|
RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej
V/A - "Hermon"
"Hermon" to składanka prezentująca dokonania 4 węgierskich projektów z szeroko pojętej sceny martial/neofolk/dark ambient. Materiał został wydany przez wydawnictwo Mozgalom - i to w sposób dość niekonwencjonalny, albowiem w postaci dwóch mini-CD, po dwa projekty na jeden krążek. Całość zapakowana jest w eleganckie pudełeczko z lakierowanej tektury, a z książeczki dołączonej do albumu można się dowiedzieć, że swoistym "duchem sprawczym" przedsięwzięcia był nie kto inny jak Panczel Hegedus Janos, znany zarówno ze współtworzenia zespołów Kriegsfall-U, Zebaoth i Lightcorn, jak też i z działalności w węgierskim ruchu monarchistycznym. Prócz książeczki słuchacz otrzymuje także rodzaj "mini-plakatu".
Przejdźmy jednak do muzyki. Prezentowane projekty to Cawatana, Dark Water Memories, Our God Weeps i Lautrec. Cawatana przedstawia dwa utwory, utrzymane w stylistyce neoklasyczno-folkowej ballady ze śpiewem i melodeklamacją w języku angielskim. Utwory oparte są o melancholijne melodie, tkane brzmieniami klawiszy (szczególnie w "You Will Never Know"), gitary akustycznej i - czyżby? - wibrafonu lub czegoś podobnego ("In Your Father's Eyes").
Our God Weeps to projekt Janosa Madury, znany choćby ze składanki "Credo in unum Deum", ale także z własnych płyt. Tu zarówno muzyka, jak i teksty (które śpiewane i recytowane są po węgiersku, aczkolwiek w książeczce zamieszczono ich angielskie tłumaczenia) przepełnione są religijnym mistycyzmem i ezoteryzmem wyrosłym na bazie chrześcijaństwa. OGW przedstawia dwie kompozycje: "In Adam Kadmon's Arms" oraz "The Lovers Of Light". Quasi-sakralna muzyka, nawiązująca chyba do średniowiecza i renesansu, w nastroju tak nostalgiczna, jak i wzniosła. Przejmujące.
Lautrec to zespół dotąd mi nieznany. W utworze "Luna Ornata" serwują ponad 5 minut neofolku, opartego o proste akordy gitary, wzbogacone bardzo ładnymi partiami instrumentów smyczkowych. Bardzo oszczędnie pojawia się też wokal, nucący lub wręcz zawodzący jakąś krótką frazę. Nastrój kompozycji jest smutny, ciężki, melancholijny. Drugi utwór grupy Lautrec to raptem dwie i pół minuty dziwnych dźwięków z pogranicza ambientu i swego rodzaju experymentu, gdzie brzęczenie nocnych insektów przeplata się z tajemniczymi dronami w tle oraz zniekształconym brzmieniem gitary, wygrywającej prostą, chrapliwą i drapieżną frazę.
Dark Water Memories, znany m.in. z płyty wydanej w polskiej wytwórni War Office / Rage in Eden, umieścił na płycie jedną ścieżkę, ale wnosząc z wkładki, są to dwie kompozycje: "...as I walked the beach" i "...under the palling stars of the morning". Rzecz zaczyna się mrocznie, groźnie, a to za sprawą przeciągłych brzęczeń i buczeń, wkrótce jednak nastrój staje się melancholijny, wchodzą rzewne i smutne melodie, pod którymi jednak wciąż coś niepokojąco rzęzi... i druga połowa kawałka należy już do tych podejrzanych, elektronicznych szmerów i szumów, które cichną powoli w połowie ósmej minuty.
Podsumowując: "Hermon" to moim zdaniem płyta ciekawa (choć nie wytyczająca żadnych nowych szlaków, nie przełamująca schematów etc.) i bardzo elegancko wydana. Nie zaszkodzi dołączyć jej do kolekcji.
