Pieśni Maldorora - z pieśni trzeciej
Lautremont

Oto obłąkana przechodzi tańcząc i coś sobie niejasno przypomina. Dzieci rzucają za nią kamieniami, jakby była straszydłem. Ona wymachuje kijem, udając, że je goni, a potem biegnie dalej. Nawet nie wie, że po drodze zgubiła but. Po jej karku pełzają długie pajęcze łapki, a to przecież tylko jej włosy. Śmieje się jak hiena, a twarz jej nie jest już podobna do ludzkiej twarzy. Wyrzuca strzępy zdań, gdyby je poskładać, mało kto odnalazłby w nich jasną treść. Suknia, zupełnie dziurawa, podryguje wokół jej suchych nóg, oblepionych błotem. Idzie przed siebie, pędzona jak liść topoli, ona, jej młodość, złudzenia i szczęście, które widzi przez mgłę zepsutego rozumu, przez zamęt nieświadomych zmysłów. Utraciła dawny wdzięk i urodę, jej chód jest niecny, a oddech czuć wódką. Gdyby nawet ludzie byli szcześliwi na tej ziemi, to tutaj należałoby się zdumieć.
Wariatka, zbyt dumna, by się żalić, nie obwinia nikogo i umrze nie zdradziwszy swej tajemnicy tym, którzy pragną ją poznać. Raz na zawsze zabroniła im bowiem rozmowy ze sobą. Dzieci rzucają za nią kamieniami, jakby była straszydłem. Oto upuściła zwitek papieru, ukryty na piersiach. Podnosi go nieznajomy człowiek, zamyka się u siebie na całą noc i czyta manuskrypt, zawierający, co następuje:

"Po wielu jałowych latach Opatrzność zesłała mi córkę. Trzy dni klęczałam przed ołtarzem nie przestając wysławiać wielkiego imienia Tego, który spełnił w końcu me życzenia. Karmiłam ją własnym mlekiem, tę, która była dla mnie więcej niż życiem. Rosła szybko, obdarzona wszystkimi zaletami duszy i ciała. Mówiła mi: "Chciałabym mieć małą siostrzyczkę, aby się z nią bawić, poproś Pana Boga, niech mi ją ześle, a ja w podzięce splotę dla niego wieniec z fiołków, geranium i mięty." Zamiast odpowiedzi przytulałam ją do piersi i całowałam z miłością. Zajmowały ją już zwierzęta i pytała mnie, dlaczego jaskółka muska tylko skrzydłami ludzką chatę, nie śmiejąc się dostać do jej wnętrza. Ja kładłam jednak palec na ustach, jakby każąc zachować milczenie wokół tak poważnej sprawy, i nie chciałam jeszcze wyjaśnić szczegółów, aby przez przesadne doznanie nie wstrząsnąć jej dziecinnej wyobraźni. Spiesznie odwracałam rozmowę od tego tematu, trudnego dla każdej istoty tej rasy, która rozciągnęła swą niesprawiedliwą władzę nad innymi zwierzętami stworzenia. Gdy mówiła mi o grobach na cmentarzu, powiadając, że oddycha się w tym powietrzu przyjemnymi zapachami cyprysów i nieśmiertelników, nie chciałam jej zaprzeczać. Mówiłam jednak, że jest to miasto ptaków, że śpiewają tam od porannej zorzy aż do wieczornego zmroku, a groby są ich gniazdami, gdzie śpią w nocy wraz z całą rodziną, uniósłszy marmurowe płyty.

To ja uszyłam wszystkie urocze ubranka, w które była przybrana, jak również przeznaczone na niedzielę koronki z tysiącem arabesek. W zimie miała swoej własne miejsce przed wielkim kominkiem, gdyż uważała się za prawdziwą osobę, a w lecie łąka rozpoznawała miłe dotknięcia jej stóp, gdy ze swoją jedwabną siatką, przywiązaną do końca trzciny, uganiała się za pełnymi niezależności kolibrami i motylami zataczającymi podniecające zygzaki. "Cóż czynisz malutki włóczęgo, gdy zupa czeka na ciebie od pół godziny, a łyżeczką się niecierpliwi?" Ale ona, rzucając mi się na szyje, krzyczała, że już nigdy tam nie pójdzie. Nazajutrz wymykała się znów przez margerytki i rezedy. Pomiędzy promienie słońca i pokrętny lot rzadkich owadów. Znając jedynie tęczowy przekrój życia, i jeszcze nie żółć. Szczęśliwa, że jest większa niż sikorka, drwiąc z piegży-gajówki, która nie śpiewa tak ładnie jak słowik; pokazując skrycie język brzydkiemu czarnemu krukowi, który spoglądał na nią po ojcowsku; i wdzięczna jak mały kotek.

Niedługo cieszyłam się jej obecnością. Zbliżał się czas, gdy miała się pożegnać w nieoczekiwany sposób z czarami życia, opuszczając na zawsze towarzystwo turkawek, jarząbków i dzwońców, szczebioty tulipana z anemonem, rady traw na moczarach, zjadliwy umysł żab i świeżość strumieni.
Opowiedziano mi, co się stało, gdyż nie byłam obecna przy wydarzeniu, które spowodowało śmierć mojej córki. Gdybym tam była, broniłabym swego anioła do ostatniej kropli krwi...

