Wywiad z Andrzejem Solakiem
 
Andrzej Solak prowadzi stronę internetową Krzyżowiec - http://krzyzowiec.prv.pl, na której zamieszcza liczne artykuły o tematyce historycznej i ideowo-światopoglądowej.


Dlaczego powstała strona "Krzyżowiec" i w jakich okolicznościach do tego doszło?
Nazbierało się tekstów, opublikowanych wcześniej na łamach prasy, a Czytelnicy domagali się zgromadzenia ich w jednym miejscu. Stąd pomysł na stronę internetową, również na wybór publicystyki zamieszczony w książce „Wojownicy Chrystusa”.
Miałem wątpliwości, czy to wypali. Każda z redakcji, z którymi miałem okazję współpracować posiadała własną specyfikę. Innego języka używałem tworząc dla kwartalnika IEN „Cywilizacja”, innego dla miesięcznika dla młodzieży „Wzrastanie”. Pisząc dla „Komandosa” o tajnych operacjach w Nikaragui, Hiszpanii i Algierii, trzeba było zwrócić uwagę na „techniczne” aspekty zagadnienia. Z kolei czytelników „Myśli Polskiej”, „Najwyższego Czasu!” bądź „Nowego Państwa” zapewne mniej interesowało, ile trotylu zużyli w konkretnym zamachu bojownicy OAS i Army of God, czy z jakiego rewolweru zamordowano w Łodzi Juliusza Kunitzera; środek ciężkości należało umiejscowić gdzie indziej. Jedne redakcje dawały mi hojnie po kilka stron na swych łamach, w innych mówiono mi: „Tylko nie przekrocz 3000 znaków, bo i tak zetniemy!”
Powstały więc artykuły o bardzo zróżnicowanej formie i objętości. A teraz miałem wrzucić to wszystko na jedną stronę, zaś wybór do jednej książki! Poza tym, myślałem sobie, kogóż zaciekawi moja pisanina – same surowe teksty, żadnych graficznych ozdóbek i obrazków - a przecież dzisiaj większość ludzi nie lubi czytać, przetrawienie kwestii dłuższej niż 5 zdań to dla nich okropny wysiłek. W dodatku te historie są raczej ponure, trup pada w nich gęsto... Na szczęście Czytelnicy okazali się bardzo wyrozumiali.

Odwiedzających Pańską stronę wita następujący opis: "Historie ludzi, którzy z bronią w ręku służyli Kościołowi i Ojczyźnie". Właśnie: jakie jest kryterium według którego dobiera Pan tematykę i bohaterów tekstów, w każdym razie tych z działu "Rekonkwista"? Czy chodzi wyłącznie o bojowników katolickich czy też - przynajmniej w drodze wyjątku - innych chrześcijańskich? Czy są brane pod uwagę takie postaci lub ugrupowania, które nie akcentowały swego katolicyzmu, natomiast z tych czy innych przyczyn utożsamiane są z szeroko rozumianą "prawicą" albo "antykomunizmem"?
- Cóż, strona rozrosła się tematycznie. Konflikty religijne, czy okołoreligijne omawiane są w dziale „Rekonkwista”. Tu konieczne jest wyjaśnienie – mam honor być katolikiem. Katolikiem zwyczajnym, który nie zamierza nikogo za swą katolickość przepraszać. Jako katolik zwyczajny nie lubię kościelnego nowinkarstwa, nie rozumiem ludzi, którym przeszkadzała łacina albo Komunia Święta na klęczkach. Na naszych „braci odłączonych” staram się patrzeć z szacunkiem – bo przecież szukają swej ścieżki do Boga – jednak dramaty skrywające się pod słowami „schizma” i „herezja” są zbyt wielkie, by przejść nad nimi do porządku dziennego.
Tylko, że jest jeszcze druga strona medalu. Nie umiem, nie chcę zapomnieć o prawosławnych chrześcijanach opierających się przez stulecia islamskiej nawale. Przecież na Kosowym Polu, katoliccy ochotnicy z Polski, Węgier, Niemiec, Czech stanęli obok prawosławnych Serbów, Bośniaków i Bułgarów. Jedni i drudzy walczyli ramię przy ramieniu. Podobnie było w upadającym Konstantynopolu, któremu pospieszyli z odsieczą Genueńczycy. W oblężonym Chocimiu dyzuniccy Kozacy stanowili prawie połowę wojsk hetmana Chodkiewicza. Przykłady można mnożyć. Protestantami była większość amerykańskich żołnierzy próbujących powstrzymać komunizm w Wietnamie (choć i katolicy mieli tam swoją nadreprezentację). Kiedyś opisywałem ataki na kliniki aborcyjne w USA, biorą w nich udział zarówno protestanci, jak i wyznawcy Kościoła rzymskiego. Nazwałem to zbrojnym ekumenizmem. Akurat taka forma ekumenizmu bardzo mi odpowiada.