LU - "B - Interrail"
Lu to projekt niejakiego Gianluca Porcu z Włoch, a wydawcą materiału "B-Interrail" jest wytwórnia Small Voices. Rzecz jest nagrana na niebieskim CD i umieszczona w tekturowym opakowanku - białym, z pomarańczowymi prostokącikami na okładce i niebieskimi wewnątrz. Oprawa sterylna i skromna, choć gustowna.
Muzykę trudno przypisać do jednego gatunku. Nie znaczy to, że płyta składa się z jakichś niedopasowanych fragmentów - całość jest bowiem bardzo spójna. Jeżeli natomiast chcielibyśmy dopasować jakieś etykietki, szufladki - to być może trafnie byłoby rzec, że Lu istnieje gdzieś w połowie drogi między chłodem cyfrowej "nowej elektroniki" (w manierze glitch/click-and-cut), a ciepłem avant-popu, czy jakiegoś easy-ple-ple-listening. Jest tu bowiem usterkowa ornamentyka krótkich, rwanych trzasków, pstryknięć i pyknięć, generujących nerwowe quasi-rytmy, ale jest także zaskakująco dużo melodii - a to między innymi klawiszy, gitary akustycznej czy klarnetu. Efektem jest muzyka ciepła, poczciwa, z lekką nutką dekadencji. Rzecz, która może się podobać osobom pragnącym po prostu odpocząć - bez pretensji, przesadnej głębi i ideologii :-) Ciekawostka: w jednym z utworów pojawia się głos Marcela Duchampa.
IANVA - "Italia: Ultimo Atto"
Śródziemnomorski neofolk rodem z Genui atakuje po raz trzeci. Po „Disobbedisco!” i „L’Occidente” dostajemy Ostatni Akt Włoch. Jak poprzednie dwa, tak i ten album ma swoje bogate wypełnienie treściowe; historyczne i polityczne. Dużo wmontowanych przemówień, informacji, obwieszczeń, wszelkich dźwięków przemysłowych etc. Niejeden przekaz się pod tym kryje. Nie nim jednak pragnę się zająć, gdyż wymagałoby to wsłuchiwania się w włoskie teksty, czytania opisów płyty i odszukiwania odpowiednich informacji.
Tym, co mnie tu zachwyca, jest muzyka. Tak, ona nawet sama jest niesamowita i nadaje się do bezgranicznego podziwu i adoracji. Niepowtarzalny rozmach, świeżość, naturalność i ruchliwość gorącego południa daje się tu we znaki. Asortyment użytych środków, instrumentów czy efektów poraża i nadaje się tylko do uwielbienia, szacunku i zadowolenia z tego, że istnieje jeszcze piękno na tym świecie.
Takt, życie, promienność, harmonia, uczucie, sugestywność, naturalizm, szczerość i przywiązanie.
Trąbki, gitara, uderzenia, klawisze, śpiewy… złożone w naprawdę spójną i urozmaiconą kompozycję, zapewne w pełni oddają to, co autorzy chcieli przekazać – czymkolwiek by to nie było. Różnorakie sample przenoszą nas w czasy wcześniejsze, przenosząc je nam do własnego, samodzielnego odczucia. Te dźwięki budzą ducha, dają mu cel oraz źródło siły i poczucie sensu, że jest po co żyć, co tworzyć, coś dawać i coś zaspokajać. A jako że są to odgłosy prosto z rdzenia niegdysiejszego Imperium Rzymskiego, tym bardziej je chłońmy. Coś z niego się musiało zachować, choćby w tej muzyce.
Miast opisywać poszczególne utwory, interpretować ich treść i umiejscawiać w sferze ideowej, kulturowej czy historycznej, powiem po prostu tak: w tym podsumowaniu powojennych dziejów Włoch wyczuwam jednak i Dantego, i Makiawelego, i sanfedystów, i karbonarystów czy Mussoliniego razem z Pasolinim. IANVA, i ani słowa więcej. Wino, kobiety i śpiew pod słońcem Południa.
