Wywiad z Mirosławem Salwowskim
 
Wywiad z Mirosławem Salwowskim, publicystą katolickim, skupiającym się w szczególności na kwestiach moralnych, etycznych i obyczajowych. Prowadzi on witryny http://www.salwowski.msza.net oraz http://www.savonarola.pl, a także jestem autorem książki pt. "Tańcząc z gwiazdami czy z szatanem? (oraz inne eseje)".


Jeśli chodzi o publicystykę, to znany jesteś głównie ze swoich artykułów na tematy związane ze sprawami obyczajowymi oraz etycznymi. Inaczej mówiąc, choć masz na swoim koncie także teksty np. na temat Akcji Francuskiej, Medziugorje czy Szamila Basajewa, to kojarzony jesteś przede wszystkim jako ten, który pisze o tańcach, strojach kąpielowych, boksie, absolutyzmie moralnym, grzechu i okazjach do grzechu – co więcej, ta część twojej publicystyki budzi największe kontrowersje. Dlaczego tak bardzo interesuje cię właśnie ta tematyka? Czy zauważasz we współczesnym katolicyzmie niedobór nauczania w tych dziedzinach?
Św. Maksymilian Maria Kolbe w jednym ze swych tekstów przytaczał masońskie zawołanie: "My Kościoła nie zwyciężymy rozumowaniem, lecz psuciem obyczajów". Kiedy spojrzymy na historię Kościoła katolickiego i chrześcijaństwa, dostrzeżemy, iż wolnomularze dobrze wiedzieli co mówią. Największe kryzysy w łonie katolicyzmu często wiązały się z upadkiem moralnym szerzącym się wśród duchownych lub katolików świeckich. Choć pozornie rzecz biorąc mogły one wyglądać na motywowane głównie rozbieżnościami i nieporozumieniami na tle doktryny, to gdy przyjrzymy się im głębiej, to w wielkiej mierze stało za nimi złe świadectwo jakie wierze katolickiej dawało wielu duchownych i świeckich katolików. Gdyby nie antyświadectwo, jakie dawane było przez sporą część hierarchów kościelnych i świeckich katolików, prawdopodobnie nie byłoby takich heretyckich ruchów jak: waldensi, katarzy czy XVI-wieczna reformacja (a na pewno zaś nie zyskałyby one tak wielu zwolenników). Tertulian mówił "Krew męczenników jest nasieniem chrześcijan", zaś św. Jan Trytoniusz powiadał: "Jeśli dobrze wierzysz, lecz źle żyjesz, własnym mieczem się zabijesz". Z tych dwóch sentencji można wykuć następujące prawidło: O ile świętość (przejawiająca się również w krwawym męczeństwie) jest potęgą Kościoła, o tyle złe życie chrześcijan jest jego największym niszczycielem. To uświęcone życie chrześcijan pozwoliło zburzyć pogańskie imperium Rzymu. Poganie patrzyli na pierwszych chrześcijan i zadawali sobie pytanie: "Co w nich jest takiego, że nie dość, iż potrafią żyć zupełnie inaczej od nas, to jeszcze niejednokrotnie idą z radością i imieniem swego Boga na ustach na okrutną śmierć?". W ten sposób imię naszego Pana Jezusa Chrystusa było rozsławiane. Im bardziej jednak chrześcijanie odchodzą od świętego życia, im bardziej grzech staje się naszym życiu normą i regułą, tym więcej jest różnorodnych schizm, herezji, rozłamów, a w ostatecznej tego konsekwencji narody stają się coraz bardziej zlaicyzowane, a nawet zateizowane. Kłaniają się tu słowa św. Pawła Apostoła: "Z waszej to bowiem przyczyny poganie - zgodnie z tym co jest napisane - poganie bluźnią imieniu Boga" (Rzym 2, 24). Pismo święte i nauczanie Kościoła zawsze podkreślały wagę i ważność dobrego przykładu, jakie winni innym dawać wyznawcy prawdziwej wiary. Święte życie chrześcijan jest o wiele bardziej przekonywujące, aniżeli choćby tysiące najmądrzejszych podręczników apologetycznych. Nie wiem, czy ktokolwiek został nawrócony poprzez mądre dywagacje rozumowo udawadniające prawdziwość wiary katolickiej (zapewne czasami i tak się zdarzało), historia i teraźniejszość pokazuje jednak, że największymi ewangelizatorami byli Święci, którzy własnym życiem poświadczali prawdziwość tego w co wierzą. Jeśli katolicy nie wezmą sobie prawdziwie do serca prawdy, iż ich powołaniem i obowiązkiem jest świętość; jeżeli nie zaczną być solą tej ziemi, to wszelkie pretensje o upadek cywilizacji, porzucanie przez wielu wiary katolickiej, będą mogli mieć przede wszystkim do siebie. Właśnie z tego powodu tak wiele miejsca poświęcam tematyce moralnej. Jan Paweł II w encyklice "Veritatis splendor" napiętnował pogląd negujący nierozerwalny związek zachodzący pomiędzy wiarą i moralnością. Nierzadko nawet gorliwi katolicy mówią: "Wiara to nie moralność". Tkwi w tym pewne ziarno prawdy, ale jest zwrot bardzo dwuznaczny i niebezpieczny. Wiara i moralność to system naczyń połączonych. Moralność jest praktyczną odpowiedzią na wiarę. Bez konsekwentnej praktyki codziennego życia, nasza wiara zaczyna umierać. Kocham Kościół katolicki, pragnę jego dobra i wielkości, dlatego nie chcę, by był on niszczony przez złe życie jego synów i córek.
Czy zauważam, we współczesnym katolicyzmie niedobór nauczania na tematy moralne? I tak i nie. Z jednej strony, okres posoborowy dał nam wspaniałe akty Magisterium Kościoła dotyczące moralności, z wiekopomną encykliką "Veritatis splendor" Jana Pawła II na czele, z drugiej zaś widać wyraźnie, iż w szczegółach pewne prawdy z zakresu porządku moralnego są traktowane, tak jakby nie istniały. Nie sądzę jednak, że jest to szczególny problem dzisiejszych katolików. Myślę, że w dużej mierze zawsze on istniał. Z pewnością jednak po Soborze Watykańskim II nastąpiło niemal całkowite wyparowanie ze świadomości katolików zasad, które dawniej w Kościele katolickim były żywo nauczane ( czego przykładem jest choćby to, iż dziś nawet konserwatywni katolicy często uważają mieszane tańce za stanowiące okazję do zła jedynie sporadycznie, rzadko i w szczególnych warunkach, podczas gdy przez wieki kościelne autorytety nauczały w tej kwestii czegoś zupełnie przeciwnego, a mianowicie tego, że bardzo często owocują one grzechem dla ogółu uczestniczących w nich ludzi). Co ciekawe jednak, nawet w kwestiach o których magisterium Kościoła naucza również dziś w bardzo jasnych i stanowczych słowach, wśród (również zaangażowanych) katolików panuje jakaś zadziwiająca ignorancja. Najdobitniejszym tego przykładem jest choćby etyka sytuacyjna. Wedle powszechnej w różnych kręgach katolików opinii, dopuszczalne jest czynienie mniejszego zła, jeśli w ten sposób pragnie się zapobiec większej nieprawości, bądź też osiągnąć większe dobro. Przeszło 99 procent katolików na pytanie, czy wolno w ekstremalnych sytuacjach cudzołożyć, kłamać bądź dokonywać aborcji, odpowiedziałoby, że tak, przeciwną odpowiedź potraktowałoby zaś jako wyraz jakiegoś niemiłosiernego dla człowieka faryzeizmu (bo przecież czasami miłość wymaga popełnienia zła i w związku z tym nie mamy czasami innego wyboru). A przecież wystarczy otworzyć encyklikę "Veritatis splendor" Jana Pawła II i nieco uważniej się w nią wczytać, by przekonać się, że dokładnie ten sposób myślenia o moralności został tam otwarcie, jasno i bez żadnej dwuznaczności potępiony.

