Entropia Rośnie
ATW Wujek Pokrak

N a s t a r t !

No, to start. Zacząłem pisać.
Głupi początek, jakbym nie miał nic do powiedzenia. Być może nie mam. Zacząłem pisać chyba po to, żeby kiedyś samemu to przeczytać. Wiadomo, jak to jest – uroni człowiek łezkę, uśmiechnie się i westchnie. Niedawno tak właśnie było, kiedy odkryłem w moich szufladach i szafkach, zawalonych papierzyskami, pierwsze własne notatki i rysunki. Boże, ile ja wtedy mogłem mieć lat? Siedem, może tylko sześć. Ślęczałem nad całym tym zagryzmolonym barachłem kupę czasu, próbując przypomnieć sobie, co też mogłem myśleć, malując te prymitywne obrazki, pisząc pojedyncze litery, luźne słowa, wyrwane z kontekstu zdania i wreszcie coś, co od biedy można by nazwać pamiętnikiem. Pamiętnikiem, którego prowadzenie znudziło mi się po pierwszych pięciu, może sześciu wpisach.
Ciekawość dzieci jest nieograniczona – i nietrwała jak mydlane bańki, których puszczaniem bawią się, gdy gryzmolenie już przestanie je interesować.
A więc jestem jeszcze dzieciakiem. Ledwie zacząłem, a już mi się pomysły wyczerpały. Sorry, Winnetou (kto dziś jeszcze czyta o Winnetou?), może do jutra coś wykombinuję.

Ż y c i e.

Życie nie jest takie proste, jak może się wydawać po obejrzeniu popołudniowego serialu. Dobre, co? Myśl równie trywialna, jak taki serial, ale w gruncie rzeczy prawdziwa. Czasem mam ochotę rzucić to wszystko w diabły. Co to znaczy? Chyba chodzi o to, że chciałbym wyruszyć razem z Kowbojem.
No właśnie, Czerwony Kowboj. I już mamy dobry temat. Niewielu jest takich, którzy zdołali przedostać się przez całą Polskę aż do Wolnego Kraju, zresztą po to tylko, by szybko stamtąd wybyć w Bieszczady i przyłączyć się do osadników. Najdziwniejsze, że po tym wszystkim wrócił do nas, choć wiedział, że w tych okolicach mało kto przepada za awanturnikami, wolnościowcami, partyzantami i innymi dziwakami. Za każdym razem ta sama wymówka: „Bo widzisz, tak właściwie to my do ciebie nic nie mamy, ale widzisz, nie chcemy mieć kłopotów z Bezpieczeństwem, z władzami, z Ruskimi i w ogóle, sam rozumiesz... „
Może i zaczynał rozumieć, bo od pewnego czasu przebąkuje coś o kolejnej „zmianie miejsca pobytu”. Mimo wszystko, nie sądzę, żeby chodziło w tym o to, co gadali ludzie. On po prostu taki jest, że nie może długo wytrzymać w spokoju, grzejąc dupę w jednym miejscu. Zrobił się ostatnio trochę nerwowy, coraz częściej zaczyna mówić o sytuacji na świecie. Legion Europa kontra Arabowie, w Ameryce Nowa Konfederacja kontra jankeska Unia, Nowe Jeruzalem kontra Ku-Klux-Klan, Indianie z rezerwatów kontra farmerzy. Widać, że tam go ciągnie, ciągnie go z całej siły. Może już niedługo, Kowboju. Coś wisi w powietrzu. Czuję. Something is coming.


S z k o ł a.