Reaktor
PASSIONE NERA - "Research EP"
Jest to krótki, debiutowy chyba albumik zespołu zowiącego się Czarną Pasją. Sympatyczna, czterokawałkowa płytka. Melodyjny, żywy, pociągający neofolk. Bez fajerwerków, ale pod względem muzycznym zbliżony trochę do popowatego rocka. Wszystko przy okazji takie melancholiczne, nierzeczywiste, trochę oldschoolowe i wymykające się z rąk. Bardzo przyjemny materiał do odsłuchania. Klimat starych pocztówek, opuszczonych uliczek, zapomnianych filmów, podlany niewyraźną alkoholową mgiełką.
Projekt ten odnalazłem dzięki klipowi wykorzystującemu ich kawałek „Strength In A Smile”, podłożony pod kadry z filmu „Salo, czyli 120 dni Sodomy”: http://www.youtube.com/watch?v=MEoaPSSRggA. Fenomenalne zgranie się tych dwóch sfer, audio i video, tylko podsyciło moje zainteresowanie. Tak więc szczerze życzę tej grupie powodzenia na scenie.
Reaktor
CRANK IGLOO - "Crank Igloo"
Parówki przywieźli. A konkretniej, parówkowe wydawnictwo z parówkowym udziałem. Crank Igloo to bowiem Hamerykanin Crank Sturgeon stowarzyszony z Iglodoom - tj. Bartkiem Kalinką (czyli XVP) i dwoma innymi Polakami.
Opakowany tradycyjnie w różowy papier CD-R przynosi nam blisko 40 minut improwizacji wyżej wymienionych panów. Efektem są ciekawe, surowe i chłodne dźwięki, na ogół dość ciche i nieprzesadnie ofensywne, choć zdarzają się także bardziej harsh-noisowe momenty. Sporo tu wysokich tonów, pstryknięć i bzyczeń, takie więc jest spektrum brzmieniowe - ale w tym spektrum wszystko płynie, płynnie się przepoczwarza w coraz to rozmaitsze formy. Bywa spokojnie, bywa groźnie, blisko ciszy i blisko roziskrzonego hałasu. Fajne.
|
|
RECENZJE...
Ciąg dalszy...
A CHALLENGE OF HONOUR - "Leonidas"
Peter Savelkoul po raz kolejny bierze na warsztat historię. Pod szyldem Honorowego Wyzwania artysta ten nagrał wiele albumów odnoszących się tematycznie do dziejów XX wieku (jak choćby "Wilhelm Gustloff", "Verdun 1916", "Oradour sur Glane"), ale wcale nie ograniczał się li tylko do tej epoki - wystarczy wspomnieć "antyczny" materiał "Hadrian's Wall" czy płyty "japońskie" ("Seven Samurai", "Ashigaru Revealed"). "Leonidas" to następny nawrót do antyku, ściślej: do Sparty i jej legendarnego władcy, a zarazem nawrót do typowej estetyki militarno-neoklasycznej. Pewnie jej zatarcie nastąpiło na quasi-rockowym, quasi-popowym "No Way Out", a z kolei wzmiankowany powyżej "Ashigaru" był wycieczką w obszary dalekie od Europy, próbą muzycznego wgłębienia się w Japonię lub też jakieś jej wyobrażenie.
"Leonidas" liczy sobie siedem utworów, nieco ponad trzy kwadranse muzyki. Kompozycje odnoszą się zarówno do samej Sparty ("City of Sparta", "House of King"), jak i do pamiętnej bitwy, której wspomnienie mieliśmy niedawno w filmie "300". Muzyka, jak zwykle w przypadku A Challenge Of Honour (i w ogóle w tym gatunku), to elektronika stylizowana na muzykę klasyczną o wojennej wymowie. A więc standard: marszowe rytmy nabijane przez werble i kotły, a dokoła rozbrzmiewają niby-skrzypce, niby-trąby, klawisze - wygrywające melodie pompatyczne, niekiedy niepokojące, ale jednak przez większość czasu tchnące nutką zadumy czy tęsknoty. Nie jest to muzyka skomplikowana, nie jest wielce oryginalna, w gruncie rzeczy technicznie to również nie pierwsza liga - ale da się słuchać, zwłaszcza jeśli ktoś jest umiarkowanie wybrednym koneserem militarno-neoklasycznych brzmień.
