My, barbarzyńcy
Lech Kobierzycki

Ludzie prawicy postrzegają dzisiejszą rzeczywistość jako świat ruin. Nie tylko zatwardziali reakcjoniści, ale i ci prawicowcy którzy przeszli „oś czasu” moderny, i próbowali tworzyć nowe formy dla „tego co jest zawsze”, wobec skali współczesnego upadku nierzadko rozkładają ręce, dochodząc do wniosku, iż dzisiaj już żadna inkarnacja nie jest możliwa. Dlatego środowiska prawicowe coraz częściej przypominają kluby anonimowych alkoholików...
…w których ludzie opowiadając sobie o przeszłych/przyszłych imperiach, królach, kapłanach, bohaterach, wodzach, dyktatorach, narodach, pogromach, ofiarach, intronizacjach, tryumfach, oddają się terapii uśmierzającej frustracje egzystencji w „świecie ruin”.
Terapia ta pogłębia jednak ich ogólną bierność i alienację od współczesnej rzeczywistości a właściwie „nierzeczywistości”, czasu niemożliwości, „schizmy Bytu”. Oczywistym jest, iż cykl cywilizacyjnego rozkładu musi się dokonać, że odwrócenie cyklu nie jest możliwe. Ktoś jednak powinien przenieść przez ów okres płomień tego co ponadczasowe (a nie może się to w doczesnym świecie odbyć inaczej niż poprzez aktualistyczną formę), by, tak jak wieszczy Edda, świat po Ragnaroku, świat Baldura, już u zarania był bogatszy o doświadczenia świata Odyna. Nie może się to jednak dokonać poprzez zejście wszystkich nas do mentalnych katakumb Imperium Internum, poprzez emigrację do „ojczyzny, która jest już tylko Ideą”. Wydaję się, że baron Julius pod koniec życia istotnie się mylił – w świecie ruin droga kshatriyi ciągle ma sens, a ucieczka wszystkich na drogę bramina jest utrudnieniem misji jaką mamy do wypełnienia.
IMPERIVM
Nie ma potrzeby rozpisywania się, charakteryzując współczesną kulturową ruinę, skoro, jak zauważyłem, w kręgu prawicy wiele już inkaustu wylano wyjaśniając, naświetlając, demaskując kryzys z każdej możliwej strony i wskazując jego dziesiątki, nieraz utajonych źródeł. Wszyscy zgodzimy się, że współcześni ludzie i cywilizacja, którą tworzą, odcięła się od wszelkiej transcendencji, a upadek zabobonnej wiary w rozum – tyranicznego racjonalizmu, mającego wyjaśnić cały świat, ustanowić wartości i oparty na nich ład, zaowocował postmodernistycznym totalnym relatywizmem w którym wszystko „to co absolutne stało się relatywne, a to co relatywne stało się absolutne” (A. Wielomski).
Kompletny chaos aksjologiczny zaowocował upadkiem jakiejkolwiek głębszej hierarchii społecznej. Przeciętny, współczesny człowiek zachodu to nietzscheański „ostatni człowiek”, pragnący spokojnej wegetacji i mniej lub bardziej wyrafinowanego zaspokojenia potrzeb czysto zmysłowych, najczęściej sprowadzonych do sfery żołądkowo-genitalnej. Musi za tym iść tryumf materializmu i całkowity prymat ekonomii w sferze społeczno-politycznej. Nastąpił zasadniczy rozkład społeczny, alienacja jednostek, które niczym atomy bez żadnego zaczepienia obijając się o siebie, tworząc bezładną masę, która rozrywa i zatapia organiczne wspólnoty, oraz poddaje się łatwo władzy beneficjentów tego systemu – w ten oto sposób w czasach ewokowanego wszem i wobec zwycięstwa pluralizmu, często mamy do czynienia ze swoistą uniformizacją – tym owocuje zwycięstwo zasady ilości nad Jakością.