Szkoła jest oczywiście szara, betonowa i przypomina bunkier. Korytarze toną w półmroku (instalacja elektryczna jest w rozsypce). No, dobra – czasem coś tam zaświeci, zresztą i tak wygląda to jak jakaś chorobliwa poświata z kostnicy, czy diabli wiedzą skąd. No i tak to wszystko tonie, raz w mroku, innym razem w trupim blasku. Człowiek się czuje jak w nocnym koszmarze. Znacie takie wrażenie? Korytarze bez końca, spiralne schody na tysiąc kilometrów, włóczysz się po tym dziadostwie bez końca, a wyjścia za cholerę nie da się znaleźć. Ta paranoja działa także i tutaj, codziennie. Dzisiaj nie było inaczej.
Nie boicie się? To wchodzimy. No i najpierw sprzątaczki. Stare siostry bliźniaczki, obie grube i jebnięte. Trochę głupio takim słowem określać poczciwe babcie w fartuchach, ale tak przecież jest, po co miałbym ściemniać.
– Może wam coś uprać, skarbeńku? Może przetrzeć? Może butki? – dopytują się, krążąc w kółko ze ściereczkami, które są bardziej brudne i tłuste, niż kurz, który mają czyścić. Bliźniaczki są nierozłączne, nerwowe i zupełnie nieprzydatne. Podobno oszalały w Bieszczadach. Kowboj opowiadał o tym, co tam się swego czasu działo. Takie rzeczy, o których tutaj nie śnią nawet ćpuny w najgorszych bad-tripach, a podobno taka zła podróż to jak rajd do piekła.
Obie sprzątaczki mają takie same cielęce spojrzenia i zdziecinniałe umysły. Mówią, że to nawet dobrze – choroba odcięła je od bolesnych wspomnień. Ale i tak robi mi się smutno, tak cholernie smutno, że nagle zrywam się i bez słowa biegnę do klasy.

Lecimy dalej. Fizyka w sali chemicznej. Właściwie nie wiadomo dlaczego tutaj, ale dla nikogo nie jest to istotne. Tylko pan Niecnota – nasz fizyk – gapi się z niedowierzaniem na biurko zastawione aparatami, kolbami i słoikami. Trwa to kilka chwil, potem zaczyna wykład. Jeden, jedyny wykład, który w najróżniejszych wersjach powtarza od lat coraz to kolejnym pokoleniom uczniów, pogłębiając swą obsesję.
– Dzisiejszym tematem jest zjawisko entropii. Czy wiecie coś na ten temat? – pyta, nie mając pojęcia, że siłą rzeczy musimy wiedzieć coś o kwestii, którą nieustannie wałkuje. I dokładnie z tego samego powodu nikt nie ma zamiaru pisnąć choćby słowa. – Nie wiecie – konstatuje Niecnota z westchnieniem. – A więc entropia to miara rozproszenia, chaosu, nieładu w danym układzie. Tak można to określić na waszym poziomie wiedzy. Im więcej chaosu tym większa entropia. Entropia zawsze wzrasta. Startujemy od porządku i zawsze, bezpowrotnie zmierzamy do nieładu! – nerwowymi ruchami tarmosi probówki i papierki lakmusowe. Opowieść o nieuniknionym rozpadzie sprawia mu iście masochistyczną rozkosz.
– Zawsze, z każdą sekundą, jesteśmy bliżej absolutnego końca, gdy chaos osiągnie wartość maksymalną. Zupełny zastój, zero absolutne. Czy wy to rozumiecie, do jasnej cholery?! – nie jest dobrze, rzuca mięsem. – Prosty przykład, osły! Entropia rośnie. Czyli, że jak zrzucę stąd te pieprzone szklanki – gwałtownym ruchem spycha probówki na podłogę, pękają z trzaskiem – więc, jak już wypieprzę stąd te klamoty, to one się same nie złożą, tylko będą leżeć tak do usranej śmierci! – kończy, trzymając się za serce. Rozbrzmiewa dzwonek. Wychodząc z sali widzę kwas z rozbitej probówki, który wżera się w nogę biurka. Entropia rośnie...