XV PARÓWEK - "Unusal events, abnormal details, special days"
Znów Parówki - i to w sosie własnym (tj. parówkowy jest zarówno projekt, jak i wydawca). "Niezwykłe wydarzenia, nienormalne szczegóły, specjalne dni" - tytuł jest chyba przewrotny, bo zawartość albumu to ścieżka dźwiękowa z życia raczej zwykłego i codziennego. A mianowicie jest to prawie 45 minut "nagrań terenowych" (field recording). Warszawa, Bydgoszcz, Gdańsk - miejska rzeczywistość. Miasto, masa, maszyna, chciałoby się rzec. Jeśli komuś tego mało, to prosim.
Field recording, czyli po prostu wcale albo tylko trochę obrobione nagrania z różnych mniej lub bardziej ciekawych dźwiękowo miejsc - parków, ulic, fabryk, sklepów etc. Ludzkie głosy, fragmenty rozmów, hałas samochodów, stukot butów o posadzki, rozliczne bliżej nie określone szmery i szumy, czasem z echem i pogłosem.
Taki naturalistyczny pejzaż dźwiękowy, próba uchwycenia ciekawych "miejsco-chwil". Powstaje pytanie - ile w tym starania artysty, a ile biernego "zapisu mikrofonowego"...? Ale jeśli liczyć ma się efekt końcowy, to jest on zadowalający, o ile ktoś oczywiście lubi takie szmerowe (zresztą "łagodne", jeśli chodzi o ostrość, agresywność dźwięku) nagrania. Ambient konsekwentny lub może ambient na odwrót - nie tyle muzyka otaczająca, co raczej otoczenie jako muzyka...
XV PARÓWEK - "Kilogramy"
Pięć porcji (pięć kilogramów?) intrygującej muzyki konkretnej. Jest to poczciwe, jak zresztą większość nagrań Parówkowych. Błądzimy gdzieś w połowie drogi między ciszą, a obszarami stricte hałaśliwymi (gdzie tak wiele przesady i powtarzalności), błądzimy jak dziecko, bezpretensjonalnie bawiące się znalezionymi przedmiotami i układające konstrukcje według własnej logiki. Skutek? Muzyka z dźwięków różnych, poplątanych, pomieszanych, ale zarazem układających się w pewne struktury. Metaliczne zgrzyty i brzęczenia, szumy i szmery, stuknięcia-puknięcia, trzaski i piski - ale to nie jakaś bezmyślna czy tym bardziej brutalna kakofonia. I bardzo dobrze - dzięki temu można to traktować jako muzykę przyjemną, nawet formę ambientu. Oczywiście, zdarzają się pasaże, w których robi się trochu jazgotliwie, zasadniczo jednak wszystko brzmi spokojnie, ciągnie się nieco leniwie. Różne, bardzo różne dźwięki, rozsiane są w tych 43 minutach. Do posłuchania, jak najbardziej!
AEVUM SPIRITUS - "Space"
Aevum Spiritus to projekt wykonujący muzykę elektroniczną, znany m.in. ze współpracy z Lonsai Maikov (album "Smell of Knowledge"). "Space" to album wydany dla net-labelu DNA Productions, a zatem można go sobie pobrać z internetu. Jest to muzyka o tematyce kosmicznej, jak sugeruje sama nazwa płyty oraz tytuły utworów - np. "Sputnik", "Lost in Space", "Mysterious Galaxy". Rozgrywa się to wszystko w obszarach bliskich zarówno estetyce ambient, jak i wczesnej elektronice analogowej lat 50-tych - stąd częste są sinusoidalne fale, piski, drony i buczenia. Dźwięki te brzmią trochę jak ścieżka dźwiękowa z "Zakazanej Planety", albo niedawne poszukiwania B. Kalinki (XVP) w ramach projektu Implied Flare - ale u Aevum Spiritus brzmienia nie są tak surowe, więcej tu ambientowego sosu, osadzenia w głębokiej przestrzeni. Tajemnice kosmosu, można rzec. Nie zaszkodzi posłuchać.