Jeśli spojrzy się na burzliwe dyskusje internetowe, tyczące się ciebie i twojej publicystyki, to można zauważyć pewne szczególne zjawisko: a mianowicie stosunkowo często twoimi przeciwnikami są osoby związane ze środowiskami tradycjonalistów katolickich („indultowcy”, zwolennicy FSSPX czy też sedewakantyści). Ktoś „z zewnątrz” może się zdziwić: Brawario – zwolennik „archaicznych” rygorów moralnych, wygrzebujący spod stosów kurzu zapomniane cytaty na tematy obyczajowe – w pełni akceptuje nauczanie Jana Pawła II i oficjalne stanowisko Watykanu w kwestiach NOM i ekumenizmu, zaś radykalni tradycjonaliści - wytaczający ciężkie działa przeciw NOM, „neonom”, „kultowi JP II” i „dialogowi” – nierzadko okazują się być przeciwnikami moralnych wskazówek „brawaryzmu” (że pozwolę sobie użyć tego terminu, który np. na forum Frondy wszedł już na trwałe w użycie, powoli tracąc nawet swój szyderczy kontekst). Dlaczego tak jest? Czy to paradoks?
Cóż, życie obfituje w paradoksy. Nie przeceniałbym jednak faktu, iż pewna część tradycjonalistów katolickich należy do oponentów mych poglądów na moralność. Po pierwsze bowiem: owa opozycja chyba w 100 procentach ma swe korzenie w sporach internetowych. Internet zaś jest - pod pewnymi względami - specyficznym miejscem, które daje szerokie pole popisu dla ludzi w realnym świecie nie wykazujących się zbytnią odwagą i śmiałością. Sam miałem okazję nieraz się o tym przekonać spotykając w "realu" mych niektórych "wrogów" z Internetu. Porównanie ich internetowej bezczelności i agresywności mi okazywanej z tym jak łagodnie, a nawet wręcz tchórzliwie zachowywali się względem mnie, gdy musieli stanąć ze mną twarzą w twarz, daje do myślenia.
Po drugie: również ( a może w zdecydowanej większości) ze strony katolickich tradycjonalistów odbierałem i wciąż odbieram niemało sygnałów życzliwości, sympatii i wsparcia. Jednym z ewidentnych tego przykładów jest choćby postawa redakcji znanego i cenionego w środowiskach tradycyjnych serwisu "Msza.net". Redakcja tego portalu z własnej inicjatywy zaprosiła mnie do współpracy, dała mi pełną wolność w redagowaniu własnej podstrony, a także konsekwentnie broniła prawa do jej istnienia w obliczu nalegań pewnego wpływowego tradycjonalisty domagającego się jej usunięcia. Nie sądzę więc, by większość tradycjonalistów była gorliwymi przeciwnikami mych poglądów. Sądzę, iż jakieś 30 do 50 procent "tradycyjnych katolików" w Polsce ma bardzo bliskie "brawaryzmowi" podejście do takich zjawisk jak tańce damsko-męskie, nieskromne stroje, koedukacyjne plaże lub też uznaje zasadność karania przez władze cywilne grzechów typu nierząd, cudzołóstwo czy też homoseksualizm. Powyższe szacunki opieram między innymi na internetowych ankietach, które przeprowadzałem swego czasu na jednym z tradycjonalistycznych forów dyskusyjnych. Owszem nie zawsze, ów poziom "brawaryzmu" jest widoczny w trakcie konkretnych dyskusji internetowych, jednak wynika to bardziej z faktu, iż spora część krytyków np. mieszanych tańców nie zajmuje się na co dzień studiowaniem nauczania autorytetów kościelnych na ten temat, stąd też nie za bardzo wie, jak ów punkt widzenia obronić w ferworze nieraz ostrej polemiki. Po trzecie: jeśli miałbym już określać, kto jest bardziej wiarygodnym rzecznikiem tradycjonalizmu katolickiego to wskazałbym na księży udzielających się bądź sympatyzujących z tym ruchem, aniżeli angażujących się tam wiernych świeckich. Rozmawiałem na wywołujące u mych oponentów kontrowersje tematy z takimi tradycjonalistycznymi duchownymi jak: ks. Karl Stehlin, ks. Edward Wesołek, ks. Eryk Jacqmin czy ks. Rafał Trytek i żaden z nich nie wygłaszał twierdzeń typu: "Zasadniczo mieszane tańce i plaże nie stanowią problemu. Nie są one zagrożeniem dla normalnych ludzi" (a właśnie tego rodzaju twierdzenie jest zasadniczym poglądem mych oponentów). Wprost przeciwnie: ks. Edward Wesołek w rozmowie ze mną otwarcie stwierdził, iż już od czasów swych studiów w seminarium duchownym jest zdecydowanie przeciw tańcom damsko-męskim, gdyż "św. Jan Maria Vianney go przekonał" (to w nawiązaniu do lektury żywotu Proboszcza z Ars). Ks. Jacqmin był w kwestii tańców bardzo podobnego zdania co ks. Wesołek. Ks. Rafał Trytek stwierdził, iż mieszanych tańców należy odradzać, zaś ks. Karl Stehlin jest ( a przynajmniej wówczas, gdy go słyszałem) zdecydowanym przeciwnikiem koedukacyjnych plaż ( o mieszanych tańcach również nie wyrażał się pochlebnie). W tonie niechętnym damsko-męskim tańcom wypowiadali się również tacy sympatyzujący z ruchem tradycjonalistycznym kapłani jak: ks. Karol Tomczak czy ks. Wojciech Grzesiak. Choć dobrze by było, by tradycjonalistyczni księża częściej podejmowali te tematy na forum publicznym (co by znacznie utrudniło "libertynom-tradycjonalistom" ich propagandę nazywającą niechęć względem damsko-męskich tańców czy plaż mianem "purytanizmu") to również w bardziej "oficjalnych" wypowiedziach dawali wyraz swemu "brawaryzmowi". Przykładowo na stronach internetowych angielskiego dystryktu Bractwa św. Piusa X umieszczano cytaty Świętych oraz wybitnych teologów katolickich wymierzone w mieszane tańce. Bractwo św. Piusa X w Kanadzie wydało i rozprowadzało broszurę piętnującą zwyczaj uczęszczania na damsko-męskie plaże. W wydawanym przez owe bractwo w Polsce piśmie "Zawsze Wierni" niejednokrotnie publikowano teksty, w których potępiano między innymi zwyczaj wspólnej kąpieli mężczyzn i kobiet, a także przypominano tradycyjne przepisy kościelne odnośnie skromności niewieściego stroju (słynny "dekolt nie większy niż szerokość dwóch palców mierząc od szyi" najpierw pojawiło się na łamach tego pisma, a później ja je zacząłem powtarzać).
