Relacja z występu ALLERSEELEN/ATARAXIA/BACKWORLD
Wielebny ATW

Za festiwalem „Energia Dźwięku”, którego druga edycja miała miejsce w maju bieżącego roku, stoi Industrial Art Gallery, prowadzona przez panów z Job Karmy, głównych animatorów wrocławskiej sceny (post)industrial. Całe przedsięwzięcie, podobnie jak rok temu, trwało 3 dni, ja jednak uczestniczyłem tylko w pierwszym z koncertów. Ale do rzeczy…

Jest piątek, 11 maja, zbliża się godzina 20:00. Docieramy wraz z bliską mi osobą (płci, oczywiście, przeciwnej!) do Sali Gotyckiej na ul. Purkyniego. Schodami na piętro, piękne młode damy w towarzystwie barczystych ochroniarzy sprawdzają zakupione wcześniej bilety i wchodzimy. W środku zaczyna się już kłębić tłumek ludzi, na ogół młodych i oczywiście ubranych w kolory nocy, jakkolwiek tu i ówdzie przebijają także bardziej jaskrawe barwy, być może za sprawą dziewcząt reprezentujących sklep „Formalina”. A, bo oczywiście są stoiska: oprócz Formaliny także Wrotycz i War Office. Na dwóch ostatnich moc płyt, które kuszą, zachęcają wymyślnymi okładkami, dziś jednak stan mojego portfela nie pozwala mi już na wsparcie sceny… A szkoda…
Wchodzimy zatem na salę. Piękne, nastrojowe miejsce – gotyckie sklepienie, ceglane ściany, półmrok rozświetlany światłem z przedsionka i kolorowymi światłami ze sceny. Kiedy byłem tu ostatnio na zeszłorocznym Rytuale, wszędzie stały krzesła, spodziewałem się więc, że i dzisiejszy koncert będzie miał podobny, statyczny przebieg. A tu niespodzianka: żadnych krzeseł, ludzie stoją, siedzą pod ścianami lub po prostu na posadzce, gdzie popadnie.
Czekamy i czekamy, a tu nic – jedynie w tle pobrzmiewa z nagrań coś na kształt electro, przetykanego techno i ambientem. Niemniej nastrój narasta, aż w końcu, gdzieś za dwadzieścia dziewiąta, jeden z organizatorów objawia zebranym, że za chwilę wystąpi Allerseelen. Istotnie, kapela już montuje się na scenie. Przyznam – z niekłamanym wstydem – że właściwie żadnego z zespołów nie miałem przyjemności bliżej dotąd poznać (tzn. ich twórczości, bo nie mówię o recenzjach i wywiadach) – Allerseelen znałem z jednego kawałka, Ataraxię bodaj z trzech, a Backworld… A Backworld nie znałem.


No to się zaczyna. Allerseelen w trzyosobowym składzie: Gerhard na wokalu, do tego basista i… perkusista? Lepiej byłoby chyba powiedzieć „dobosz”. Ludzie powstają z podłogi, podchodzą bliżej i mają rację, bo przy takiej muzyce aż się chce maszerować, pokrzykiwać, potrząsać pięśćmi w iście (kontr)rewolucyjnym zapale. Austriaccy klasycy prezentują niesamowicie energetyczny pokaz, którego spoiwem jest motoryczny, militarny rytm werbli i kotłów, potęgowany przez grzmiący i dudniący bas. Do tego w tle proste, zapętlone pasaże neoklasyczne i industrialne oraz wokal Gerharda. To nie śpiew, ale też nie wrzask: raczej miarowe, intensywne skandowanie tekstów o tematyce duchowej i heroicznej. Potupuję nogą, kiwam rytmicznie głową i powtarzam za Gerhardem rytmiczne frazy. Przepełnia mnie żołnierski duch, że tak powiem...


Relacja...
Ciąg dalszy...

