Konserwatysta jako diabeł
 Prokonsul ATW

Powszechne wśród radykalnych konserwatystów rozmaitej maści jest głębokie przekonanie o tym, że porządek wytworzony w toku kolejnych rewolucji (będących akordami układającymi się w opus magnum Rewolucji przez duże „R”) – jest czymś absurdalnym, zgoła nierzeczywistym. Z religijnego punktu widzenia to antytradycyjne „królestwo ilości” (Guenon) jest – w swej najgłębszej istocie - tworem pochodzenia diabelskiego. Ale oczywiście współczesny tradycjonalista został (wyrokiem losu czy też niebios) – w tenże świat wrzucony i z konieczności wchodzi w jakieś z nim interakcje – i jakoś jest postrzegany. Kim zatem jest konserwatysta w realiach świata demoliberalnego czy szerzej – rewolucyjnego?
Otóż – na zasadzie paradoksu – jest jego diabłem. Albowiem w krainie demonów anioł postrzegany będzie jako aberracja, jako ktoś odstający od ogółu, niedopasowany, więcej nawet – przerażający i odrażający. Taka jest też obecna rola kogoś, kto – „mówiąc Jungerem” – głosi „rewolucję z prawa”.

Jak wspomnieliśmy powyżej, proces „transformacji” konserwatysty w diabła tych czasów ma charakter paradoksalny. Tradycyjnie postać diabła kojarzy się z buntem, rozpaczą, brzydotą i nieufnością. Zwróćmy uwagę na to, co pisze prawosławny duchowny Seraphim Rose w swej książce „Nihilizm – źródło rewolucji czasów współczesnych”, będącej wnikliwą i brutalnie szczera analizą wszelkiego rodzaju prądów rozkładowych ostatnich kilkuset lat: „Podczas gdy wiara chrześcijańska jest radosna, stała, pogodna, miłująca, pokorna, cierpliwa, we wszystkim uległa woli Boga, jej nihilistyczny odpowiednik pełen jest zwątpienia, podejrzliwości, rozgoryczenia, zawiści, zazdrości, dumy, niecierpliwości, buntu, bluźnierstwa; ta lub inna cecha przeważa w zależności od danej osobowości. Jest to postawa niezadowolenia z siebie, ze świata, ze społeczeństwa, z Boga; tylko jednej rzeczy jest pewna – że nie zaakceptuje rzeczy takimi, jakimi one są, ale musi poświęcić swoje siły albo na ich przemianę, albo na ucieczkę od nich.”
Słowa te niewątpliwie oddają zarówno tok myślenia, odczuwania i działania chrześcijan, jak i postawę rewolucjonistów – jednak dopóki umieszczamy je w kontekście świata przedrewolucyjnego, w stosunku do tego świata i jego porządku. Jest tak, ponieważ w realiach burżuazyjnego kapitalizmu, socjalizmu i komunizmu oraz obecnego liberalizmu demokratycznego cechy te w dużej mierze ulegają odwróceniu. Oczywiście jest to zjawisko do pewnego stopnia względne, tym niemniej z pewnością warte zastanowienia.
Zwróćmy bowiem uwagę na to, jaki jest analizowany przez nas tradycjonalista (katolicki, prawosławny czy nawet „integralny”), gdy spojrzymy nań przez pryzmat jego stosunku do świata współczesnego. Pełen zwątpienia? Jak najbardziej – w dogmaty konstytuujące (nie)ład, w którym przyszło mu egzystować. Pełen podejrzliwości? Rzeczywiście – choćby w stosunku do recept kolejnych samozwańczych mesjaszy demokracji, praw człowieka i wyzwolenia ludzkości. Rozgoryczony? I to bardzo mocno – tym, co zastaje wokół siebie. Zawiść i zazdrość być może nie mają tu udziału, chyba że jako naturalna słabość charakteru, ale już duma, bunt i bluźnierstwo są bardzo wyraźnie zaznaczone. Duma poprzez mniej lub bardziej usprawiedliwione poczucie przynależności do „duchowej elity”, bunt – poprzez wszystko to, co ów tradycjonalista myśli i czyni przeciwko panującemu porządkowi. Wreszcie bluźnierstwo – bo przekonania, wartości i totemy tradycjonalisty są jednym wielkim bluźnierstwem przeciwko Rewolucji. Co więcej – dostrzegamy tu zarówno postawę niezadowolenia z siebie (np. z własnej bezsilności, bezradności lub ulegania negatywnym wpływom), jak i niechęć do społeczeństwa, czy wreszcie dążenie do przemiany rzeczy (Codreanu) lub ucieczki od nich (Evola, Davila).
A więc w takim ujęciu dziełem konserwatysty jest destrukcja, eskapizm i negacja – to znaczy tak to się przedstawia zarówno z punktu widzenia przemądrzałych intelektualistów lewicowych, nadających ton na salonach epoki, jak i z punktu widzenia przeciętnego „szarego człowieka”, konsumującego oficjalnie serwowaną papkę mass-medialną – a zatem bezmyślnie poddającego się systemowym mechanizmom kontroli i manipulacji. Można rzec, iż taki jest „kontekst” tradycjonalisty.