Wielu prawicowych kontestatorów lubi porównywać współczesną sytuację do czasów zmierzchu kultury antycznej – stopniowego murszenia Imperium Romanum. I znów kryje się za tym walor terapeutyczny bo wiadomo – skoro system już próchnieje, to lada moment się przewróci, a wtedy w ogólnym chaosie znów z łatwością przywrócić będzie można właściwy Ład. Choć antyczna analogia jest właściwa, to jednak dziś bywa niewłaściwie interpretowana. Do wstrząsów IV wieku n.e., rozpadu wieku V jest jeszcze daleko. Dopiero względnie niedawno zasada plutokratyczna całkowicie zwyciężyła jako zasada doboru elit rządzących, tak jak stało się to w Rzymie w II w. p.n.e. Dopiero niedawno skończył się czas wielkich, totalnych, ogólnoświatowych wojen, które dla naszego świata były tym czym niezwykle krwawe wojny z II w. p.n.e. dla Republiki Rzymskiej – ostatni z tych wielkich konfliktów zakończył się raptem dziewiętnaście lat temu. Zgodnie więc z wnioskami Oswalda Spenglera jesteśmy dopiero u progu ery cywilizacji – bezdusznej, materialistycznej i kosmopolitycznej formy życia zbiorowego będącej z jednej strony zaprzeczeniem, z drugiej jednak dopełnieniem organicznej kultury z której cywilizacja wyrasta i którą rozkłada. I może przetrwać ona i pięćset lat, jak imperium cezarów i tysiącpięćset jak jego wschodnia część, która orientalizując się trwała ze stolicą w Bizancjum. Jesteśmy dopiero u progu epoki nowego uniwersalnego imperium mundi, cywilizacja bowiem z zasady dąży do formuły uniwersalno-synkretycznej.