Dlaczego jednak mimo wszystko część tradycjonalistów jest krytykami "brawaryzmu"? Powodów jest kilka. Tradycjonaliści nie są elitą wybranych wolną od wszelkich skaz, błędów i wypaczeń. Również w tych kręgach jest obecne zło, które ogranicza się nie tylko do niewłaściwych zachowań, ale obejmuje również określone poglądy i styl myślenia. Tak niestety jest, iż człowiek ma skłonność do wybiórczości. Lubimy wybierać sobie z Biblii i nauki Kościoła, to co nam się podoba, a odrzucać bądź ignorować, to nie pasuje do naszych utrwalonych wcześniej poglądów lub norm zachowania. Środowisko tradycjonalistycznych katolików również nie jest wolne od tej wady. Dzięki Bogu, owa wybiórczość jest nieco innego rodzaju, aniżeli powszechnie występująca np. w polskim, podobno katolickim, społeczeństwie. Nie jest więc dla tradycjonalistów problemem uznanie za słuszne katolickiego nauczania o niegodziwości seksu przedmałżeńskiego, antykoncepcji czy aborcji. Gdy jednak dochodzi się do kwestii bardziej szczegółowych, takich właśnie jak damsko-męskie tańce, mieszane plaże, normy skromności w ubiorze czy też prawo władz cywilnych do karania nierządu i cudzołóstwa, wtedy również "tradycyjni katolicy" zaczynają mieć problemy z wybiórczością. W końcu ci ludzie nie spadają z nieba albo też nie są przenoszeni z parafii Ars za probostwa św. Jana Vianneya. Sprawę komplikuje dodatkowo nieraz fakt, iż do ruchu tradycjonalistycznego często ludzie trafiają kanałami politycznymi, w tym nierzadko poprzez ugrupowania, których idee są otwarcie sprzeczne z nauką katolicką (jak np. UPR czy NOP). Powstaje więc pewien dysonans: z jednej strony mamy utrwalone poglądy, rozrywki i zwyczaje, z drugiej zaś naukę katolicką, która nierzadko jest z tymi pierwszymi sprzeczna. Nie zawsze człowiek ma dość siły by odrzucić te pierwsze na rzecz tego drugiego. Czasami ów opór przeradza się we wściekłą agresję wobec tych, którzy ośmielają się wzywać do konsekwentnego przyjęcia nauki katolickiej. Niekiedy nie pomagają tu nawet jasne apele tradycjonalistycznych księży. Ewidentnym przykładem takiej postawy jest sprawa relacji na linii NOP/ pismo "Szczerbiec" - Bractwo św. Piusa X. Swego czasu księża z owego bractwa działający w Polsce otwarcie określiło tak NOP jak i "Szczerbca" jako "szerzące idee potępione przez Boga i Kościół". Co więcej ową krytykę wsparł sam przełożony generalny FSSPX, bp. Bernard Fellay określając NOP mianem partii "wydającej się kłaść nacisk na idee niezgodne z nauką Kościoła takie jak neonazizm". W czasie, gdy omawiana sprawa była jeszcze żywa, byłem bardzo blisko Bractwa św. Piusa X i mogłem zaobserwować jak jego świeccy zwolennicy wcielali w życie "anty-NOPowskie" przestrogi swych księży. Bardzo często była to całkowita ignorancja i lekceważenie tak jasnych przecież deklaracji bp Fellaya oraz księży bractwa działających w Polsce. Wokół FSSPX w naszym kraju kręciło się wówczas wielu sympatyków NOP, jednak nie wykazywali oni chęci by zrewidować swe polityczne sympatie nawet w obliczu ich potępienia przez bractwo. To była dla mnie dobra lekcja, iż selektywność jest problemem również tradycjonalistów.
Prawdopodobnie ważnym powodem dla którego część tradycjonalistów zalicza się do mych oponentów jest także fakt przejścia przeze mnie pewnej ewolucji światopoglądowej. Przed laty byłem zagorzałym lefebrystą uznającym część nauczania Soboru Watykańskiego II, a także posoborowego magisterium Kościoła za błędne, a czasami nawet heretyckie. Dziś jednak uznaję soborowe i posoborowe nauczanie Kościoła za w pełni zgodne z Tradycją Kościoła, zaś tzw. Nową Mszę uważam za w pełni katolicki i prawowierny ryt (oczywiście o ile jest odprawiana zgodnie z oficjalnymi wytycznymi Mszału Rzymskiego zaaprobowanego przez Stolicę Apostolską). To nie była dla mnie decyzja łatwa, ale tak nakazywało mi sumienie. Nie mogłem dalej uważać się za prawowiernego katolika roszcząc sobie prawo do uznawania za niekatolickie i nieprawowierne pewnych aktów nauczania Magisterium Kościoła, które każdy chrześcijanin zobowiązany jest uznawać w swym sercu i rozumie za słuszne. Początkowo był to dla mnie wybór bardziej na zasadzie posłuszeństwa autorytetowi (coś w rodzaju "Kościół tak naucza, więc tak być musi, ale tego nie pojmuję"), aniżeli jasnego zrozumienia. Jednak później, w miarę upływu czasu zacząłem coraz bardziej klarownie i wyraźnie dostrzegać, iż kwestionowane przez tradycjonalistów fragmenty soborowego i posoborowego nauczania Kościoła nie są sprzeczne z przedsoborową doktryną katolicką, a ich postrzeganie w ten sposób wynika bardziej z ich pośpiesznego, bardzo fragmentarycznego odczytania, aniżeli rzetelnej, spokojnej lektury i analizy. Dostrzegłem również, iż oficjalna soborowa jak i posoborowa nauka Kościoła w żadnej mierze nie zasadza się na zerwaniu z Tradycją Kościoła, jednak jest jej rozwojem, kontynuacją i pogłębieniem. To wielki błąd postrzegać soborowe i posoborowe Magisterium w ten sposób. Niestety wielu "posoborowych katolików" właśnie w ten sposób myśli. Doświadczyłem tego choćby podczas mych rozmów na temat mieszanych tańców, kiedy me argumenty w tej kwestii kwitowano stwierdzeniem w stylu: "Ale przecież to było przed soborem". Tak jakby to dopiero od Soboru zaczynała się historia Kościoła i wszystko co było przed nim było już nieważne i niewiążące. Tego rodzaju podejście wydaje "posoborowych katolików" na żer przeróżnych herezji, a zwłaszcza relatywizmu doktrynalnego i moralnego, zaś "tradycyjnych