Oprócz braterstwa broni istnieje inna wspólna płaszczyzna – męczeństwo. W krajach komunistycznych, muzułmańskich, pogańskich innowiercy ginęli wraz z katolikami. Mogli łatwo kupić sobie życie i wolność – za cenę wyrzeczenia się wiary, zaparcia się Jezusa, bluźnierstwa. Nie uczynili tego. Zabijano ich z nienawiści do Chrystusa, wśród najgorszych tortur, a Chrystus na to patrzył. Tym ludziom należy się nasz szacunek. Kwestia zbawienia to sprawa Najwyższego. Ani mi w głowie rola żandarma pouczającego Pana Boga, kogo wolno Mu zbawić, a kogo nie.

Czy wśród opisywanych przez Pana bohaterów jest taka jednostka lub grupa (ruch, ugrupowanie) które z jakichś powodów są Panu szczególnie bliskie, szczególnie inspirujące?
Kiedy przed kilkunastu laty zabrałem się za opisywanie powstania Wandejczyków, Cristiady, Krucjaty Franco, działań amerykańskiej Armii Boga – właśnie te zrywy wydawały mi się najważniejsze, a przy tym najbardziej przekłamane lub zamilczane. Dziś jest z tym odrobinę lepiej, niektóre środowiska wzięły sobie na sztandary tych dzielnych ludzi i ich czyny. To dla mnie zaszczyt, że wniosłem choć maleńki wkład w upowszechnienie wiedzy o tamtym bohaterstwie.
Ale chrześcijańscy wojownicy tworzą ogromną wspólnotę. Dlaczego wyróżniać jednych, a nie wspomnieć o templariuszach i joannitach, dających wspaniałe świadectwo heroizmu pod Hattin, i w tysiącu innych miejsc? O japońskich powstańcach z półwyspu Shimabara? O indiańskich katolikach, którzy dali łupnia Braddockowi? O San Patricios, wieszanych przez Amerykanów pod twierdzą Chapultepec? O bojownikach z Libanu, Sudanu i Birmy? Oni wszyscy są jedną rodziną. Zawdzięczamy im tak wiele, a o ich czynach mało kto pamięta. Chciałoby się ocalić od zapomnienia każdą postać, każdy grot włóczni, każdą kostkę trotylu podłożoną pod dzieciobójczą rzeźnię...

Co sądzi Pan o rumuńskim Legionie Michała Archanioła i jego przywódcy Corneliu Codreanu? Czy na stronie mogłoby się znaleźć miejsce także i dla tego fenomenu?
Legion Codreanu to chyba najbardziej zadziwiające, oryginalne zjawisko wśród nacjonalizmów europejskich okresu międzywojnia. Prawdziwa mieszanka wybuchowa mistycyzmu, idealizmu, woli poświęcenia, okraszona iście bałkańskim okrucieństwem. Jeden z tych fenomenów, które wywołują najskrajniejsze oceny. Jedni wieszają psy na Legionie, jako prekursorze rumuńskiego „faszyzmu”, inni z egzaltacją zachwycają się jego duchowością, gotowością obrony wiary i ojczyzny, ideą reaktywowania średniowiecznego zakonu rycerskiego. I jedni, i drudzy na ogół przemilczają sprawy niewygodne.
Ci, którzy atakują Kapitana za gwałtowne metody działania, zapominają, jakimi sposobami ówczesna władza królewska rozprawiała się z opozycją, legionową i nie tylko. Rumuńska rzeczywistość była pełna przemocy. Konflikty społeczne tłumiono brutalnie, nieraz w strugach krwi. Ale trzeba też pamiętać, że państwo nie miało monopolu na terror. Dzieje Legionu to również działalność bojówkarska, zgodna z duchem epoki (nie inaczej, choć na mniejszą skalę, bywało przecież i u nas). Niestety, czasem ta forma aktywności wyradzała się w polityczny, czy polityczno-kryminalny bandytyzm.