Współczesne imperium mundi, które powstało na naszych oczach, w sposób o wiele pełniejszy realizuję ową uniwersalną aspirację każdej cywilizacji, jest globalne w o wiele bardziej dosłownym tego słowa znaczeniu niż dawne władztwo cezarów. Rzeczywistość tę opisała dość trafnie Jadwiga Staniszkis („Władza Globalizacji”), także Tomasz Gabiś w swoim eseju („Imperium mundi. Polityczna forma globalizacji”), opierając się na ciekawej, oczywiście pomijając miazmaty lewicowego myślenia - absurdalną antropologię i utopijny telos, książce „Imperium” autorstwa Neo-(Post?)marksistów: Michaela Hardta i Antonio Negriego.
Współczesne imperium mundi jest prawdziwie uniwersalne, globalne i synkretyczne a jednocześnie (a może właśnie dlatego) w niczym nie przypomina dotychczasowych imperiów. Nie jest to władztwo terytorialne z jednoznacznie określoną hierarchią administracyjną, nie ma jednego ośrodka pociągającego za oplatające cały glob sznurki wszystkich możliwych rodzajów władzy i wpływu. Imperium mundi oznacza jedynie, że istnieją już obecnie metapolityczno-kulturowe, polityczne, militarne i ekonomiczne narzędzia do podjęcia prób ustanowienia w poszczególnych dziedzinach wpływu globalnego oraz, że istnieją już podmioty zdolne do podjęcia walki (i już ją toczące) o takiej władzy ustanowienie/zachowanie. Należy podkręcić, iż dotyczy to także płaszczyzny kulturowej – nieliczne globalne centra produkcji symbolicznej zaspokajają milionowe masy zestandaryzowaną popkulturą, a wbrew pozorom władza nad nowopowstającą przestrzenią tej produkcji (i konsumpcji) – cybersferą, jest nie mniej skoncentrowana. Imperium mundi nie jest więc scentralizowaną, piramidalną strukturą na podobieństwo państwa narodowego, jest raczej przestrzenią możliwości, przestrzenią potencjału, w której niektóre ośrodki niczym w polu magnetycznym tworzą skupienie, spotęgowanie możliwości, potencjału, siły, władzy.
System tworzy sieć ośrodków o pewnym potencjale, powiązanych niezliczonymi nićmi, które zarazem i współpracują ze sobą i konkurują, zachowując jednak wspólny mianownik poprzez desygnację wroga (potwierdzając stare obserwacje Carla Schmitta co do istoty polityczności). Władza to właściwość tej sieci, nie znajdująca się zasadniczo poza nią. Jednak ta właściwość, ta energia w zależności od działań ośrodków sieci i czynników obiektywnych, ma różny potencjał, różne natężenie w różnych ośrodkach. Każdy ośrodek pragnie uzyskać jej jak największe natężenie, ale sieć z zasady nie dopuści do jej monopolizacji przez któryś z ośrodków. Władza jest dziś w imperium mundi bezosobowa i rozproszona. Żadna osoba fizyczna nie może o sobie powiedzieć, że jest panem Systemu. Można mówić jedynie o większym lub mniejszym wpływie na tego, że zacytuje starego Hobbesa, Lewiatana, przy założeniu, że on oddziaływuje na samych „władców”. Ponieważ nie jest to jakaś hierarchiczna struktura, z jakąś "głową", działa wedle swojej logiki, w dużej mierze autonomicznej wobec logiki tworzących ją w danym momencie ludzi, jest nad wyraz elastyczna politycznie i ideologicznie, jest w stanie obezwładnić każdy bunt poprzez jego wchłonięcie i asymilację. Jest niczym hydra, której głowy pojawiają się coraz liczniej, w coraz to innych miejscach. Wobec wpływu imperium, który realizuje się nie tylko w sferze politycznej ale i kulturowej, prawica wszelkiej maści, także nacjonalistyczna staje bezradnie, nie potrafiąc wręcz rozpoznać z czym się mierzy. Ludzie prawicy ulegają więc alienacji, millenaryzmowi, rezygnacji, eskapizmowi.
BARBARZYŃCY
Tego czego potrzebują dziś ludzie prawicy, to nie tylko dogłębna dyskusja nad metapolitycznymi formułami mogącymi reprezentować dziś „To co jest zawsze” (w tym krytycznego spojrzenia na formuły, którym samemu się hołduje), nie tylko refleksja czym są owe ponadczasowe Idee, a co jest jedynie formą, ale także zmiany mentalności, postawy wobec świata, rozpoznania swojego w nim miejsca. Oznacza to konieczność wyrzeczenia się postawy holistycznej, „imperialnej”. Wyrzec musimy się aktywizmu o naiwnych przesłankach, snującego rozbudowane i skonkretyzowane, polityczne plany dywersji w imperialnych strukturach i przejmowanie, podporządkowywanie Imperium, by w którymś momencie stało się formą dla naszych wartości. Ale odrzucić należy również postawę, gdy holizm prowadzi do eskapizmu, alienacji w kierunku imperium internum, wiodąc nas do katakumb. Potrzebna nam jest dziś postawa nie „imperialna”, uniwersalistyczna, lecz „plemienna”.
Lubimy myśleć o sobie jako elicie, lecz patrząc z punktu widzenia ogromnej większości ludzi z którymi przyszło nam dzielić ten ziemski padół, jesteśmy zacofanymi, ciemnymi, barbarzyńcami, huxleyowskimi dzikusami, których wizja świata, uznawana zasadniczo za nieracjonalną, w różnych okolicznościach śmieszy bądź straszy spokojnych i porządnych obywateli imperium, których zwykło nazywać się szarymi ludźmi. Trudno również mówić o ludziach prawicy jako elicie w sensie czysto socjologicznym bo iluż takich jest wśród establsizmentu politycznego, naukowego, medialnego, ekonomicznego.