„Aby wprawić pociąg w bieg, musimy włożyć w lokomotywę więcej energii cieplnej, niż ujawni się następnie w postaci energii ruchu pociągu.”
(Arthur Stanley Eddington)

Na korytarzu już z daleka rozpoznaję kolejny chodzący eksponat naszej szkoły. Strzecha rozczochranych włosów, porastających małą, nerwowo drżącą głowę. Brudny t-shirt, chude dłonie, skłębiona broda i okulary w drucianej oprawie. Oto Waldi–Waldemar – polonista targany jeszcze ciekawszymi urojeniami. To ja, właśnie ja, mam zaszczyt być jego powiernikiem, słuchać jego opowieści z krypty. Nie wiem, dlaczego. Pewno Bóg tak chciał.
– Są już blisko – szepcze do mojego ucha. Jego oddech jest gorący, nieregularny. – Byli u mnie wczoraj, właśnie wtedy, kiedy akurat wyszedłem. Namieszali coś w kranach i telefonie, żebym płacił wyższe rachunki. Chcą mnie zamienić w nędzarza. W hołysza! Wykończyć.
– Domyśla się pan, kim oni mogą być? – pytam, dostosowując się do jego konspiracyjnego tonu. To mi nawet sprawia pewną frajdę, nie powiem.
– Mam już pewną teorię... Ale sza! Muszę lecieć. Aha, jeszcze jedno. Uważaj na tego... – wskazuje palcem na Ziggy’ego, najmłodszego z nauczycieli. Barwna koszula, kolczyki w najróżniejszych miejscach, włosy zaplecione w fantazyjne warkoczyki. Nauczyciel od... właściwie, to od wszystkiego. Od kiedy w szkole nie ma dyrektora, Ziggy pojawia się gdzie mu przyjdzie ochota i prowadzi swoje własne, dziwaczne wykłady, w głębokim poważaniu mając oficjalny rozkład zajęć.
Kilka minut później widzę go na boisku. Otoczony wianuszkiem słuchaczy, ubranych podobnie jak on, wygłasza swoje słynne „mowy wyzwolenia”.
– „...Dlatego musisz szukać rzeczy, które są dla ciebie trucizną, aż do skrajności, i uczynić je swoimi poprzez miłość. To, co uznajesz za odrażające winieneś przyswoić sobie na tej ścieżce totalności.” To słowa Aleistera Crowleya, największego maga minionego wieku. Rozumiecie chyba, że to słowa jakby specjalnie dla nas. Zaczyna się nowa epoka, czas pokłosia. Dobiega końca cykl i miliony obecnie żyjących odejdą w niebyt, a jednak prawdziwi adepci zdołają osiągnąć permanentne wyzwolenie, życie już nie tyle poszukujące ekstazy, ile raczej nieprzerwanie ją smakujące.

Bełkot, myślę sobie. Bełkot. A jednak zaczynam się bać.

R o ś n i e.