W historii Legionu widać mnóstwo sprzeczności. Z jednej strony wspaniałe, wzniosłe deklaracje patriotyczne – z drugiej ściąganie haraczy od kupców żydowskich. Stałe odwoływanie się do wartości chrześcijańskich, a obok tego kwitnące w wielu legionowych „gniazdach” pogaństwo. Istnieją sprzeczne relacje, czy Codreanu rzeczywiście panował nad organizacją w momencie jej rozkwitu, kiedy Legion skupiał setki tysięcy członków. Niewykluczone, że w tak wielkim ruchu pewne sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Największe kontrowersje wokół Legionu nie dotyczą czasów samego Codreanu, a przede wszystkim tego, co uczynił z ruchem Horia Sima. To pytania o związki ze służbami specjalnymi III Rzeszy; o destabilizację gospodarki (i to w okresie Narodowego Państwa Legionowego!) przez inicjowanie dzikich strajków i zastraszanie przedsiębiorców, w imię „walki z kapitalistami i krwiopijcami”. O ludzi ze „szwadronów śmierci”, którzy przemierzali Rumunię z toporami i nożami w rękach, polując na prawdziwych i urojonych wrogów, niekiedy przy okazji wyrównując porachunki osobiste. Wreszcie o próbę zbrojnego puczu przeciw Antonescu; o pogrom Żydów w Bukareszcie, kiedy pod nóż poszły nawet małe dzieci; o haki rzeźnicze w stołecznej ubojni bydła, na których wieszano przypadkowe ofiary. Kiedy czyta się opisy tych i podobnych okropności, również wynaturzonych obrzędów inicjacyjnych, podczas których spożywano ludzką krew - musi pojawić się niepokojące pytanie: czy Nowe Średniowiecze w wykonaniu Horii Simy nie oznaczałoby powrotu do czasów Włada Palownika?
Nie wiemy, czy do wspomnianych ekscesów doszłoby, gdyby to Codreanu nadal kierował ruchem. Czy Horia Sima sprzeniewierzył się Kapitanowi, czy też jego działania były logiczną konsekwencją obranej wcześniej drogi, formacji otrzymanej w Legionie?
Dopiero po rozstrzygnięciu powyższych wątpliwości, moglibyśmy pokusić się o dokonanie interpretacji – czy Legion Michała Archanioła był rzeczywiście ruchem kontrrewolucyjnym, walczącym o przywrócenie Starego Ładu? Czy może jednak w pewnym momencie, wbrew intencjom założyciela, zaczął przepoczwarzać się w rewolucyjnego potwora, zaś conducator Antonescu druzgocąc Żelazną Gwardię odegrał rolę rumuńskiego Pinocheta?
Chciałbym kiedyś zgłębić ten temat, na razie wciąż widzę więcej pytań niż odpowiedzi. Dotarcie do prawdy jest w tym wypadku szczególnie trudne. Powojenne rządy komunistyczne z powodów oczywistych nie były zainteresowane wyjaśnieniem przeszłości. Z kolei rumuńscy historycy emigracyjni związani byli na ogół z którymś z trzech centrów politycznych wychodźstwa (legioniści, monarchiści, ludowcy), mocno ze sobą skłóconych. Niejeden autor, tak spośród zwolenników ugrupowania Codreanu, jak i przeciwników, którzy wylewają na nie kubły pomyj, przedstawia bardziej własne wyobrażenie Legionu, niż rzetelną wiedzę.

Jakie są dla rzymskiego katolika granice stosowania przemocy i walki zbrojnej? W jednym z Pańskich artykułów pada określenie "wypędzanie diabła Belzebubem". Czy istotnie miały miejsce takie sytuacje, to znaczy czy zdarzały się nadużycia wśród karlistów, cristeros, Wandejczyków etc.? A czy z drugiej strony czy nie jest tak, że daleko większym zagrożeniem może być pobłażliwość, która w konsekwencji może przeciwnikowi umożliwić podniesienie się i powtórny atak?
Owszem, było sporo okrucieństw popełnionych przez kontrrewolucjonistów. Dla przykładu, Meyer podaje, że u schyłku meksykańskiej Cristiady (lata 30.) katoliccy partyzanci posuwali się do okrutnych tortur i okaleczeń, np. kastrowali nauczycieli „wychowania ateistycznego”. Ale brutalność, również nieuzasadniona, występowała już wcześniej, np. dość podłą opinią cieszył się oddział księdza Vegi.
Niektórzy Czytelnicy mają do mnie pretensje, że wspominam również o takich sprawach. Chcieliby wierzyć, że nasze zastępy składały się wyłącznie ze szlachetnych Skrzetuskich, no, może jeszcze z nawróconych Kmiciców. Tymczasem zdarzało się, że gdzieś mignęła szalona postać pana Nowowiejskiego, mszczącego się za doznane krzywdy, albo i srogie oblicze wachmistrza Luśni... Wojen nie toczą posągi ze spiżu, tylko żywi ludzie. A gdzie są żywi ludzie, tam obok bohaterstwa występuje również zwierzęcy strach; obok rycerskich gestów – akty zwyrodniałego okrucieństwa. Mówiąc wprost: NASI byli niekiedy okrutni, brudni, cuchnęli strachem i potem, mieli żałosne maniery. Ale my mamy u nich dług wdzięczności. Niekiedy przed okrucieństwem nie ma ucieczki, jeśli chce się wykonać obowiązek. Bywa, że to tragiczna konieczność. Pytam znajomych idealistów, pięknoduchów, jak postąpiliby ze schwytanym terrorystą, który wie, gdzie jest podłożona bomba? Czy kazaliby torturować zatrzymanego, aby zdobyć konieczne informacje - czy też umyliby ręce, zezwalając na eksplozję, która za moment zabije niewinnych ludzi...?