Wróćmy do antycznej analogii. Gdy na przełomie er ustabilizowało się państwo cezarów, objęło ono praktycznie cały ówczesny obszar o zaawansowanej cywilizacji materialnej w swojej części kuli ziemskiej. Osiągnęło ono taki stopień nasycenia, że zarówno rządzący jak i partycypujący w zyskach z podbojów obywatele, uznali dalsze rozszerzenie i intensyfikowanie imperialnej władzy za niewskazane. Postanowiono spokojnie konsumować zwycięstwa przodków. W zależności od różnych czynników niektóre pokonane ludy były masakrowane, niektóre znalazły się pod ciężką ręką eksploatacji i forsownej romanizacji, inne cieszyły się przynajmniej swobodą pielęgnowania własnej kultury, a jeszcze inne rządzone były przez rodzimych władców i wolne od rzymskiej kolonizacji, jako trybutarne państwa zależne.
Zależało to od wcześniejszej postawy – choć trudno wskazać ogólne prawidłowości - czasem twardy opór pogarszał sytuację, a czasem po krótkich represjach imperialna władza łagodziła warunki. Zależało to od geopolitycznego znaczenia danego terytorium i w końcu od sprawności i determinacji plemiennych elit w zachowaniu swojej podmiotowości. I podczas gdy galijscy Celtowie bez reszty ulegli asymilacji przez kosmopolityczną cywilizację imperium, ich pobratymcy z Brytanii utrzymali swoje kulturowe dziedzictwo, tak iż po ewakuacji rzymskiej armii i administracji, rdzenni mieszkańcy wrócili do dawnej kultury tak szybko, że tylko wyludnione miasta przypominały czterysta lat rzymskiej okupacji. Nierzadko poszczególne plemiona uzyskiwały koncesje posyłając zakładników do pałacu cesarskiego, gdy obeszło się bez większych zaburzeń, zakładnicy ci wracali już jako doskonale obeznani z imperialnymi mechanizmami władzy. Jeszcze inni zdołali sobie wywalczyć taką pozycję, że rekrutowano z nich przyboczną gwardię cesarską, którą cezarowie uważali za najbardziej zaufaną. Wielu plemiennych wodzów w młodości angażowało się w służbę wojskową imperium.


My...
Ciąg dalszy...

Germanin Arminius, który w Lesie Teutoburskim wyznaczył kres europejskiej ekspansji imperium wycinając w pień jego armię, był… oficerem armii rzymskiej, tuż przed rzezią ucztował z Warusem, którego głowę odesłał potem do Rzymu, dodajmy, iż rzymski namiestnik miał go za swojego zaufanego doradcę. Charakterystyczne także, że Arminius na kartach historii zapisał się jedynie pod swoim imieniem łacińskim – germańskiego nikt nie zna do dziś – Hermann to wymysł niemieckich romantyków XIX wieku. Co prawda takie frontalne zwycięstwo to ewenement, niemniej wiele innych plemion kombinowaną polityką doczekało czasów, gdy po kilku stuleciach ich wodzowie wykrajali z imperium udzielne królestwa, najczęściej jako jego „sprzymierzeńcy”, „patrycjusze” bądź cesarscy generałowie.

Na czym więc polega świadomość „plemienna”, „barbarzyńska” dzisiaj? Analogicznie do historycznego przykładu – barbarzyńcy nie tworzą wielkich miast, państw, zhierarchizowanych piramid władzy, uniwersalnych wierzeń i kultów. Ich nieliczne plemiona przemierzają jednak właśnie tak zbudowaną przez Imperium rzeczywistość. Oczywiście plemienni nestorzy i kapłani opowiadają sagi o zaprzeszłych czasach, gdy szczepy tworzyły wspaniałe królestwa, gdy panował integralny Ład. Różne szczepy różnie postrzegają czas w którym ów Ład został do reszty zniszczony, moment od którego możemy mówić o nieładzie będącym podstawą dla Imperium (dla jednych stało się to ponad trzysta, dla innych niespełna siedemdziesiąt lat temu), jednak wszyscy uznają, że cykl Złotego Wieku, heroicznego czasu przeszedł już nie tyle w Wiek Żelaza, co w Wiek Plastiku oraz że cykl ten po prostu musi się dokonać, zanim hordy na powrót będą mogły osiąść i odbudować porządek jaki znają już tylko ze swoich mitów. Barbarzyńcy choć całkowicie odrzucają wartości wyznawane przez kapłanów i obywateli Imperium, i z najwyższą niechęcia znoszą jego obecność i władzę, jednocześnie zdają sobie sprawę z potęgi Imperium i wiedzą, że nią są w stanie podjąć z nim otwartej, frontalnej walki. Barbarzyńcy aby zapewnić byt własnemu plemieniu, zachować jego podmiotowość, odrębność i tożsamość, podtrzymać kult swoich totemów, muszą uciekać się do kombinowanej strategii, w której kolejne formalne deklaracje lojalności i sypanie kadzidła przed posągami cezarów, a nawet udział w imperialnych strukturach władzy, mieszają się z podjazdowymi atakami podważającymi władzę Imperium, a co najmniej jego ideologię, wedle ulubionej przez barbarzyńców taktyki „hit and run”.