katolików" popycha w kierunku schizmatyckiego separatyzmu. Oczywiście to, iż uznaję za w pełni słuszne oficjalne nauczanie Vaticanum II, Pawła VI, Jana Pawła II czy Benedykta XVI nie oznacza wcale, iż muszę odnosić się bezkrytycznie wobec wszystkiego co się obecnie w Kościele katolickim dzieje. Zawsze w Kościele było obecne zło, wady i słabości. Tak jest również i po ostatnim soborze. Grunt to rozróżniać akty Magisterium Kościoła, które obowiązują nas w sumieniu, od innych rzeczy, które choć dzieją się w ramach Kościoła nie mają już takiej rangi. Przykładowo: nauczanie zawarte w papieskich encyklikach lub soborowych deklaracjach wymaga posłuszeństwa serca i rozumu. Jednak fakt, iż Jan Paweł II pocałował niegdyś Koran już takiego posłuszeństwa nie wymaga. Gdyby Jan Paweł II stwierdził w jakiejś encyklice: "Pocałunek złożony na Koranie był w porządku" to musielibyśmy ów czyn uważać za słuszny. Jednak ten papież choć sam to uczynił, jednak nie pochwalił owego czynu w żadnej ze swych encyklik. Dlatego więc, choć uważam Jana Pawła II za wielkiego i świętego papieża, sądzę jednocześnie (mimo dużego szacunku jaki żywię względem pobożnych muzułmanów), iż nie należało całować Koranu i nie jest to z mej strony nieposłuszeństwo. Ale wracając do odpowiedzi na pytanie: fakt, iż uznaję (oraz nie waham się o tym otwarcie mówić) za w pełni słuszne oficjalne posoborowe i soborowe nauczanie Kościoła ułatwia pewnym liberalnie i libertyńsko nastawionym tradycjonalistom atakowanie mnie. Od dawna w kręgach tradycjonalistycznych funkcjonowali ludzie, którzy nieco bardziej klarowną moralność w takich kwestiach jak tańce czy stroje traktowali jako przejaw purytanizmu. Moje jasne opowiedzenie się za pełną prawowiernością soborowego i posoborowego Magisterium ułatwiło im ich propagandę. Mówią oni: "Patrzcie, Salwowski to modernista, a nawet wróg Tradycji, a więc jego poglądy to bzdury, a nawet herezje". Oczywiście nie jestem ani modernistą, ani wrogiem Tradycji Kościoła, jednak stawianie w ten sposób sprawy jest na rękę tym, którzy wolą ignorować tradycyjne nauczanie katolickie w pewnych kwestiach. Najważniejszą przyczyną dla której pewni tradycjonaliści wzięli sobie "brawaryzm" na swój celownik jest wreszcie działalność szatana. Jestem głęboko o tym przekonany. Tam gdzie pojawia się dobro, tam zakrada się również diabeł, by sianym przez siebie chaosem, nieporządkiem i wrogością, próbować je zniszczyć. To odwieczne, "tradycyjna" metoda działania demonów: skłócić bliskich ze sobą ludzi, podsycać wzajemną pychę i wrogość. Nawet w życiu Świętych widzimy, jak szatan sięgał po tego rodzaju metody. Przecież jednymi z najbardziej zagorzałych oponentów św. Proboszcza z Ars byli niektórzy księża, którzy zarzucali mu, iż jest on kryptojansenistą. Z kolei, św. Ludwik Maria Grignon de Monfort miał ogromne kłopoty ze swymi współbraćmi w kapłaństwie. Był czas, gdy prawie wszyscy biskupi we Francji zabraniali mu w swych diecezjach duszpasterskiej posługi, a kiedy odwiedzał on swe dawne seminarium duchowne, rektor tegoż miejsca nie chciał go nawet tam wpuścić. Święci byli jednak cierpliwi, pokorni i dobrzy, dlatego nie dawali się wywieść w pole szatanowi poprzez takie zasadzki. Niestety mi jednak nieraz jest bardzo daleko do postawy owych Świętych. Nieraz w obliczu obelg, szyderstw, zniewag i innych ataków, nie zachowywałem spokoju, lecz odpowiadałem swych oponentom w sposób również agresywny. W ten sposób ułatwiałem diabłu jego mącicielską robotę.

Skoro już użyliśmy terminu „brawaryzm”, to czy uważasz, że takie określenie jest w ogóle potrzebne? Zmierzam do tego, że – o ile wiem – swoje poglądy definiujesz po prostu jako normalne, klasyczne i ortodoksyjne nauczanie Kościoła Katolickiego, nawet jeżeli obecnie te aspekty, na które kładziesz największy nacisk, są zapomniane lub pomijane.
Nie sądzę, by określenie "brawaryzm" było potrzebne. Sam, gdy wybierałem nick internetowy nie przypuszczałem, iż stanie się on źródłem nazwy dla określonego rodzaju poglądów czy postawy. Skoro jednak już się tak stało, że termin ten wszedł do obiegu w pewnych kręgach, to nie zamierzam z tym walczyć. Z pewnością przypominanie pewnych prawd, wartości i zasad jest dziś bardzo specyficznym zjawiskiem, stąd też wyodrębnienie dla tej postawy pewnej określonej nazwy może być czasami pomocne. Choć ogólnie rzecz biorąc uważam, że nic by się nie stało, gdyby termin "brawaryzm" w ogóle nie istniał.

Wielu myślicieli i filozofów bardzo silnie akcentuje to, że człowiek powinien być „silny” i posiadać „silną wolę”. Ale niektórzy z nich – jak choćby Nietzsche czy Crowley – utożsamiają wypełnienie tejże „silnej woli” ze zrzuceniem ograniczeń, z odrzuceniem kryteriów „dobra” i „zła”, wreszcie: z nieskrępowaną realizacją wszystkich swoich popędów i pragnień, w tym także tych najbardziej cielesnych, fizycznych. W chrześcijaństwie natomiast – pomimo tego, że zaspokajanie niektórych swoich pragnień jest w ogólności dozwolone – to jednak przeważający nacisk zdaje się być położony właśnie na powstrzymywanie swojej „natury” lub raczej na realizację „prawdziwej” natury, wznoszącej się ponad proste uwarunkowania biologiczne czy emocjonalne. Twoja publicystyka moralno-obyczajowa niejednokrotnie podkreśla to bezpośrednio lub pośrednio. Co jednak powiedziałbyś ludziom uważającym, że chrześcijańska walka z grzechem jest przejawem słabości, zaś siła woli manifestuje się właśnie poprzez wyzwalanie się z moralnych rygorów?