To nie jest wydumany przykład, właśnie przed takimi dylematami stawali choćby francuscy paras w Algierii (pisałem o tym w „Komandosach Michała Archanioła” i „Tożsamości Bauera”). Albo policjanci z pinochetowskiego Chile, i wielu innych krajów zaatakowanych przez rewolucyjną dywersję. Powiedzmy sobie szczerze – ktoś wykonuje brudną, niewdzięczną robotę, ratując Bóg wie ile niewinnych istnień. W zamian zyskuje tylko obelgi, niekiedy z ust ocalonych przez siebie osób.
Jednak to wszystko nie oznacza, że skoro wróg jest bezlitosny i trzeba go powstrzymać, to żadne zasady nie obowiązują. Pyta Pan, czy pobłażliwość okazana wrogowi popłaca? Ano, bywało i tak, jak ze słynną stodołą w Chemille. Powstańcy wandejscy chcieli tam zarąbać toporami czterystu pochwyconych republikanów. Wtedy wandejski wódz, Maurycy d’Elbée, osłonił jeńców własnym ciałem, rzucił swym żołnierzom w twarz słowa Nauczyciela: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!” Proszę zrozumieć dramatyzm chwili: słowa te przypomniano w departamencie Wandea, w czasach, gdy rewolucyjni siepacze przeprowadzali tam masowe ludobójstwo!
Jeńców uwolniono. A oni... spalili i wyrżnęli wandejskie La Chagalle. Potem d’Elbée dostał się do niewoli. Oficerowie republikańscy, pamiętający o akcie miłosierdzia w Chemille wstawiali się za nim, przynajmniej jeden zapłacił za to życiem – bez skutku – d’Elbée został rozstrzelany. Czy jednak poniósł klęskę? Przecież dzisiaj, po ponad dwustu latach, wspominamy go z dumą, że tak wspaniale odróżnił się od rewolucyjnej hołoty. Może warto powtórzyć za de Maistre’m i Bierdiajewem, że jeśli rzeczywiście chcemy wyjść z koszmaru, to kontrrewolucja musi być odwrotnością rewolucji, a nie odwrotną rewolucją. Czasami NASI popełniają czyny, dla których próżno szukać usprawiedliwienia. Kiedyś przypomniałem masakrę w Dubinkach – oddział AK „Łupaszki” wymordował tam grupę litewskich cywilów, w tym kobiety i dzieci, w odwecie za rzeź Polaków w Glinciszkach, dokonaną przez litewską policję. Mechanizm zdarzenia łatwo zrozumieć – zanim „łupaszkowcy” poszli zabijać i mścić, widzieli polskie ofiary w Glinciszkach. Uwalniali dłonie ofiar, skrępowane przez Litwinów drutem; pomagali pogrzebać ich ciała, również ciała małych dzieci. To wtedy poczuli zapach śmierci. On już w nich pozostał... Ale czy to usprawiedliwia Dubinki? Strzał do dwumiesięcznego niemowlęcia? Zamordowanie trzy-, czteroletnich dzieci i ich matek?
Nie zamierzam tu wymądrzać się, moralizować ani oceniać. Opisując takie zdarzenia czuję się bezradny. Tym bardziej, że nie wiem - nikt z nas nie wie - jakby sam zachował się w takiej sytuacji.
Pytano mnie z agresją: „Po co o tym piszesz?” Interesujące, że oburzali się ludzie, którzy na co dzień powtarzają jak mantrę mackiewiczowe: „Tylko prawda jest ciekawa”. Dla mnie odpowiedź była oczywista: pisałem, bo to się wydarzyło. Mam swoje sympatie, będę ich bronił do upadłego. Opowiadając się za jakąś ideą, biorę ją z całym bagażem przeszłości. Ale też nie jestem niczyim oficerem propagandowym, nie będę upiększał historii, ani przemilczał spraw niewygodnych.