Maldoror przechodził ze swoim buldogiem, zobaczył małą dziewczynkę, śpiącą w cieniu platana, i początkowo wydawało mu się, że to róża. Trudno powiedzieć, co powstało wcześniej w jego umyśle, czy obraz tego dziecka, czy postanowienie, które z tego wyniknęło. Rozbiera się szybko jak mężczyzna, który wie, co czyni. Nagi jak kamień rzuca się na ciało dziewczynki i unosi jej sukienki, by targnąć się na wstyd... w pełnym słońcu! Nie zawaha się, skąd!...

Nie zatrzymujmy się dłużej na tej nieczystej czynności. W niechętnym nastroju, ubiera się pospiesznie, rzuca ostrożne spojrzenie na zakurzoną drogę, gdzie nie widać nikogo, i nakazuje buldogowi, by zdusił w swej paszczęce zakrwawioną dziewczynkę. Wskazuje górskiemu psu miejsce, gdzie oddycha i wyje cierpiąca ofiara, sam zaś odchodzi na bok, nie chcąc być świadkiem, jak ostre zęby zanurzą się w różowe żyły. Wykonanie tego rozkazu mogło się wydać dla buldoga zbyt surowe. Uwierzył, że nakazano mu to, co już raz się stało.


Maldoror...


Ten potwór o monstrualnym pysku gwałci z kolei dziewictwo delikatnego dziecka. Z jej rozdartego brzucha krew płynie znów wzdłuż nóg na łąkę. Jęki dziewczynki łączą się ze skowytem zwierzęcia. Dziewczynka, pragnąc, aby ją oszczędził, ukazuje mu złoty krzyżyk, który zdobił jej szyję. Nie śmiała go ukazać oczom tego, który wcześniej powziął myśl skorzystania ze słabości jej wieku. Pies wiedział jednak, że jeśli nie posłucha swego pana, nóż wyrzucony bez ostrzeżenia z rękawa, otworzy mu wnętrzności. Maldoror (jak wstrętne do wymówienia to imię) słuchał bolesnej agonii, dziwiąc się, że ofiara ma tak twardy żywot i jeszcze nie wyzionęła ducha. Przybliża się do ofiarnego ołtarza, widzi sprawowanie się swego buldoga, oddanego niskim popędom i wznoszącego łeb sponad dziewczynki, jak rozbitek wznosi swoją głowę ponad wzburzonymi falami. Kopie go nogą i wyłupia mu oko. Buldog oszalały ucieka w pole, ciągnać za sobą przez jakiś czas, krótki, lecz o ileż za długi, uczepione ciało dziewczynki, które oswobadza się dzięki gwałtownym wstrząsom ucieczki. Boi się jednak zaatakować swego pana, który nie ujrzy go już więcej.



Maldoror wyciąga z kieszeni amerykański scyzoryk, z dziesięcioma czy dwunastoma ostrzami o rozmaitym zastosowaniu, oswobadza ostre łapy stalowej hydry i uzbrojony w taki skalpel, spostrzegając, że trawnik nie zniknął jeszcze pod barwą przelanej krwi, zabiera się, nie blednąc, do odważnego operowania w pochwie nieszczęśliwego dziecka. Z poszerzonego otworu wyciąga po kolei wewnętrzne organy: jelita, płuca, wątrobę, a w końcu i samo serce zostaje wyrwane ze swojego miejsca i wyciągnięte na światło dnia przez przerażający otwór. Ofiarnik spostrzega, że dziewczynka, jak wypatroszony kurczak, nie żyje już od dawna. Przerywa wzrastającą uporczywość swych poczynań i zwraca trupowi sen w cieniu platana. Ktoś podniesie scyzoryk kilka kroków dalej. Pasterz, świadek zbrodni, której sprawcy nie wykryto, opowie o niej dopiero w długi czas po bezpiecznym przekroczeniu przez zbrodniarza granicy, gdy nie potrzebował się już obawiać niechybnej zemsty za swoje zeznanie. Pożałowałam szaleńca, który popełnił tę nie przewidzianą przez prawodawcę i nie mającą sobie równych zbrodnię. Pożałowałam go, gdyż prawdopodobnie nie był przy zdrowych zmysłach, gdy obracał troistym czterokroć sztyletem, przeorując wnętrzności od dołu do góry. Pożałowałam go, gdyż jeśli nie był obłąkany, jego hańbiące zachowanie musiało kryć w sobie ogromną nienawiść do bliźnich, aby tak znęcać się nad ciałem i żyłami spokojnego dziecka, którym była moja córka. Z milczącą rezygnacją uczestniczyłam w pogrzebie tych ludzkich szczątków. I każdego dnia przychodzę modlić się na jej grobie."

Kończąc czytanie, nieznajomy nie może już wytrzymać i mdleje. Zbiera siły i pali rękopis. Zapomniał o tym wydarzeniu swojej młodości (przyzwyczajenie stępia pamięć!) i po dwudziestu latach powracał do tego fatalnego kraju. Nie zakupi buldoga!... Nie będzie rozmawiał z pasterzami!... Nie utnie drzemki w cieniu platanów!... Ją zaś dzieci ścigają, rzucają za nią kamieniami, jakby była straszydłem.


23