Czasami chcę się obudzić. Uszczypnąć się i wstać w normalnym świecie. Może kiedyś, kiedy po latach będę czytać ten pamiętnik, może wtedy świat będzie już lepszy. Tyle, że wtedy będę już zapewne starym pierdzielem, nie mogącym pogodzić się ze zmarnowaniem lat młodości. – Nie da się obudzić – mówi Kowboj, stojąc na „naszej” górce, za ostatnimi blokami osiedla. Tutaj się zbieramy. Ja, Dachówka, Duży i Mały Żelek, Paralotnia (na Boga, skąd oni wytrzasnęli takie przezwiska!) i właśnie Czerwony Kowboj. Takim go zapamiętam – stoi w rozkroku, ubrany w zielone spodnie-bojówki, wojskowe buty, skórzaną kurtkę i czerwony kapelusz, zabawny, westernowy rekwizyt, z którym nigdy się nie rozstaje. – Nie da się i już. Bo widzicie, ten świat jest prawdziwy, przynajmniej dla nas. Na tyle, że nie można się z niego wyrwać – milknie, patrząc gdzieś w dal. Wygląda na... no właśnie. Ktoś powiedziałby, że to żwawy pięćdziesięciolatek, a ktoś inny – że spalony słońcem i sterany życiem facet około trzydziestki. Kim był w naszym wieku? Skąd pochodził? I jak się naprawdę nazywał? Na te pytania nigdy nie miał zwyczaju odpowiadać. „Wielcy ludzie mają prawo do kaprysów” – żartuje czasem Paralotnia i ma, dziad, trochę racji.
– A po co właściwie byłeś w Bieszczadach? – pytam nagle, przerywając ciszę.
– Może po wolność – odpowiada Kowboj po krótkim wahaniu. – Wiesz, o to nam wtedy chodziło. No i po to w końciu powstały Wolne Strefy, a potem Wolny Kraj. Tam, w górach, miała być druga taka oaza. Na początku wszystko było pięknie. Żyło się tam stokroć lepiej niż tutaj, w tym bajzlu pod butem Ruskich. A potem przyszli kozacy.
– Przecież nie mieliście szans...
– Być może. I co z tego? Coś w końcu musi nadawać sens życiu. Nawet w takim chaosie. Jajogłowi mówią na ten chaos „entropia”. Entropia zawsze rośnie, a przecież to nie znaczy, że mamy dać ciała przy pierwszej lepszej okazji do poddania się.
Entropia rośnie... Użył tych samych słów. Zaczynam mieć mętlik w głowie.

„Chaos się rządzi swoimi zasadami
Narzuca styl i bawi się z nami
Sieje niepokój, wzbudza zamęt w głowach
W takim szaleństwie jest metoda”

(Dezerter – „Chaos”)

B i a ł y r o b a k p a p u z j a d a.

Wieczory w mieszkaniu są niemiłosiernie długie. Ciotka jest w gruncie rzeczy osobą mało ciekawą. Dobra, powiedzmy krótko – jest nudna i bezbarwna jak bułgarski lakier. Wychowuje mnie od czasu śmierci ojca, czyli od czasu, gdy byłem czteroletnim bajtlem. Ojca zresztą prawie nie pamiętam. Był międzystrefowym kierowcą, podobno jednym z najlepszych. Wszyscy oni muszą być w jakimś stopniu twardzi i odważni, ale staruszek był naprawdę dobry w tym co robił. Tak przynajmniej mówi ciotka i ja w to wierzę, bo w coś trzeba, nie?
Wysyłali go na długie rejsy – aż do Wolnego Kraju, czyli przez cały Poland. A jednak jest coś takiego, co się nazywa szczęście. Czasem jednak znika i wtedy nawet doświadczenie nie pomaga. Stary jechał z transportem na jakieś zadupie przy wschodniej granicy. On i trzech jego kumpli. Dorwały ich jakieś gnojki, hołota nie warta nawet tyle, żeby na nią splunąć. Wiejscy partacze, zginęli wszyscy w kilka minut. I tylko wyjątkowy pech sprawił, że ojciec dostał jakąś zabłąkaną kulą i odszedł razem z tamtymi, choć na pewno w lepsze miejsce. Ja przynajmniej w to wierzę. W coś w końcu trzeba.
Matka zmarła jeszcze wcześniej, a więc zostałem z ciotką. I chyba nigdy nie zdołam się do niej przywiązać. Zapewne chce dla mnie jak najlepiej, ale obsesyjnie boi się, że wejdę na taką drogę życia, jak ojciec. Dlatego nie przepada ani za moimi kolegami, ani tym bardziej za Czerwonym Kowbojem. Jej dzieciaki są takie same, choć nie oznacza to wcale symbiozy. Wręcz przeciwnie – z matką kłócą się ustawicznie. A ja wtedy milczę i zaszywam się gdzieś w mieszkaniu, samotnie gapiąc się albo za okno, albo w holo.
Właśnie – holo. Siódma, zaczynają się wiadomości. Zabawne – nachodzi mnie wizja samego siebie jako obłego, oślizgłego robaka przyswajającego półpłynną papkę.
„Francja – Arabowie znów atakują Lyon i inne miasta południowe. W usa rabin menachim josel wybrany został premierem nowego jeruzalem, wojna między północą a nową konfederacją ciągle trwa podczas gdy na północnym zachodzie ludzie walczą z falą powodzi i burz............ w izraelu nasila się konflikt między zjednoczonymi kibucami żydowskimi a religijnymi zjednoczonymi kahałami żydowskimi......... polska wojska wschodnioeuropejskiej armii wyzwoleńczej stacjonujące na wschodzie kraju zapowiadają rozprawę z tzw. wolnościowcami i ich secesyjnym państwem tymczasem w moskwie car kajetan I...”
Stop. Coś się załamało. Robak nie przetrawił informacji, a w jego małym móżdżku wiruje tysiąc, albo i milion słów pozbawionych znaczenia, fantomów czegoś bardzo odległego i niejasnego.
Wyłączam holo. Gdzieś w głowie dudnią mi słowa z dawno przeczytanej książki: „wzrost entropii w jednym miejscu może wywołać krótkotrwały wzrost porządku w innym...” Jestem spokojny. Na dworze pada deszcz. Coraz mocniej i mocniej krople uderzają o parapet. Na osiedlu znowu odcinają prąd, gasną latarnie i światła w mieszkaniach.