Dla ukojenia wspomnę tu epizod z konkwisty Meksyku. Hernán Cortés dokonał tam wielkiego dzieła – obalił skrwawione ołtarze w azteckich świątyniach, uwolnił miliony Indian spod władzy czarnych bóstw, przygotował teren pod chrystianizację. Tyle, że na tej drodze dokonał czynów strasznych. Przelał morze krwi. Po zdobyciu Tenochtitlan przybył tam zespół franciszkanów, mających rozpocząć nowy, duchowy etap konkwisty. Cortés powitał ich klęcząc w pyle. „Spowiadał się płacząc” – zanotował jeden z zakonników.
Ta scena rzuca mnie na kolana. Przesławny Cortés, pogromca potężnego azteckiego imperium, nieulękły rębajło wsławiony w dziesiątkach bitew – oddawał się pod Bożą jurysdykcję z pokorą niewolnika. Nie szukał dla siebie usprawiedliwień. Nie bagatelizował swoich czynów. Nie porównywał ich z okrucieństwem nieprzyjaciela. Tylko klęczał w pyle. Płakał.


Andrzej Solak...
Ciąg dalszy...

Żyjemy w czasach kultury popularnej, która czasami wchłania pewne konkretne zjawiska historyczne i rozpowszechnia je na całym świecie poprzez mass-media, niejednokrotnie w postaci uproszczonej, schematycznej. Tak ma się rzecz np. z amerykańskim Dzikim Zachodem czy japońskimi samurajami. Czy sądzi Pan, że historie Wandejczyków, karlistów albo cristeros mogłyby - choćby teoretycznie, potencjalnie - stać się materiałem dla swego rodzaju "konserwatywnej kultury popularnej"? Czy w ogóle mogłoby to być coś pożytecznego?
Przypomnijmy sobie „Patriotę” z Melem Gibsonem, scenę spalenia przez angielskie wojsko kościoła z wiernymi zamkniętymi w środku. Dobrze wiemy, że filmowcy przeholowali, że w rzeczywistości Brytyjczycy nie stosowali aż tak srogich represji w koloniach. Mimo tej wiedzy owa scena wstrząsa nami, poraża. A teraz wyobraźmy sobie odważnego reżysera, który zgodnie z historyczną prawdą umiejscawia takie lub podobne zdarzenie w filmie o rewolucyjnej Francji, o czerwonej Hiszpanii, albo o Meksyku epoki Plutarco „Anticristo” Callesa. Myślę, że wrażenie byłoby piorunujące!
Popkultura kryje w sobie ogromny potencjał. Popkultury nie ograniczają zasady krępujące dzieła historyków i dokumentalistów. Popatrzmy na fenomen westernu, na jego rolę w formowaniu świadomości dawnych Amerykanów. Filmy o Dzikim Zachodzie na ogół były na bakier z historyczną prawdą, ale ich rola nie polegała na edukacji, bardziej na wychowaniu, na kształtowaniu postaw. To nic, że konstrukcja odprzodowej broni krótkiej ogromnie utrudniała szybki strzał „z biodra”, więc pojedynki „gunfighterów” nie były aż tak efektowne aż do momentu rozpowszechnienia bębenkowców na nabój scalony. Tak naprawdę nie było istotne, że wczesnym rewolwerom Colta daleko było do wyrafinowanego piękna kawaleryjskiego Modelu 1873, który zawładnął kinowym ekranem. Albo, że Winchester Model 1894, którego z upodobaniem używał w swych filmach John Wayne, pojawił się dopiero, gdy świat Wild Westu odchodził już w przeszłość...
Historycy marudzą tu i grymaszą, ale to wszystko drobiazgi. Liczy się to, że western dał Ameryce potężny mit. Dał wspaniałe opowieści o błędnych rycerzach prerii, niosących ratunek potrzebującym. Uczył, czym jest odwaga, wierność zasadom, obrona sprawiedliwości. Stał się dla Amerykanów tym, czym dla Polaków jest Trylogia Sienkiewicza - swego rodzaju „biblią narodową”. Dziś western ledwo zipie, niektórzy zdążyli już obwieścić jego zgon – i Ameryce nie wyszło to na dobre.
Porównanie z Sienkiewiczem jest jak najbardziej stosowne, przecież jego powieści zawodowi esteci zaliczają do literatury popularnej. Niech im będzie, ważne jest to, że żaden polski pisarz nie miał tak ogromnego wpływu na swoich czytelników. Kiedyś mówiło się, że kto nie czytał Trylogii, ten nie będzie naprawdę dobrym Polakiem. Być może dlatego od wielu lat rozmaite indywidua dążą do usunięcia dzieł Mistrza z kanonu lektur szkolnych. Podobnie było w Ameryce - gdy eksplodowała lewacka kontrkultura, progresiści od razu wzięli na muszkę legendę Dzikiego Zachodu. Niszczenie narodu najłatwiej zacząć od zburzenia jego mitów.