Odpowiedziałbym im, iż ich definicja "silnej woli" jest rażąco sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. Jakaż bowiem siła tkwi w nieograniczonym podążaniu za własnymi słabościami, wadami i popędami? Jak można mówić o "silnej woli" porównując np. Casonovę czy Don Juana z bł. Karoliną Kózkówną lub też biblijną Zuzanną, które wolały umrzeć niż dopuścić się grzechów nieczystości? Kto wykazuje się większym hartem ducha? Bandzior okładający po głowie przechodnia kijem bajsbolowym czy męczennik wybaczający w imię Jezusa swym oprawcom i wołający do Wszechmocnego o litość dla owego kata? Bez żartów.


Mirosław Salwowski
Ciąg dalszy...

W swojej publicystyce potępiasz i odrzucasz niemałą część takich zjawisk, które obecnie są już powszechnie akceptowane nie tylko przez ogół ludzi, ale również przez większość katolików: koedukacyjne plaże, noszenie spodni przez kobiety, tańce damsko-męskie, nieskromny ubiór, boks etc. Jak jednak te poglądy przekładają się na życie codzienne i czy w jakiś sposób utrudniają egzystencję w nowoczesnym społeczeństwie? Inaczej mówiąc, co odpowiesz tym, którzy zarzucą ci, że konsekwentne przestrzeganie „brawaryzmu” musi prowadzić do paranoi, manii prześladowczej? Czy „brawarysta” to istotnie - jak chcieliby przeciwnicy – człowiek nieszczęśliwy, rozgoryczony i kładący przesadny nacisk na mnóstwo drobnych zakazów? A może istnieje jakaś inna droga, która pozwala tak się uformować duchowo, by żyć prawidłowo, jednocześnie nie popadając w stan permanentnego, niezdrowego napięcia wywołanego lękiem przed grzechem?
Zanim odpowiem na właściwe pytanie, pozwolę sobie na sprostowanie pewnych nieporozumień zawartych na jego marginesie. Otóż nie jest prawdą, jakobym potępiał i odrzucał zwyczaj noszenia spodni przez niewiasty. Nie jestem entuzjastą tej praktyki, ale również nie zaliczam się do jej przeciwników. Lepiej jest by kobieta nosiła spodnie o skromnym, nieobscisłym kroju, aniżeli ubierała się w minispódniczki czy krótkie sukienki. Twierdzenie o mym potępieniu dla boksu, również jest nieścisłe, gdyż piętnuje jedynie boks zawodowy, a więc ten czyniony dla pieniędzy i rozrywki publiczności. Dostrzegam jednak to, iż istnieją pewnego rodzaju sytuacje, gdzie trenowanie tego sportu może być usprawiedliwione (np. szkolenie policji, wojska, etc.). Nawet moje "potępienie tańców damsko-męskich" jest pewną przesadą. Ja bardziej je poddaję stanowczej krytyce, aniżeli bezwarunkowo i absolutnie potępiam. To co w praktyce prawda mała, ale jednak ważna różnica. Ale przechodząc do rzeczy. Zapewne "brawaryzm" utrudnia nieco życie, zwłaszcza w obecnym społeczeństwie, ale kto powiedział, że chrześcijańskie życie będzie łatwe, pozbawione trudności i kłopotów. Czy życie wielkich biblijnych Bożych mężów było łatwe i bezproblemowe, skoro Pismo święte tak podsumowuje ich losy: "Jedni ponieśli katusze, nie przyjąwszy uwolnienia, aby otrzymać lepsze zmartwychwstanie. Inni zaś doznali zelżywości i biczowania, a nadto kajdan i więzienia. Kamienowano ich, przerzynano piłą, kuszono, przebijano mieczem; tułali się w skórach owczych, kozich, w nędzy, w utrapieniu, w ucisku - świat nie był ich wart - błąkali się po pustyniach i górach, po jaskiniach i rozpadlinach ziemi. " (Hbr 11, 35 - 38). Z pewnością nie. Oni jednak wiedzieli Komu zaufali i powierzyli swe życie, więc największe trudności i kłopoty nie były w stanie odebrać im nadziei i wypływającego stąd poczucia sensu życia i szczęścia. A pomyśl jak bardzo utrudnione było życie pierwszych chrześcijan? Przecież całe ówczesne życie społeczne, a także rodzinne i zawodowe, było przeniknięte kultem bałwanów. Ówcześni chrześcijanie wręcz co krok musieli więc pilnować się, by nie dopuścić się kolaboracji z bałwochwalstwem. Czy byli jednak przez to pełni goryczy i zgorzknienia? Nie sądzę, by ludzie pełni goryczy i zgorzknienia mogli z radością cierpieć męki dla imienia Jezus czy też być porywającym świadectwem dla otaczającego ich pogańskiego świata. Z pewnością życie chrześcijańskie i dziś nie jest więc pozbawione trudności, ale nie oznacza to przecież popadania w gorycz, zgorzknienie czy beznadzieję. Ostatnio byłem parę razy w gościnie u pewnej rodziny, którą można by nazwać jeszcze bardziej "brawarystyczną" ode mnie. Nie ma tam żadnej telewizji, tańców, muzyki pop, rock ( nie mówiąc już o rapie, techno czy heavy metalu), dziewczynki i dorosłe niewiasty są tam ubrane bardzo skromnie, wręcz na modłę XIX-wieczną. Jednak ile razy tam przebywałem, tyle razy byłem niesamowicie szczęśliwy. Pokój i harmonia tego domu robią na mnie zawsze niesamowite wrażenie. Szczególnie byłem pod wrażeniem pani tego domu. Wyobraź sobie przeciętną polską niewiastę, która uczyłaby 4 dzieci w domu, a w dodatku miałaby na głowie codzienne domowe obowiązki (sprzątanie, gotowanie, pranie, etc.). Przeciętna Polka użalałaby się nad swoim losem od rana do wieczora, narzekałaby na to, co ona z tego życia ma, itp. A wyobraź sobie, że ta niewiasta jest pełna radości i ciepła, nie ma w niej cienia niezadowolenia czy zgorzknienia własną sytuacją.
A zmierzając do konkluzji: to nie ilość zakazów decyduje o tym, czy jesteśmy zgorzkniali i nieszczęśliwi, ale to w jakim duchu je przyjmujemy. Jeśli w "surowej" moralności nie ma miłości do Boga i bliźniego, to jasne, że stanie się ona dla nas karbem nie do zniesienia. Bez miłości zresztą spełnianie najprostszych obowiązków staje się czymś prawie niemożliwym. Kiedy jednak doświadczyłeś wielkiej miłości, jaką Bóg żywi względem ciebie, wówczas wszystko to co dawniej wydawało ci się czymś niemożliwym do udźwignięcia, staje się - jak mówi nasz Pan - "brzemieniem lekkim i jarzmem słodkim" (Mt 11, 30).