Entropia Rośnie...

„Wkraczamy aktualnie w epokę, którą historia nazwie Kolejną Erą Ciemności [Another Dark Age]. Ale w przeciwieństwie do oryginalnego wieku mroku, definiowanego przez brak informacji, my cierpimy na przeładowanie informacją, która została zredukowana do repetycji wygenerowanych przez media znaków.”

(SPK, ze wstępu do płyty „Dekompositions”)


K a l i u k i.

Znowu byłem w szkole. Jedźmy po kolei.
Ósma. Na korytarzu trąca mnie Waldi, jak zwykle znerwicowany i roztrzęsiony. Podbiega i od razu zaczyna nawijać tym swoim ochrypłym szeptem. Znów czuję na karku nieprzyjemne ciepło jego oddechu.
– Spójrz – mruczy, machając mi przed oczami zniszczoną książką – Wydaje mi się, że odkryłem przyczynę panującego stanu rzeczy. Kali Yuga! Pojmujesz? W hinduizmie czas dzieli się na cykle, a te na kosmiczne ery – yugi. Aktualnie mamy pecha zbliżać się do centrum wieku bogini Kali – epoki triumfu sił ciemności, instynktu i chaosu.
– I co w związku z tym? – pytam, zauważając nagle, że moje zainteresowanie słowami tego paranoika niepostrzeżenie zamienia się z udawanego w prawdziwe.
– Podobno Kali Yuga ma trwać bardzo długo, jakkolwiek podawana przez Hindusów liczba 200 tysięcy lat wydaje się naciąganą. Jest jednak jeden sposób. Ostatnio wyciągnąłem to od tej feministki, tej, która uczy was biologi. Zwierzaczki, roślinki, pierdoły... – mamrocze, ale zaraz wraca do tematu – Widzisz, bakterie mogą stworzyć przetrwalniki – takie uśpione formy, które umożliwiają przetrwanie populacji w niedogodnym okresie. I oto mój plan – sieć takich przetrwalników cywilizacji, które w odpowiednim momencie wyjdą z ukrycia. Czytałeś Asimova? Fundacja... Ale cisza...– kończy nagle i oddala się, w charakterystyczny sposób posuwając się wzdłuż ścian, wręcz ocierając się o nie, jakby dawały schronienie.