PLEMIONA
Kim więc są współczesne barbarzyńskie plemiona? To wszyscy radykalnie odrzucający współczesną rzeczywistość, nie tylko w wymiarze politycznym i ekonomicznym ale także jego metapolityczne podstawy, system wartości na którym jest ona oparta. Mieszczą się tu wszyscy konsekwentnie kontestujący System od jego podstaw - więc należy tu odrzucić wszelką „kontestację lewacką”. Nowa Lewica jest generalnie jedynie radykalizacją, podniesieniem do potęgi tych zasad które konstytuują System, co wywołuje obawy jego obecnych beneficjentów i władców, którzy zawsze są konserwatywni (w potocznym sensie: niechętni zmianom).
Nowa Lewica to antyteza w sensie dialektyki marksowskiej: przeciwstawiona tezie by stworzyć syntezę. Szukając popkulturowych porównań: są niczym Neo w Matrix - cały ich bunt jest elementem Sytemu, wytworzonym przez sam System w celu koniecznej co jakiś czas rekombinacji.

„Barbarzyńskimi plemionami” są dziś jedynie kontestatorzy z prawa co zresztą znajduje odzwierciedlenie w dyskursie mainstreamu, nader chętnie używającego w stosunku do prawicowców określeń: „zacofanie”, „obskurantyzm”. Postrzeganie ludzi prawicy (inaczej niż radykalnej lewicy) w istocie bliskie jest postrzeganiu niegdysiejszych barbarzyńców przez obywateli imperium: dziwni, nieracjonalni, dzicy hołdujący jakimś zaprzeszłym zabobonom, wywiedzionym z dawnych, ciemnych wieków, którzy dobrowolnie a może z powodu jakiegoś „nieprzystosowania” (co już wyjaśni odpowiednia szkoła psychologiczna) nie korzystają spokojnie z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji po końcu historii, u szczytu postępu.

„Rzeczywistość plemienna” przejawia się w realnej pozycji ludzi prawicy. Najbardziej nawet radykalni reakcjoniści nie mogą traktować siebie jako „tradycyjnej elity” posiadającej pełnię legitymacji do zapośredniczenia na nowo transcendentnych Zasad i rekonstrukcji Ładu. Są raczej czcicielami totemu, depozytariuszami pewnych idei, na podstawie których mogą starać się organizować, wbrew dominującym tendencjom, swoje najbliższe otoczenie i zwalczać szczególnie dotkliwe dewiacje „nierzeczywistości”. Podobnie rzecz ma się z nacjonalistami – ich „plemię” to nie naród w rozumieniu XIX czy XX wieku – bo takich narodów w Europie już nie ma – Naród stał się pewnym mitem, totemem, właściwym niewielkiemu plemieniu swoich czcicieli, chociaż ich aktywizm faktycznie skierowany jest na rozszerzenie kultu owego totemu wśród populacji mówiących tym samym językiem wykorzenionych obywateli konkretnej prowincji imperium, o których barbarzyńcy sądzą, iż dziedziczą wspólną krew i gdzieś w podświadomości pradawne kulturowe archetypy.