Konserwatysta będzie więc niejednokrotnie pełnił rolę diabła i – w ogólności – wszelkiego rodzaju burzyciela, cynicznego komentatora rzeczywistości, szyderczego nihilisty, siewcy rozpaczy. Zjawisko to zauważyć musiał także ojciec Seraphim Rose, który pod koniec swej książki zawarł następujący akapit: „Kończąc nasze rozważania o nihilizmie (...) z pewnością narazimy się na zarzut, że owładnął nami nasz własny nihilizm; możemy spotkać się z argumentami, że nasze analizy są krańcowo "pesymistyczne". Kategorycznie odrzucając prawie wszystko, co współczesny człowiek uznaje za cenne i prawdziwe, zdajemy się być tak gruntowni w negacji jak najbardziej skrajni nihiliści.”
Ta refleksja stanowi zaledwie ułamek całości książki, jest jednak niezmiernie istotna dla naszych rozważań. W tym miejscu pozwolę sobie na refleksję osobistą: inspiracją dla napisania tego tekstu były dyskusje na temat kultury, formy i estetyki, w których kilkakrotnie brałem udział – a w których zarzucano mi (ze względu na przykłady sztuki, jakie przedstawiałem) kult brzydoty, rozpadu, rozpaczy, gdy przecież „le bon catholique” winien „radować się światem” i być „szczęśliwym dzieckiem bożym”, a nie siać gorycz i zwątpienie. Cóż, zapewne tak powinno być w realiach, które niektórzy określają jako „ordo”. Jednak w świecie wymierzonym swoimi ostrzami i armatami przeciwko konserwatyście nie może on sztucznie się uśmiechać i głosić, iż rzeczy są na swoim miejscu, zaś „świat jest piękny, a ludzie wspaniali” (Dezerter). W konsekwencji wspomniana książka Rose’a (podobnie jak pisma Davili, Guenona czy Evoli) sama stanowi kwintesencję „rozpaczy”, „goryczy”, „negacji” i „nieufności” – jest bowiem skondensowanym atakiem na świętości Rewolucji. Podobnie rzecz się ma lub może mieć z wieloma innymi przejawami twórczości tradycjonalistów na wszelkich płaszczyznach – w kaźdym bądź razie jeśli jej przedmiotem nie ma być wspominanie wyidealizowanej przeszłości i tęsknota za bliżej nieokreślonym „złotym wiekiem”, a refleksja nad tym co jest. Wówczas powieści, wiersze, muzyka i plastyka tworzone przez tradycjonalistów z konieczności będą pocztówkami ze „świata ruin”, z duszy rozgoryczonej, na ogół smutnej, a być może nawet do tego stopnia przyzwyczajonej do tego nastroju, że wręcz lubującej się w nim w jakiś paradoksalny (perwersyjny?) sposób.