Ósma dwadzieścia. Z pokoju nauczycielskiego wymyka się Niecnota. Rozgląda się konspiracyjnie, ale ja stoję na schodach i nie dostrzega mnie z dołu. W ręku trzyma filiżankę gorącej kawy. Przeciera łysinę chusteczką trzymaną w lewej dłoni, a potem bierze głęboki oddech i przymyka oczy. Zanim zdążyłem się spostrzec, filiżanka ląduje na podłodze. Porcelana rozlatuje się w drobny mak, a czarny płyn wycieka na posadzkę, tworząc małe strumyczki, wciskające się w szpary między kafelkami. Podstarzały fizyk wciąga nozdrzami zapach kawy, kopie nogą resztki naczyna. Słyszę, jak mruczy pod nosem: – Ostateczne prawo natury. Jednokierunkowa ścieżka czasu, późniejszy czas to większy nieporządek, pieprzone drugie prawo termodynamiki. Podoba mi się ta zabawa, Chryste, jak mnie się to podoba...”

„Z każdym dniem nieuchronnie zbliżamy się do fantastycznego wydarzenia, którym będzie kres życia na ziemi, ostatnia faza rozwoju ludzkości.”
(Pierre Teilhard de Chardin)

W o d a.

Główne oddziały wojsk Wyzwoleńczej Armii Wschodniej Europy przekroczyły granicę. Generał Kossak w specjalnym komunikacie ogłasza, że pan-słowiańska jedność zobowiązuje do powstrzymania chaosu szerzącego się w Polsce. Kilka miast stawia opór, większość poddaje się bez walki. Rząd w Warszawie podporządkowuje się tej prywatnej armii ruskiego dygnitarza i jego mafijnych bossów. W dalekiej Moskwie car Kajetan podobno szykuje się do zjednoczenia Rosji i przegnania WAWE. W Berlinie młodzież żyje przygotowaniami do największego festiwalu techno na świecie, gdzie ostatecznie potwierdzone ma być wstąpienie w Erę Wodnika.
A u nas, na prowincji, zaczyna się powódź. Cholerne wiosenne roztopy. Na początku były tylko pokłady błota i brudnego śniegu na ulicach, a potem zaczęło się na dobre. Czegoś takiego nie widziano tu od dawna. Fale brudnej wody, zimne deszcze smagające miasto. No i ścieki wybijające na powierzchnię z szamb i kanałów. „Gówniana ta powódź” – żartuje w kółko Duży Żelek. Śmieje się sam do siebie, a śmiech ma... Zresztą, nieważne.
Pół miasta znalazło się pod wodą i wszędzie panuje nieopisany chaos. Przez radio dochodzą jakieś komunikaty, na ogół wzajemnie sprzeczne, ludzie rabują sklepy, a służby porządkowe działają podobnie do gliniarzy z tych starych filmów z Chaplinem. Niewłaściwi ludzie na niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, na dodatek nie znający rozkazów, wzajemnie się przekrzykujący i zdezorientowani jeszcze bardziej niż ofiary powodzi.

to my, wydrążeni ludzie
to my, chochołowi ludzie

W szkołach odwołano zajęcia, więc włóczymy się w kaloszach po zalanych ulicach, a tam, gdzie jest głębiej – skaczemy po drzewach, murach i dachach sklepów. Zrobił się z tego całkiem niezły i karkołomny sport, którym zabijamy ciągnący się leniwie czas. Dni są coraz cieplejsze, powódź trwa coraz dłużej, a wokół nic się nie zmienia.

GŁOWY NAPEŁNIA NAM SŁOMA
NIC NIE ZNACZY NASZA MOWA

Ciotka każdego ranka wyrusza pontonem z sąsiadkami w celu wykombinowania czegokolwiek nadającego się do żarcia. Kilka razy wzięła mnie ze sobą na takie rajdy. Można oczywiście próbować dotrzeć do punktów pomocy dla powodzian, gdzie ruscy żołnierze wydają jakieś podłe papu, ale tam kręci się taki tłum, że posiłków starczy może dla garstki desperatów, która stawiła się o czwartej rano. Pozostaje przedrzeć się do dzielnic nie dotkniętych klęską, gdzie można kupić coś bardziej strawnego. Tylko ceny są niestrawne.

