego „koncepcje ideologiczne” etc. są niższe, okaleczone, ale wie także, że wynikają one z jego duszy i że nie mogą być delikatne i subtelne, bo każda epoka ma takie wytwory, na jakie zasługuje. Tym sposobem taka np. „industrial music” jest logiczną konsekwencją XX wieku i ambiwalentną nań reakcją, choć oczywiście nie oznacza to, że trzeba brać z niej wszystko jak leci, znacznie bowiem lepiej wydobywać diamenty z pyłu. To dotyczy wszelkich innych aspektów, także ideowych. Nie chodzi o bezmyślną żonglerkę ideami, ale raczej o to, co Tomasz Gabiś określił jako „zbieranie użytecznych rzeczy do swojej szopy”. Zarazem od wielu zjawisk – groźnych, próżnych, pustych, szkodliwych – odcina się, dystansuje, bądź po prostu zwalcza je i wycina.

I tylko w ten sposób – z ideowego zbieractwa i myślistwa - narodzić się może prawdziwe nowe średniowiecze – bowiem jego istotą musi być naturalność.

VI. Ukochany świat
Rewolucyjny postkonserwatysta chłonie zatem ten zastany świat, ale nie w sposób bezkrytyczny. Oczywiście – filtruje. Zdaje sobie sprawę z tego, ile chłamu i prymitywnego epatowania jest w muzyce rockowej czy industrialnej, ile błędów w tym czy innym „-iźmie” politycznym lub artystycznym XX wieku. Tym niemniej skupia się na tym, co dobre i użyteczne. Wyławia perły. Pielęgnuje kwiaty na śmietniku. Mógłby wzgardzić perłami w błocie – by nie ubrudzić się tym błotem – i iść dalej. Mógłby potraktować kwiaty na śmietniku jako aberrację, ale tego nie robi, bowiem są dla niego oznaką życia, a w tym szczególnym połączeniu delikatności kwiatów z tym, co powszechnie kojarzone z brzydotą (a przecież potrzebne i konieczne wręcz!), dostrzega głębsze, szorstkie piękno.
Jego obraz świata jest słodko-gorzki, śmieszno-smutny. Lubi kontrasty i paradoksy. Dostrzega rozpad i może wolałby, aby go nie było, ale tak naprawdę wiara w sens życia pozwala mu go przetrwać. W zasadzie nie rozpamiętuje bez końca tego, co było. Płynie łodzią, wysiada na brzegach i zbiera blaszane garnki, strzępy materiału, resztki książek, puszki z farbą, ludzkie słowa i piosenki, wychudłe zwierzaki, potłuczone posążki i inne „cudowne skarby”. Wszystkie, które mogą przydać mu się w dziele reaktywowania Tradycji – ale jej treści, jej żywotnej istoty, wykraczającej poza te czy inne szczegółowe modele ustrojowe, formy, kształty.
Być może na gruzach stworzy rustykalną utopię na modłę sarmackiej Polski skrzyżowanej z amerykańskim Południem? Być może zbuduje warowną twierdzę jako centrum nowego Imperium? Być może osiądzie w pustelni na szczycie góry?
Może zrobić wiele rzeczy. W tym sensie różni się od „gabisiowego postkonserwatysty” (z „Manif(i)esty postkonserwatywnej”), który programo „kładzie lachę” na wszystko i w ogóle nie buduje całościowego, rozległego obrazu, ani też nie myśli o nadziejach. Rewolucyjny konserwatysta w mojej intepretacji tworzy taki obraz, ma pewne nadzieje, ważne jest jednak dla niego, by nie był to „sztuczny sen”.

Niektórzy zarzucą mu nihilizm, sianie zamętu i niepokoju, katastrofizm. Ależ gdzie tam! Nihilizm? W sensie zdystansowanego stosunku do rzekomo leczących świat ludzkich konstrukcji ideologicznych oraz w sensie poczucia rozpadu – tak, ale słowo to będzie tu raczej prowokacją, przejaskrawieniem służącym pobudzeniu do myślenia i wykreowaniu stylu. Zamęt? Nie, zamęt już istnieje – rewolucyjny konserwatysta przetwarza go na twórczy ferment. I katastrofizm... Katastrofa już się dokonała, a jeśli dokona się jeszcze jedna...
Coś się kończy, ale coś się zaczyna – ta myśl przyświeca rewolucyjnemu konserwatyście. Żyje w świecie po katastrofie, albo przed katastrofą, albo może w trakcie jej trwania. Mniejsza o to. To go nie martwi. Ważne, że żyje i że jest to dlań ukochany „świat naszych pragnień”.

Za udział wziął: ATW

02