Nieprzypadkowo stronice internetowego pisma „Młodzież Imperium” tak często ilustrowane są fotografiami ruin i zgliszczy. Nieprzypadkowo o jednej z płyt węgierskiego monarchistycznego zespołu industrialnego Kriegsfall-U napisano, że z tej chłodnej muzyki bije pogarda dla świata powstałego po roku 1789. Ten sam sens tkwi w utworze „Sexual Liberation” szwedzkiego Green Army Fraction, gdzie na tle monotonnego, dołującego fabrycznego rzężenia rozbrzmiewa co jakiś czas brutalny krzyk „wołającego na pustyni” z tekstem: „You are nothing but a slave to the flesh” (Nie jesteś niczym więcej, niż niewolnikiem ciała”). To samo odnajdujemy w „Personal Mistery of Conversion” („Osobista tajemnica nawrócenia”) Kriegsfall-U, gdzie przy akompaniamencie ściany metalicznych zgrzytów czołowy działacz węgierskiego monarchizmu, Panczel Janos, wyrzuca z siebie frazę: „Destroy all – untrue, evil, human!” („Zniszczyć wszystko to, co fałszywe, złe, ludzkie!”).
Przechodząc do przykładów literackich: nieprzypadkowo scholia Davili tyle razy ocierają się o cynizm pokrewny aforyzmom rumuńskiego nihilisty Emila Ciorana. Podobnie eseje Evoli z „Ludzi wśród ruin” i „Ujarzmiania tygrysa” lawirują niebezpiecznie blisko swoistego „arystokratycznego nihilizmu”, będącego desperacką próbą wyrwania się z uwarunkowań „mondo moderne”. Również postawa Jungera jest przejawem tej „diabelskości” – tyczy się to zarówno jego aktywnego udziału w niemieckim nacjonalizmie lat 20-tych, jak i późniejszej postawy „Anarchy”, zdystansowanego do świata, chodzącego własnymi drogami i mówiącego konwenansom demoliberalizmu głośne „non serviam”.

Ojciec Rose poświęca nieco miejsca na krytykę pewnego rodzaju sztuki współczesnej – tego, który przedstawia postaci ludzkie jako wynaturzone, groźne, karykaturalne, przegrane i ponure (Jean Dubuffet, Francis Bacon). Są to dla niego obrazy przedstawiające „nowych ludzi”, ludzi epoki nihilizmu. Oczywiście lwia część sztuki XX wieku jest bezwartościowa i pretensjonalna, tym niemniej nie można odmówić niektórym z owych „strasznych” artystów pewnego zrozumienia, a w każdym bądź razie wyczucia sytuacji. Podobnie rzecz się ma z dekadentami XIX wieku (Baudelaire, Rimbaud), dostrzegającymi pustkę społeczeństwa mieszczańskiego. Oczywiście jedni i drudzy nie byli (na ogół) konserwatystami, a zatem ich refleksja ograniczała się często do jałowej negacji bądź wręcz do szukania recept dokładnie odwrotnych, niż te, które mają sens – tym niemniej zdarzało im się prawidłowo rozpoznawać kondycję człowieka współczesnego. No i jaka ona była? A jak mogła być? Poniekąd taka, jak u Davili („człowiek jest dziś wolny, jak zabłąkany wędrowiec na pustyni”), Ciorana („Zachód tu uperfumowany trup”), Evoli („świat ruin”) i innych. Z konieczności zatem górę brały widoki „nieprzyjemne”. Inna kwestia, że konserwatysta nie poprzestaje na tym, starając się reagować – dlatego, by powtórzyć podany już przykład, utwór zespołu Green Army Fraction nie ograniczałsię do wyeksponowania zjawiska współczesnego „seksualnego wyzwolenia”, ale stanowi brutalny w swej prawdziwości komentarz do niego. Coś podobnego na płaszczyźnie literackiej uprawia niejednokrotnie Waldemar Łysiak, w równie drastyczny sposób ściągając maski obłudy i ujawniając mizerię współczesnych antywartości – oraz to, do czego prowadzą w swej konsekwencji.
Wszystko to kwestia okoliczności – w pewnych okolicznościach prawda staje się brutalna, nieprzyjemna i drażniąca. Wówczas to konsekwentny tradycjonalista staje się diabłem współczesnego świata – rogatym, prowokującym, atakującym i pozbawiającym otoczenie złudzeń.

ATW


Konserwatysta...
Ciąg dalszy...







31