Dziś popkulturowa Kontrrewolucja jest w defensywie, ale niekiedy przeprowadza błyskotliwe kontrataki. Krytycy mogą sobie narzekać na iście amerykańskie przerysowania w „Walecznym Sercu”, „Patriocie” bądź w „Pasji” Gibsona – ale nikt nie zaprzeczy, że te obrazy pozyskały dla konserwatywnych ideałów nieporównanie więcej ludzi, niż gromka agitacja złotoustych prawicowców.
Nie tak dawno lewicowy guru Slavoj Žižek przestrzegał przed serialem „24 godziny”, postulującym bezpardonową walkę ze złem oraz rzetelne wypełnianie obowiązków wobec ojczyzny. Twórcy „24 godzin” to tędzy konserwatyści, a rzesza fanów serialu uznała zaprezentowane w nim idee za własne. Wobec tego Žižek wytoczył ciężkie działa, porównał głównego bohatera „24 godzin” do... Adolfa Eichmanna (!). Zarzut absurdalny, ale dowodzący, że nasi przeciwnicy dostrzegają w tym obrazie zagrożenie. Žižkowa „antynazistowska demaskacja” była tylko jednym z wielu elementów nagonki, z jaką spotkał się ten film. To świadectwo naszych czasów – lewicowych intelektualistów niepokoją wcale nie bezkompromisowe manifesty kawiarnianych kontestatorów, ale filmowy heros, z którym utożsamiają się miliony widzów.

Czy z punktu widzenia "kontrrewolucjonisty" istnieje jakaś zasadnicza różnica pomiędzy "normalnymi" wojnami, toczonymi pomiędzy państwami, a wojną na tle "ideowym", taką jak np. powstanie cristeros lub wojna domowa w Hiszpanii lat 30-tych? Na przykład czy nie jest tak, że ów "wróg ideologiczny" staje się kimś znacznie gorszym i groźniejszym niż klasyczny "przeciwnik z innego kraju", swego rodzaju przestępcą dopuszczającym się ataku na same "fundamenty ładu", a samo starcie przybiera - z punktu widzenia obu zresztą stron - rozmiary konfliktu nieomal apokaliptycznego?
To wszystko prawda, kłopot w tym, że również wojny międzypaństwowe są ogromnie zideologizowane. Propaganda wojenna jest potężną bronią, słowa takie, jak „krucjata”, „faszyzm”, „działania wyzwoleńcze”, „ludobójstwo”, wyprane ze swej treści stały się amunicją współczesnych goebbelsów. Do roli dawnych konfliktów międzywyznaniowych pretendują wojny o demokrację, o prawa człowieka, o światowy pokój. Zarówno demokratyczne mocarstwa, jak i operetkowe reżimy z III Świata rozpoczynając wojny mają gęby pełne humanistycznych, górnolotnych frazesów. Nawet najmniejszy gang bojówkarzy obwołuje się armią rewolucyjną bądź narodowowyzwoleńczą. To nic nowego. Doskonale opisane są zorganizowane kampanie nienawiści w obu wojnach światowych, ale problem występował już w starożytności, gdy wygodnie było ogłosić się bastionem cywilizacji przeciw hordom barbarzyńców, którym często przypisywano cechy demoniczne.
Podział ról jest jasny – NASI reprezentują cywilizację, humanizm, szlachetność, postęp. TAMCI są zdrajcami, barbarzyńcami, zgrają nędznych degeneratów, ostoją ciemnoty i fanatyzmu. Nawet bohaterstwo na polu bitwy zarezerwowane jest tylko dla NASZYCH. Druga strona nie może walczyć „bohatersko”, ani nawet „dzielnie” – co najwyżej „z fanatycznym uporem”.
Wiadomo, czemu to wszystko służy. Łatwiej zwiera się szeregi przed wrogiem, który reprezentuje Piekło. Łatwiej zabić „naziola”, „faszystę”, „komucha”, „papistę”, nie mówiąc już o „słudze diabła”, niż zwyczajnego poborowego z ościennego kraju. Jak napisał Huxley: „Jeszcze tylko jedna niezbędna masakra kapitalistów, albo komunistów, lub faszystów, lub chrześcijan, lub heretyków – a już znajdziemy się w złotej przyszłości.” Bywa, że całemu narodowi przypisuje się cechy zwierzęce, lub co gorsza, kontrrewolucyjne. Engels postulował kiedyś wytępienie narodów kontrrewolucyjnych. Miały „przepaść w rewolucyjnej masakrze”. Być może Engelsa zauroczyły słowa deputowanego Barere’a, który ponad pół wieku wcześniej domagał się „wyniszczenia buntowniczej rasy” Wandejczyków? Jednak taki propagandowy kij ma dwa końce, ułatwia wrogowi konsolidację. Dlatego przywódcy wolą „wojny wyzwoleńcze”. Ponoć wcale nie toczą wojny z innym narodem, tylko z uciskającą ów naród tyranią.