Po występie Allerseelen krótka przerwa i na scenie instaluje się amerykański Backworld. Niepozorny, uprzejmy facecik z gitarą, wraz z nim skrzypek, basistka i pani od klawiszy (jak się później okaże, potrafi także potrząsać tamburynem). Budenholzer wita przybyłych, wspomina o przebyciu długiej drogi do Polski i… zaczyna się. Z początku niepozornie, jak dla mnie. Pierwszy kawałek wydaje się być jakiś taki bez ducha, w każdym bądź razie nie chwyta mnie za serce, nie wpada w ucho. Odczuwam lekkie rozczarowanie, niepotrzebnie jednak, bo to, co dzieje się potem, to prawdziwa magia. Kolejne piosenki to przepiękne w swej prostocie, wzruszające neofolkowe ballady, mnie osobiście przywodzące na myśl najlepsze utwory Death In June. Głos Budenholzera jest głęboki, melodyjny, tekstów nie znam, ale nie muszę znać, bo sam śpiew i muzyka mają w sobie jakąś taką aurę mistycyzmu, melancholii i nostalgii. Jest naprawdę miło, tym razem stoimy tylko przez część występu, a przez resztę siedzimy sobie gdzieś w rogu sali… Można zamknąć oczy… i słuchać… Proste akordy gitary, śpiew męski i damski, skrzypce wypełniające tło ciepłym brzmieniem, klawiszowe ornamenty…
Wreszcie zespół schodzi ze sceny… Ale brawa nie milkną… Trwają dobrych kilka minut i Backworld powraca na scenę. Widać w tym szczerość – to nie tak, że facet odbębnił parę songów, rozparł się i czeka, aż publika poprosi go o więcej. Zagrał porządny koncert, ale ludzie naprawdę chcą więcej… Więc Backworld gra jeszcze… dwie (trzy?) piękne piosenki i znów przerwa.

Wkrótce potem na scenie Ataraxia, włoska gwiazda wieczoru. Wrażenie jest piorunujące. Lata 20-te, może nawet kilka, kilkanaście lat wcześniej… Paryskie kabarety, zadymione spelunki, wyzwolone kobiety, zblazowani poeci i malarze, dandysi, ludzie półświatka, wodewilowe piosenki, surrealizm, aura delikatnej perwersji i namiętności… Moulin Rouge, Cabaret Voltaire… To właśnie zaprezentowała Ataraxia w swoim spektaklu „Paris Spleen”. Muzycy przebrani w stroje francuskich grajków sprzed stu lat, wokalistka w czarnym żakiecie, czarnych pończochach, ciężkich butach, czarnej spódniczce i takimż meloniku… Potrafi śpiewać jak chcecie: po francusku, po angielsku, wysoko, nisko, słodko, złowieszczo…

Ale to nie tylko kabaretowo-wodewilowa muzyka, jest w tym i teatr – oto na scenie pojawia się mim ucharakteryzowany na swego odpowiednika z epoki: obwisłe spodnie w czarno-żółtą kratkę, złachana marynarka, pasiasty podkoszulek, twarz umazana na biało, absurdalnie wielki kwiatek w butonierce. To on – wieczny biedak, nieudacznik, cwaniak, wydrwigrosz, niespełniony kochanek, szlifibruk i plebejski marzyciel paryskich ulic. Raz chwali się muskułami, raz dostaje po głowie, innym razem wokalistka strzela do niego z pistoletu… Jest w tym i parodia i melancholia. Przepiękne widowisko… po którym Ataraxia schodzi ze sceny (tym razem mam wrażenie, że zespół oczekuje długich oklasków, albowiem spektakl nie trwał szczególnie długo), by po chwili powrócić i zaprezentować kilka utworów bardziej typowych dla swej twórczości, tj. osadzonych w klimacie średniowiecza i renesansu. Zmiana klimatu udaje się im bez większej trudności, wokalistka, jeszcze przed chwilą „femme fatale” z epoki Marleny Dietrich, nagle staje się słodką anielicą sprzed wieków i śpiewa operowym głosem. Grają kilka utworów, dziękują rozentuzjazmowanej publice, kłaniają się, uśmiechają. Widać, że to ludzie kochający muzykę, szczerze zaangażowani w to, co robią.

I… koniec. Za kwadrans pierwsza jest już po wszystkim, po militarnej burzy Allerseelen, po neofolkowej nostalgii Backworld, po dekadenckiej (ale i średniowiecznej) Ataraxii… Piękny, piękny występ, który na długo pozostanie w pamięci…


Prokonsul ATW

10