DER BLUTHARSCH vs SOTTOFASCIASEMPLICE - "Split"
Der Blutharsch po raz drugi dzieli płytę z przedstawicielami włoskiej sceny tzw. "musica alternativa", utożsamianej ze środowiskami narodowo-rewolucyjnymi. Poprzednio projektowi Albina Juliusa towarzyszyli źli faszyści z ZetaZeroAlfa, tym razem atakuje Sottofasciasemplice. Zespół ten wykonuje bardzo rozmaitą muzykę - od akustycznych ballad, aż po rock z wyraźnymi elementami elektroniczno-industrialnymi. Utwór, który prezentują na splicie z Der Blutharsch to właśnie taka mieszanka - syntezatory, elektryczne gitary, włoskojęzyczny śpiew, wszystko w umiarkowanym tempie, nie za ostro, acz "z jakąś taką siłą", można rzec. Trudno (mi) to dokładnie opisać, ale kawałka słucha się przyjemnie. Zainteresowanym polecam dla porównania choćby dostępny na youtube inny utwór tej grupy, "Mercenari", poświęcony najemnikom walczącym w Afryce lat 60-tych i 70-tych z komunistami, a zrealizowany w formie powolnej, nastrojowej piosenki, przywodzącej na myśl upał, dżunglę i odległe wspomnienia.
Jeśli chodzi o Der Blutharsch, to na tym splicie prezentują swoje późne oblicze, czyli rodzaj psychodelicznego rocka (?), pod którego powierzchnią wciąż jeszcze pobrzmiewają echa "militarnego folku", czy jak to zwać. Utworek dość sympatyczny, z kobiecym śpiewem, wyrazistym rytmem, brzmienie tradycyjnie już przybrudzone, nieco mgliste.
I po wszystkim. Dwa kawałki. Mała rzecz, a czy cieszy? Jako ciekawostka i chwila nienajgorszych odczuć estetycznych - owszem.
THE AUTUMN PROJECT - "This We Take With Us"
Podobno jest to "post-rock", choć termin to wieloznaczny i trudno powiedzieć, ile tak naprawdę przybliża. W każdym razie jest to jakaś forma muzyki rockowej - mamy tu tego typu rytmy wybijane na perkusji, do tego przesterowane brzmienia gitar elektrycznych i tak dalej. Pod względem budowy nie są to utwory przełomowe czy szczególnie złożone, ale przecież nie zawsze jest to konieczne. Siłą Autumn Project jest nader sugestywne wytwarzanie nastroju melancholii i nostalgii. Jest w tych dźwiękach coś przeszywającego, a także plastycznego. No właśnie: skojarzenia wizualne. Bo ja wiem? Pora roku: jesień, rzecz jasna, miejsce: rozległe wrzosowisko gdzieś w... Szkocji, powiedzmy, nad nim pochmurne, ołowiane niebo... Ale co ciekawe, przez te chmury zdają się przebijać promyki światła, nieśmiałe być może - ale jednak obecne. I co jeszcze? Może samotny wędrowiec, albo kilka błądzących sylwetek, może rozłożyste, stare drzewo i czarne ptaki krążące gdzieś w górze. Tak bym to widział. Jeśli natomiast chodzi o brzmienie, to dominują tu mocno przesterowane gitary, kreujące smutne melodie, tempa są różne - szybkie, umiarkowane, a nawet bardzo powolne (jak w uporczywie się ciągnącym numerze 5). Bywają partie akustyczne, czy w każdym razie - "mniej przesterowane", acz prym wiedzie "gitara charcząca". Zwraca uwagę brak partii wokalnych, no i dobrze, bo o czym by tu śpiewać? ;-) Niezgorsza muzyka.
|
|