Często posługujesz się pojęciem „okazji do grzechu”, „bliskiej okazji do grzechu” etc. Czy jednak taka obawa przed samą możliwością popełnienia grzechu (chodzi mi o postawę typu „na wszelki wypadek nie przeczytam tej książki, bo a nuż mi namąci w głowie”) nie jest – w niektórych przynajmniej przypadkach – przejawem małej wiary w siłę własnej woli, w głębię swojej wiary? Mam tu na myśli m.in. kwestię wyboru określonych lektur, określonej muzyki czy filmów – bo przecież większość dzieł jest (z powodu ułomności ludzkiej natury autorów) skażona jakimiś błędami czy niedostatkami. Osobiście mam wrażenie, że jeśli wziąć pod uwagę dwa zdania świętego Pawła: „Wszystko badajcie, a co szlachetne - zachowujcie!” oraz „Wystrzegajcie się wszystkiego, co ma choćby pozór zła”, to ty kładziesz zbyt duży nacisk na to drugie. Czy tak jest?
Głęboka wiara i silna wola nie oznacza wcale, iż mamy dobrowolnie narażać się na popełnienie grzechu. Wiara i łaska uświęcająca jest Bożym darem, którego mamy strzec, a nie którym mamy się bawić i narażać na szwank pod pozorem testowania siły własnej woli i głębokości swej wiary. Strażak, który rzuca się do płonącego budynku po to, by ratować z niego dziecko czyni słusznie i chwalebnie, jednak jeśli nie ma tam kogo i czego ratować, a on robi to po to, by popisać się przed sobą własną odwagą, dopuszcza się głupoty. Jeśli coś jest "bliską okazją do grzechu" to wolno angażować się w tą sytuację tylko w wypadku konieczności, nigdy zaś dla rozrywki czy też po to, by dowieść własnej odporności na pokusy. Warto w tym miejscu przypomnieć jedno z orzeczeń św. Oficjum, w którym piętnuje się pogląd wedle którego wolno jest szukać bezpośredniej okazji do grzechu, jeśli ma się na uwadze dobro własnej duszy lub bliźniego. Nie, takiej okazji nie wolno szukać, ani pragnąć, nie należy się w nią dobrowolnie angażować; jedynie stan pewnej konieczności może nas tu usprawiedliwić. "Bliska" okazja do grzechu oznacza, iż z daną sytuacją wiąże się wysokie prawdopodobieństwo ulęgnięcia pokusom do popełnienia nieprawości. Nie znaczy to, że w takim razie - poza przypadkami konieczności - nie wolno jest chrześcijanom dziś oglądać lub czytać prawie wszystkiego (bo jak słusznie zauważyłeś większość, a ja bym powiedział "ogromna, przygniatająca" większość dzieł kultury jest skażona jakimiś błędami). W końcu jest różnica pomiędzy jedzeniem zupy do której kelner raczył nam napluć, a spożyciem tejże wymieszanej z fekaliami. O ile pierwsze, raczej nie zaszkodzi nam ( z pewnością jednak świadomość tego, że ktoś nam napluł do zupy, prawie każdego odstraszyłaby od jej jedzenia): choć zasadniczo rzecz biorąc nawet niewielka ilość czyjejś śliny czymś dobrym dla potrawy nie jest, o tyle to drugie prawie na pewno zaszkodzi naszemu zdrowiu. Podobnie, istnieje spora różnica pomiędzy obejrzeniem teledysku, w którym przez 1 sekundę pojawia się jakaś nieskromna scena, a obejrzeniem takiegoż, który jest oblepionymi wyuzdanymi tańcami, półnagimi modelkami, etc. Zachowując ogólne zasady ostrożności i czujności, da się pierwszy teledysk obejrzeć zachowując pełną kontrolę nad swymi myślami, spojrzeniami czy wyobraźnią, nie da się jednak tego powiedzieć o drugim teledysku. Z pewnością nie da się wyznaczyć sztywnej granicy od przekroczenia której można powiedzieć, iż dane dzieło kulturowe staje się "bliską okazją do grzechu". Nie można powiedzieć np. iż jeśli w danym filmie sceny wspierające zło stanowią więcej niż 2 procent, to w takim razie ów film jest nie do oglądania. Ale przecież zdrowy rozsądek mówi nam, iż istnieje obiektywna, wyraźna różnica pomiędzy np. wielkościami rzędu 1 czy 2 procent, a 30, 40, 50, 60 czy więcej procent. A tak się niestety dziś składa, iż problem nasycenia złem wielkiej części dzisiejszej popkultury nie sprowadza się do śladowych ilości. Obecnie nie jest trudno trafić np. na serial, gdzie sprośne aluzje, nieprzyzwoite żarty czy nieskromne sceny, pojawiają się wręcz co chwila, a nie raz na 10 odcinków.
Czy zbytnio akcentuję zasadę, iż należy "strzec się wszystkiego co ma choćby pozór zła"? Mówiąc otwarcie: nieraz zarzucam sobie, że zbyt lekceważąco do niej podchodzę. Jak sam widzisz z przytoczonej wypowiedzi nie twierdzę wszak, iż należy pilnie unikać również tych dzieł kultury, w których promocja nieprawości ma charakter śladowy. A przecież św. Paweł mówił o unikaniu nawet pozorów zła, a nie tylko jego śladowych ilości. Być może więc, również ja poszedłem w tej kwestii na pewne kompromisy z codziennym bezbożnictwem i spoganieniem.

Większa część twojej publicystyki koncentruje się na tym, czego nie wolno, na zakazach moralnych, na piętnowaniu zjawisk, które uważasz za niewłaściwe. Niekiedy przybiera to bardzo szczegółowe formy. Jaka będzie twoja odpowiedź na zarzut, iż twoim celem jest skodyfikowanie wszelkich przejawów życia, przy czym nie doceniasz roli sumienia i indywidualnych uwarunkowań danej osoby (vide zarzut: „a ja się podczas tańca nie podniecam”)?
Z pewnością nie da się skodyfikować wszelkich przejawów życia i w niektórych kwestiach jedyną odpowiedzią na pewne problemy jest indywidualne rozeznanie sumienia danej osoby. To jasne i nie zamierzam tego negować, bo nie jestem utopistą, ani fantastą. Nie znaczy to przecież jednak, że w takim razie wszelkie bardziej szczegółowe zasady są bez sensu. Nauczanie moralne Kościoła nieraz wypowiadało się w sprawach bardzo szczegółowych. Kościelne magisterium wypowiadało się więc choćby w takich kwestiach jak długość niewieściego stroju, dopuszczalność głosowania za ustawą częściowo zezwalającą na aborcję, a częściowo ją zakazującą, kwestii moralnej prawowitości takich zabiegów medycznych jak usunięcie macicy czy podwiązanie jajowodów. Nie widzę więc powodu, by o tym zapominać. Już tak bywa, że nieraz szczegóły są bardzo ważne, gdy bierzemy pod uwagę wyłaniającą się z nich całość. Czy wyobrażasz sobie np. opracowanie jakiegoś programu komputerowego bez troski o poszczególne składające się nań szczegóły ( a w myśl zasady, ważne, by ogólnie jakoś tam to się kleiło)? W ten sposób nie powstałby żaden program komputerowy? Albo pomyśl, jakby się skończyła operacja raka, w której lekarz działałby w myśl zasady: "Otworzyć, wyciąć, zaszyć", nie dbając w ogóle o precyzję operacji? "Diabeł tkwi w szczegółach"; "Początkiem wielkiego zła jest mały błąd na początku" - w tych sentencjach naprawdę tkwi wiele mądrości.