Postawa „plemienna” jest o tyle właściwa współczesnej sytuacji, że chroni różnych kontestatorów przed jałowymi, sekciarskimi sporami. Oczywiście każde „plemię” uważa swój totem za najprawdziwszą inkarnację to co dobre i piękne, to jednak immanentną cechą postawy „plemiennej” jest swoisty partykularyzm, brak uniwersalistycznych inklinacji, troska o przetrwanie podmiotowości własnej grupy i jej kultu w trudnych czasach, w morzu ludzi wobec niego indyferentnych lub nawet wrogich. Pomaga to zrozumieć, iż zagrożeniem dla poszczególnych „totemów” nie są inne „totemy” lecz wpływ imperium.
Pisząc wprost: postawa „plemienna” sprawia, że tradycjonaliści katoliccy nie zajmują się głównie zwalczaniem tradycjonalistów evoliańskich, katolicy nie zajmują się głównie zwalczaniem innych ortodoksyjnych wyznawców tradycyjnych religii, premodernistyczni reakcjoniści nie zajmują się głównie zwalczaniem nacjonalistów, narodowi-radykałowie nie zajmują się przede wszystkim zwalczaniem narodowców mniej radykalnych, a różnej maści „wolnościowcy” zwalczaniem różnej maści komunitarystów. Wszyscy oni, zdając sobie sprawę ze współczesnych uwarunkowań, miast toczyć spory, zawężające się zresztą do płaszczyzny czysto teoretycznej, miast obrzucać kamieniami idole innych, szukają raczej co najmniej życzliwej neutralności, czy nawet punktów wspólnych. I od czasu do czasu poszczególne grupy tworzą większą „hordę” by przeciwstawić się jakimś zamierzeniom imperium.

„Plemienna” świadomość odrzuca wszelkie holistyczne projekty restaurowania Ładu (jakkolwiek różne „plemiona”, różnie ów Ład postrzegają), uświadamiając sobie realia imperium, jednocześnie nie rezygnując z prób możliwie silnego kształtowania swojego bytu w imperialnych czasach. Świadomość taka przekreśla oś sporu między „dochowywaniem wierności Idei” a „uczestnictwem w zgniłym Systemie” (lub jak chcą inni między „jałową biernością” a „dywersją w Systemie”). „Plemię” może pomieścić i „kapłanów” w odosobnieniu i zbawiennej, dla swego powołania, izolacji od zgnilizny imperium prawiących innym o Prawdzie i dawnych dziejach, gdy przejawiała się ona na ziemi w postaci królestw i narodów, może pomieścić „wojowników” – aktywistów prowadzących działalność mającą jakoś organizować przestrzeń bytowania ludzi, próbujących wydzierać niewielkie kawałki przestrzeni, tej rzeczywistości, tu i teraz, spod wpływów wszechwładnego Systemu. Niejednego ten aktywizm prowadzi nawet do angażowania się w polityczne, społeczne lub gospodarcze instytucje i mechanizmy imperium, przyjmowania imperialnych urzędów (jak ów Arminius) i dywersyjnej wobec ich logiki działalności. Wszyscy oni, choć czasem mogą nie rozumieć postępowania tych, którzy obrali inną drogę, nie stają się sobie wrogami, nie oskarżają się o zdradę, lecz z wytrwałością podążają swoimi, czasem przecinającymi się ścieżkami.

Świadomość „plemienna” pomaga nam prawidłowo rozpoznać współczesną sytuację i możliwości jej kształtowania. Świadomość ta broni przed naiwnym przekonaniem naiwnych aktywistów, iż możliwej do zaplanowania perspektywie można jakimikolwiek działaniami w samych strukturach Systemu czy poza nimi, całkowicie go obalić i zbudować „nowy porządek”, broni jednak także przed mentalnością zakładającą, że nic nie da się i nic nie ma sensu robić, że nie ma sensu jakiekolwiek zaangażowanie w jakiekolwiek struktury życia społecznego czy politycznego. Świadomość ta pozwala czynić choć odrobinę lepszą egzystencję naszą, czy nawet innych, przy jednoczesnym zachowaniu zdrowego dystansu wobec współczesnego świata i zamieszkujących go „poddanych imperium”, pomagającego zapobiec nie tyle połknięciu, bo tego nikt nie uniknie, ile strawieniu nas bez reszty przez Molocha. W naszej ojczyźnie, zamienionej już w prowincję, ciągle jest czego bronić. Zrobić to mogą jedynie ludzie całkowicie nieczuli na blichtr i rozkosze imperium, ale i na ideowe, holistyczne uniesienia. Przetrwanie tego co naprawdę istotne zapewnią, podobnie jak u schyłku antyku, barbarzyńcy.


Lech Kobierzycki

34