W przypadku wojen domowych jeszcze łatwiej o zoomorfizację przeciwnika, któremu na ogół odmawia się praw kombatanckich W wojnach domowych druga strona to przeważnie „zdrajcy”, „obca agentura”, „bandyci”, „kolaboranci”, „pachołkowie tyranii”...
Interesujące, że propaganda wojenna najskuteczniej oddziaływuje na zaplecze, na ludność cywilną. Żołnierz na polu bitwy spotyka się z wrogiem twarzą w twarz. Ma możność skonfrontowania wytworów propagandystów z rzeczywistością. Nienawidzi wroga, ale często zaczyna go darzyć szacunkiem za odwagę i wojskowy profesjonalizm. Gdy pod Lepanto admiralski okręt głównodowodzącego chrześcijan Juana de Austria zwarł się w boju z flagową galerą muzułmanów Alego paszy, zanim załogi oddały pierwsze salwy, obaj dowódcy wymienili z daleka ukłony. Wcześniej średniowieczni kronikarze zachwycali się rycerskością sułtana Saladyna, mimo, że zdarzyło mu się pod Hattin dokonać rzezi wziętych do niewoli krzyżowców.
Dawne rycerskie ideały odżywają współcześnie, niekiedy w zaskakujących okolicznościach. Po udanej ofensywie hiszpańskich republikanów przeciw siłom włoskim pod Guadalajarą niektórzy frankistowscy oficerowie z dumą wznosili toasty za Czerwonych Hiszpanów, którzy okazali się być dzielniejsi niż Włosi!
II wojna światowa była niezmiernie zideologizowanym konfliktem, a mimo to dostarczyła mnóstwa przykładów porozumienia na polu walki. Ambrose przytacza wstrząsający epizod z D-Day w Normandii, gdy amerykański żołnierz, który przeszedł właśnie czyściec walk podczas desantu, znajduje śmiertelnie rannego Niemca. Bitewny szał już minął, umierający wróg nie jest groźny, na powrót stał się człowiekiem. Amerykanin podaje konającemu wrogowi manierkę z wodą. Ten dziękuje, potem resztką sił dobywa różaniec, odmawia swą ostatnią modlitwę. Amerykanin jest z nim aż do końca...
Rycerski duch walki nie ma w sobie nic z ckliwego sentymentalizmu ani z pacyfistycznej hucpy. W 1982 r. Walijczyk Simon Weston walczył na Falklandach. Jego okręt desantowy został zbombardowany przez samoloty argentyńskie. Większość kolegów Westona, niemal cały pluton, zginęła; on sam był potwornie poparzony. Potem przeszedł 70 operacji, jego twarz do dziś wzbudza przerażenie. W dwudziestolecie wojny spotkał się z Carlosem Cachonem, oficerem argentyńskiego lotnictwa, który kiedyś dowodził nalotem na okręt Westona. Media potraktowały spotkanie obu kombatantów jako sensację, spodziewano się antywojennych deklaracji, albo malowniczego wybuchu nienawiści. A tymczasem obaj panowie po męsku uścisnęli sobie dłonie. Żaden nie okazał wstydu, nie kajał się, że walczył za swój kraj. Ktoś powie, że wojna o Falklandy była „normalna”, pozbawiona ideologicznego zacietrzewienia, a obie strony walczyły czysto. Jednak Westonowi na zawsze zamieniła twarz w zdeformowaną maskę, pozostawiła mu w spadku niewyobrażalny ból, wieloletnie cierpienie, również wspomnienie płonących żywcem kolegów. Weston miał osobiste powody, by nienawidzić wroga. Mimo tego uznał, że Carlos Cachon wypełnił tylko swój obowiązek wobec ojczyzny.

Skąd we współczesnym świecie bierze się taki paradoks, że z jednej strony młode pokolenie wychowywane jest raczej w nastrojach pacyfistycznych, "pokojowych", "humanitarnych", w przekonaniu że liczy się "tolerancja i dialog", "przemoc nie jest rozwiązaniem" etc., a z drugiej strony istnieje fascynacja przemocą i to przemocą krwawą, absurdalną, chorobliwą etc., widoczną na przykład w niektórych popularnych filmach i grach komputerowych?