Podjąłeś swego czasu krytykę powieści Jeana Raspaila „Obóz świętych”. Nie chcę wnikać teraz w merytoryczne aspekty tej krytyki, interesuje mnie co innego. Jeśli uważasz, że postępowanie raspailowskich „świętych” było niewłaściwe, to jaką zaproponowałbyś alternatywę w sytuacji, którą opisał Raspail? Pisałeś o konieczności goszczenia bezdomnych i cudzoziemców, ale czy to musi się odbywać za wszelką cenę? Załóżmy, że konsekwencją takiego najazdu obcych rzeczywiście musiałby być upadek Europy, tak jak to widzi Raspail – czy w takim razie byłbyś w stanie poświęcić Europę za cenę owego „przyjęcia potrzebujących”? Czy twoja postawa nie jest rzeczywiście – jak to ujmują przeciwnicy – uleganiem pewnemu szantażowi moralnemu ze strony owych „przybyszy” i ich entuzjastów – szantażu opartego o taki tok myślenia: „ha, my nie atakujemy was bezpośrednio, więc macie związane ręce i nic nie możecie nam zrobić”?
Czasami jest tak, że bardziej wiemy to czego na pewno nie możemy zrobić, niż to, co powinniśmy uczynić w danej sytuacji. Sytuacja opisana w "Obozie świętych" jest chyba jedną z nich. Z pewnością propozycja rozwiązania problemu setek tysięcy przybyszów, jaką podsuwa nam Raspail w swej powieści jest bezwzględnie nie do zaakceptowania. Choćby można w ten sposób uratować nie tylko Europę, ale i cały świat, to nie wolno się w tym celu godzić na ślepą przemoc wyrażającą się w zabijaniu wszystkich jak leci przybyszów, "w strzelaniu do wszystkiego co się rusza" (jak to ujął jeden z obrońców omawianej powieści), w eksterminacji każdego obcego, obojętnie czy jest on winny, czy niewinny. Perspektywa z jaką Raspail nakazuje nam patrzeć na przybyszów również jest nie do przyjęcia, albowiem wyraźnie opiera się ona na odmawianiu im miana naszych bliźnich, a co za tym idzie również ich prawa do naszej miłości i solidarności. Wiemy więc, czego w takiej sytuacji nie możemy uczynić. Jaka jednak mogłaby być alternatywa dla tej sytuacji? Gdyby rzeczywiście pewnego dnia, do brzegów Europy przybiła flotylla z milionem obcych kulturowo nędzarzy, należałoby ich przyjąć, nakarmić, dać dach nad głową, ale jednocześnie otoczyć kontrolą. Należałoby ich zachęcać do asymilacji, przyjęcia wiary chrześcijańskiej i szacunku dla zastanego porządku prawnego, społecznego i kulturowego. W przypadku drastycznych naruszeń porządku społecznego, tj. działalność kryminalna, wszczynanie rozruchów, itp., należałoby sięgać po adekwatne do tego środki typu: wysyłanie oddziałów policji do tłumienia zamieszek, wsadzanie winnych do więzień lub deportacje opornych. Z pewnością nie można jednak stawiać sprawy masowej imigracji tak jak to czyni Raspail: "Jesteście obcy, zapewne będziecie sprawiać duże kłopoty, a więc nie jesteście naszymi bliźnimi i należy was wszystkich wymordować bez wyjątku". To chore, a przede wszystkim skrajnie niemoralne. Czy odrzucanie przesłania "Obozu świętych" jest uleganiem moralnemu szantażowi? Zapewne czasami pewni ludzie próbują wykorzystywać czyjąś moralność dla własnych celów. Ale, czy alternatywą dla takiego postępowania owych osób ma być odpowiadanie złem na ich niecne zamiary? Trzeba ufać, iż zło zwycięża się dobrem (Rz 12, 21).

Podczas jednej z dyskusji na Forum Frondy napisałeś mniej więcej tak (cytat z pamięci): „Bo wam się wydaje, że jeśli coś ma więcej niż 300 lat, wisi w muzeum i jest nazywane ‘klasykiem kultury europejskiej’, to znaczy, że jest szlachetne i moralnie zdrowe, a tak być nie musi”. Ano właśnie – czy to oznacza, że konsekwentny „brawarysta” winien być gotów oczyścić nawet i kulturę Zachodu (powstałą przecież na gruncie nie tylko chrześcijaństwa, ale także antyku i pogańskich zwyczajów barbarzyńców)? Czy ona tego wymaga? Zaznaczam, że nie mówię tu wcale o indywiduach typu Woltera czy Gombrowicza, ale o dawniejszych epokach: mamy przecież w obrębie europejskiej kultury zarówno tańce, jak i frywolne fraszki (np. Reja), obrazy i rzeźby przedstawiające nagość, wycieczki w stronę magii i okultyzmu (Mickiewicz, Yeats, dekadenci, Młoda Polska) i tak dalej. „Bracie Mirosławie, podaj żagiew” – czy to właściwe rozumienie twoich intencji?
Nieznacznie zniekształciłeś mą wypowiedź, nadając jej formę mnogą. Tymczasem jej treść była kierowana do konkretnej osoby, a mianowicie do Ciebie. Ale mniejsza o to. Czytając wywody części konserwatystów zestawiające współczesność z dawniejszymi wiekami, widać dość wyraźnie tendencję do z jednej strony demonizowania tej pierwszej, i idealizowania tej drugiej. Wyraża się to w takim mniej więcej stawianiu sprawy: "Dziś to wszystko jest poustawiane na głowie. Zło jest chwalone, a dobro ganione. A dawniej, choć ludzie byli grzeszni, to jednak nie usprawiedliwiali swych grzechów, i zło było nazywane złem, dobro zaś było nazywane dobrem. Wszystko więc było na więc na swoim miejscu". Tego typu idealizacja przeszłości ma mało wspólnego z rzeczywistością. Powiem więcej: to duby smalone, a nie prawda. Gdy tylko przyjrzymy się bliżej historii, dostrzeżemy, iż również na długo przed rewolucją 1968 roku, a nawet przed racjonalistycznym oświeceniem ludzie mieli duże tendencje do usprawiedliwiania czynionego przez siebie zła. Miało to swój wyraz nawet w usankcjonowanych społecznie i prawnie instytucjach, które wprost były sprzeczne z nauczaniem Kościoła katolickiego. Popatrz chociażby na instytucję pojedynku. Zwyczaj ten został surowo, bo pod sankcją ekskomuniki zakazany przez Sobór Trydencki już w XVI wieku. Tymczasem jednak w wielu krajach katolickich cieszył się on sporą popularnością jeszcze do początków XX wieku. Pojedynkowanie się było uważane za akt honorowy, zaś odmowa tegoż traktowana jako tchórzostwo niegodne mężczyzny. Albo niewolnictwo. Już w XV wieku papieże obłożyli klątwą handlarzy niewolnikami. Czy jednak w związku z tym handel niewolnikami ustał, albo przynajmniej radykalnie się ograniczył, stając się w krajach katolickich, czymś wstydliwym, pokątnym, dokonywanym po kryjomu? Aż do XIX wieku miał się on wyśmienicie i miliony naszych czarnych braci i sióstr zostało sprzedanych na targach niewolników przez uważających się za katolików handlarzy żywym towarem. Usprawiedliwianie grzechu nie jest więc wytworem lat 60-tych XX wieku, ale jest problemem wszystkich stuleci. Miało to swój wyraz również w dawnej kulturze. Dlatego też niezmiennie śmieszą, a jednocześnie irytują mnie, próby uprawomocniania np. frywolności poprzez odwoływanie się do fraszek Reya o takim charakterze? Czy Mikołay Rey cieszył się nieomylnością bądź stałą asystencja Ducha Świętego przy pisaniu swych fraszek? Jeśli nie, to skąd bierze się tak bezkrytyczne przywoływanie jego twórczości w kontekście obrony niemoralności?