„Świat jest opowieścią idioty”
(Szekspir)

NAPEŁNIA NAM SŁOMA
SŁOMA


W o d a, w o d a, w o d a.

Ostatni dzień w mieście.
Wróciłem do pamiętnika. Teraz wszystko wygląda inaczej, tamto zostało daleko – zarówno w kilometrach, jak i w czasie. W ogóle to czasem mam wrażenie, że to był tylko sen, jakaś taka zwariowana maskarada, zmajstrowana tylko dla mnie – jak w tych zakręconych książkach Dicka. Ale z drugiej strony – być może jednak szaleństwa nagromadziło się wtedy tak dużo, że musiało znaleźć jakieś ujście, wyzwolić się jednej wielkiej erupcji, w mega-pierdyknięciu? Nie wiem, minął kawał czasu i nie wiem. Poza Strefą jest inaczej.
Wszystko rozegrało się tak nagle, że czasem myślę o przypadku. A wtedy Kowboj uśmiecha się i mówi: „Nie ma przypadków, młody”.
Dobra, tyle chrzanienia. Pora napisać, co się właściwie stało.
Zaczęło się tak... albo może inaczej: powiem od razu, że nie wiem, skąd Mały Żelek wytrzasnął łódkę. Mówił, że znalazł porzuconą... Nie będę wnikał w szczegóły, dość powiedzieć, że pływaliśmy już od kilku dni. Wszyscy wokół jakby całkowicie zżyli się z powodzią, każdy kombinował, jak tylko się dało, a wody wciąż nie opadały.
Spróbuję poukładać to wszystko w jakiś chronologiczny sposób. A więc tak: dzień jest ponury i chłodny, bezustannie siąpi deszcz. Płyniemy kolejnymi zalanymi ulicami, z okien domów wyglądają na nas ludzie. Twarze szare i jakby chore, zupełnie jak mury domów. Milczymy.
– Dlaczego, do cholery, nikt nic z tym nie zrobi? – pyta nagle Dachówka.
– Masz na myśli władze? – pytam. – Władze opuściły miasto. Nie mam pojęcia, czy coś robią.
– W radiu ustały komunikaty – dodaje Mały Żelek. – Wiem, bo stary wczoraj słuchał. Złapał tylko zagranicę i coś z Wolnego Kraju.
– I co mówili?
– Ja tam wiem? Podobno Ruscy na razie się zatrzymali.
– Czekają, aż wszyscy tu potoną, albo zdechną z głodu – mówi Duży Żelek. – Kurwa, zaczyna lać! – dodaje, zapinając kurtkę.
Siąpienie zmienia się kapuśniak, ten w porządny deszcz, a potem zaczyna się oberwanie chmury. Minuta, może dwie. Niebo jest granatowe, poziom wody podnosi się coraz szybciej. Łódką chybocze, wiatr nabiera siły, aż skóra piecze od chłodu. „Kurewsko zimno!” – krzyczy Dachówka. Pamiętam, to ostatnie jego słowa, giną zresztą w szumie spienionej, brunatnej cieczy, szturmującej ulicę. Gdzieś musiała zostać przerwana zapora.
A potem oni krzyczą, nawołują się, a może nawet modlą. Nagle zauważam, że nie jestem już w łódce, dno niepostrzeżenie usunęło się spod nóg, porywa mnie wodno-ściekowy nurt. Szkoła. Teraz dopiero widzę, że jesteśmy tak blisko szkoły. Płynę, chwytam się jakiegoś pnia, a może czegoś zupełnie innego – nie pamiętam. To trwa kilka sekund, dostrzegam jeszcze Dużego Żelka, na chwilę przed tym, jak zachłystuje się wodą i znika pod powierzchnią. Kurczowo zaciskam dłonie na parapecie szkolnego okna. Woda dotarła do pierwszego piętra. Gdy siadam, moje nogi wciąż tkwią w powodziowej cieczy.
Wtedy słyszę łoskot tłuczonego szkła, odłamki spadają do wody. Piętro wyżej pan Niecnota wybija szyby w ekstatycznym uniesieniu. „Ekstatyczny” – tak, to jest to słowo, pasuje znakomicie. „To jest właśnie kwintesencja entropii!” – krzyczy. Z góry spadają kolejno: szklanki, mapy, atlasy, szafki. Aż trudno uwierzyć, ile siły kryje się w cherlawym fizyku. Potem zaczyna się szaleństwo. Huk kilofa, którym pan Niecnota tłucze ściany. Widok włochatego łba Waldiego, który wychyla się z sąsiedniego okna. „ Precz, chamie! Z chaosu wyłoni się nowe, prawdziwie nowe – to, co przeżyje zimę w przetrwalnikach!” – wrzeszczy w absurdalnie patetyczny sposób. Przez chwilę mam wrażenie, że los wpieprzył nas do jakiegoś starego filmu Bunuela, albo na płótno Dalego. Brakuje jeszcze tylko miękkich zegarów i płonącej żyrafy.
Zza rogu budynku wypływa na kolorowym pontonie czwórka neo-hipów z Ziggym na czele, otoczonym kurzawą narkotycznego dymu. Czterej jeźdźy tej małej, zwariowanej apokalipsy. I do tego śpiew.