Pacyfizm pojmowany jako sprzeciw wobec wszelkiej, nawet uzasadnionej przemocy to aberracja. Jest sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem, obcy naturze człowieka. To recepta na zbiorowe samobójstwo. Gdyby nasi przodkowie, w zamierzchłej przeszłości, odrzucili swe maczugi i dzidy, które były nieodzownym narzędziem walki o byt – historia ludzkości zakończyłaby się bardzo szybko. Pacyfizm może być atrakcyjny tylko dla pięknoduchów, co mylą własne pragnienia z rzeczywistością; dla „użytecznych idiotów” sterowanych przez ukrytych w cieniu władców marionetek. Nie będą nigdy pacyfistami ludzie czynu, pragnący zmieniać świat.
Owszem, „obrońcy pokoju” nie raz wykazali się skutecznością, wpływając na historię – tyle tylko, że ich sukces polegał na torowaniu drogi najeźdźcom i ludobójcom. Antywojenne protesty w USA w latach 60. i 70. ułatwiły zwycięstwo komunistów w Indochinach, z potwornymi konsekwencjami. Wcześniej „obrońcy pokoju” kokietowali Hitlera, nie chcieli umierać za Gdańsk... Taki Mahatma Gandhi, dziś bożyszcze pacyfistów i postępowców, wysyłał memoriały do Brytyjczyków, radził im, by złożyli broń przed Hitlerem i Mussolinim. Na szczęście nikt go nie słuchał. To nic nowego w historii. W 1521 r., gdy Turcy szli na Belgrad, Marcin Luter ostro sprzeciwiał się idei wyprawy krzyżowej organizowanej przez papiestwo, głosił, że „walczyć przeciw Turkom to opierać się Bogu, który karze tą rózgą nasze grzechy”. Pacyfiści mają ręce umazane krwią.
Skłonność człowieka do przemocy wydaje się być naturalna i na tym bazują wspomniani przez Pana twórcy współczesnych filmów i gier komputerowych. Niestety, pogoń za zyskiem prowadzi do zjawisk bardzo niepokojących. Pierwsi chyba Włosi, w swoich „spaghetti-westernach”, zainicjowali na masową skalę eskalację bezsensownej filmowej przemocy. Swoje trzy grosze dorzucili twórcy pośledniejszych horrorów. A prymitywna publika żądała coraz mocniejszych wrażeń. Komu opatrzyły się odcięte głowy, ten domagał się widoku wyprutych wnętrzności, scen tortur i gwałtów. Makabra stała się celem samym w sobie. Dzisiaj śmierć na ekranie już nie wstrząsa, nawet nie wzbudza emocji. Fontanny posoki wywołują salwy śmiechu. Czy ktoś uwierzy, że jeszcze 25-30 lat temu filmy takie, jak „Parszywa dwunastka”, „Powrót człowieka zwanego Koniem” czy „Ucieczka z Nowego Jorku” wyświetlano w kinach na seansach dla osób pełnoletnich, z uwagi na brutalne sceny? Dziś młodociana publiczność wyśmiałaby te obrazy, jako nudne ramoty. Strach pomyśleć, do czego może doprowadzić takie stępienie wrażliwości. Gdzieniegdzie już słychać o krwawych „odlotach” młodych fanów okrutnych gier komputerowych i filmów. A to być może jedynie zapowiedź nadciągającej burzy.
Równocześnie obserwujemy oficjalne kampanie przeciw „zabawkom militarnym”. Trudno o większą paranoję. Jeżeli politycznie poprawni inżynierowie dusz dopną swego, mali chłopcy nie będą bawić się w dzielnych rycerzy zabijających smoki i ratujących księżniczki, nie będą kolekcjonować figurek żołnierzyków ani modeli czołgów. Zamiast tego siądą do komputera i przeprowadzą bezsensowną, wirtualną jatkę. Można śmiać się z takich absurdów, ale przecież dla młodych, nieukształtowanych umysłów jest to groźne.

Jaka jest przyszłość Pańskiej strony? Czy można liczyć na to, że będzie się rozwijać i będą stale dodawane nowe teksty co jakiś czas?
Owszem, będą nowe teksty, jeżeli tylko będę żył, jeśli starczy mi czasu i pomysłów, no i jeśli Czytelnicy nadal okażą swe zainteresowanie. W tej chwili zamieszczam na stronie po 2 – 3 artykuły miesięcznie. Rozglądam się również za wydawcą, bo od dłuższego czasu wiele osób prosi mnie o drugi tom „Wojowników Chrystusa”, o nową porcję tekstów w wydaniu książkowym. Uważają (a ja się z nimi zgadzam), że nic, żadna gazeta ani strona www nie zastąpi książki trzymanej w dłoni. Treści zawarte w książce smakują inaczej, lepiej.


40