Istotnie jestem przekonany, iż wielowiekowe dziedzictwo kultury europejskiej wymaga większego krytycyzmu ze strony zwłaszcza konserwatystów. To, że coś istnieje 300, 400 czy nawet 600 lat, nie jest jeszcze samo w sobie dostatecznym argumentem na rzecz moralnej prawowitości takiegoż dzieła.
To, czy powinno się zebrać wszystkie złe dzieła z przeszłości i następnie je spalić, jest obecnie kwestią zupełnie trzeciorzędną. I tak wiadomo, że wyjąwszy przypadek cudownej przemiany w mentalności społecznej, takowe "auto da fe" nie ma dziś szans na realizację. Ważne jest jednak, byśmy jako chrześcijanie nauczyli się mieć odwagę odrzucać pewne niechrześcijańskie kalki myślowe. Jedną z nich jest skłonność do idealizowania i bezkrytycznego patrzenia na dawniejsze dzieła kultury. Z pewnością w dawniejszej kulturze było znacznie mniej usprawiedliwiania i promowania grzechu, niż dzieje się to obecnie. Wszystko musimy jednak badać w świetle zgodności tegoż z wiarą katolicką i tradycyjną moralnością chrześcijańską i wzgląd na wiek danego dzieła nie może być dla nas skrupułem do odpowiednio krytycznego rozeznania. Nie powinno być np. tak, iż w szkołach wykłada się "Dziady" Mickiewicza całkowicie bezkrytycznie, tylko dlatego że jest on uważany za naszego wielkiego narodowego poetę. Owszem, Mickiewicz ma swe zasługi dla polskiej kultury, jednak fakt, iż usprawiedliwiał on w "Dziadach" pewne formy okultyzmu (spirytyzm) nie powinien być przyjmowany bezrefleksyjnie, ale winien być poddany zdecydowanej krytyce.

W jednym ze swoich artykułów protestujesz przeciwko zabawkom imitującym broń i – jak wnioskuję – zabawom tego rodzaju (w Indian, w wojnę, w policjantów i złodziei etc.). Nie imputuję ci oczywiście pacyfizmu (tzn. sprzeciwu wobec wszelkiej przemocy czy wobec każdej wojny) – ale czy ten negatywny stosunek do „zabawy w wojnę” nie jest postawą antytradycyjną, zgoła wręcz antyeuropejską? Pośrednio wracamy tu do kwestii wyrażonej w pytaniu nr 9: wszak we wszelkich znanych nam tradycyjnych społecznościach istniały tego typu zabawy i miały one za zadanie z jednej strony rozwijać pewne naturalne męskie instynkty, z drugiej zaś temperować je, nauczać walki po właściwej stronie. Dla uproszczenia zakładam tutaj, że mówimy o tych zabawach, zabawkach, grach komputerowych etc., w których jasno i prawidłowo wyróżnione są Dobro i Zło, zaś młody człowiek wciela się w postać „tego dobrego” (rycerza przeciw potworom, policjanta przeciw bandytom, SuperKapitana przeciw złym kosmitom etc.). Ty jednak protestujesz również przeciw temu. Czy nie jest to pewna próba zaklinania rzeczywistości, może wręcz „duchowa kastracja” młodych ludzi poprzez nawoływanie do wychowywania chłopców w złudnej wizji świata „pokojowego”, „przyjaznego” i „harmonijnego”?
Moja krytyka "zabawy w wojnę" bierze się z wsłuchiwania się w głos papieża Benedykta XVI (a ten poparł akcję zwalczania dziecięcych zabawek o charakterze militarnym), a także z przekonania, iż nie powinno się czynić z przemocy rozrywki. To, że owa krytyka może okazuje się sprzeczna z utrwalonymi, wielowiekowymi tradycjami mało mnie obchodzi. Ludzkie tradycje nie są nieomylne ani bezbłędne i dlatego nieraz wymagają weryfikacji, a nawet odrzucenia. Bardzo źle się dzieje, gdy chrześcijanie godzą się na bycie niewolnikami ludzkich tradycji, zwyczajów i sposobów myślenia.
Oczywiście czasami przemoc jest moralnie dozwolona, jednak czynienie z niej pod tym pretekstem rozrywki czy to dla dzieci czy dla dorosłych jest rzeczą wielce wątpliwą. Oczywiście nie zestawiam w jednym rzędzie walk gladiatorów, boksu zawodowego czy ociekających krwią filmów z dziecięcymi pistoletami czy karabinami. Jednak bardzo zastanawia mnie, czy godzi się traktować bardzo smutną rzeczywistość, jaką jest wojna w kategoriach jakby nie patrzeć rozrywkowych (nawet jeśli jest to tylko dziecięca zabawa). Nie sądzę również, by wdrażanie chłopców w tradycyjne męskie cnoty, takie jak: odwaga, waleczność, obrona słabszych, koniecznie wymagało serwowania dzieciom zabawy w wojnę. Myślę, że są inne sposóby by rozwinąć w chłopcu te cechy. Można np. zabierać chłopca na wpinaczki górskie i w ten sposób uczyć go odwagi, pokonywania przeciwności. Można wpajać mu zamiłowanie do sportu i wysiłku fizycznego. Można wreszcie uczyć go, iż powinien dzielnie stawać w obronie słabszych chłopców bitych przez silniejszych kolegów. Ale dawanie mu imitacji karabinu, a więc rzeczy, która w realnym świecie sieje śmierć, ból i zniszczenie, by bawił się w strzelanie do innych ludzi, wydaje mi się czymś bardzo dyskusyjnym. Pomyśl co byś pomysłał o postępowaniu człowieka, który wprawiając swego syna w zawód rzeźnika, dawałby mu pluszowe misie i zachęcał do zabawy w obcinanie im główek czy wypruwanie flaków? Czyż nie rozeznałbyś takowej zabawy, jako przyzwyczajania do sadyzmu?


40