oto się zaczyna
era wodnika
szybciej, szybciej,
oto się zaczyna.

Nagle widzę coś, co powinno mnie absolutnie zaskoczyć, tyle że teraz gotów jestem przyjąć bez zdziwienia każdy widok.

niech się zaczyna

Ze szczeliny między blokami, przez którą prześwitują jasne promienie słońca, w białej motorówce nadciąga Kowboj. Silnik ryczy, spod łodzi tryska brudny, powodziowy szlam, a wszystko razem wynurza się z tych słonecznych promyków, niczym pustynna fatamorgana.

era wodnika.
już tu jest.

Motorówka zbliża się, tratuje hipisów, którzy już po chwili trzeźwieją w cuchnącej, zimnej wodzie, daremnie próbując uchwycić się pontonu.

już tu jest. się zaczyna.
zaczyna.
jest.

Kowboj podpływa do mnie i zwalnia.
– Wsiadaj, mały! – woła z uśmiechem. – Teraz rozumiesz? Szczury uciekają z tonącego okrętu. No, dalej! Nic tu po nas!
– A skąd, do jasnej cholery, wytrzasnąłeś motorówkę? – pytam. – I czemu właśnie taki sprzęt?
– Ma własny napęd! Rozumiesz? Z prądem ciągną tylko martwe ryby... Wskakuj!
– Cholera, a dokąd się wybieramy? – wołam.
Czerwony Kowboj poważnieje na chwilę. Patrzy na mnie przenikliwie, poprawia rondo kapelusza. Wreszcie wzdycha w zamyśleniu, a potem na jego twarz wraca ten charakterystyczny uśmiech. Zawadiacki, jak by kiedyś powiedziano.
– Nie wiem, młody. Może do lepszych czasów... No! – wykonuje wymowny, zapraszający gest.
Wsiadłem, oczywiście.

„Ratuj to co możesz, ratuj chociaż siebie -
mamy mało czasu”
Karcer – „Nowe, lepsze czasy”

„Musimy wierzyć, że wszystko jest sensownie uporządkowane, w przeciwnym razie stoczymy się ku gromadzie wewnętrznie uciśnionych, zniechęconych poprawiaczy świata albo będziemy żyli z dnia na dzień jak cierpliwe zwierzęta.”
(Ernest Junger)


ATW

23