Dzienniki Czasów Wojny
ATW Krucjator-Tryumfator

PROLOG.
Jutro, którego nie znasz,
Ryzyko, którego się boisz,
Każdy dzień może być ostatnim,
Życie nabiera kolorów

(RAMZES & THE HOOLIGANS – „My chcemy iść na wojnę”)

Wojna jest nieuniknioną częścią egzystencji człowieka na Ziemi. Porzućmy więc już na wstępie mrzonki o świecie bez wojen, o wiecznym pokoju i braterstwie między ludźmi, zapomnijmy o tym wszystkim i stańmy twarzą w twarz z rzeczywistością. Wszystkim pacyfistom, obrońcom „praw człowieka” i innym osobnikom tego pokroju przytoczmy rozbrajająco szczere słowa Ernesta Jungera: Ale my kochamy to, co nieświadome. Kusi nas wino, miłość i krew. Aby uprzedzić ewentualne oskarżenia o bohaterszczyznę i brawurę, przypomnijmy: tenże Junger autentycznie spędził dobrych kilka lat na froncie I wojny światowej, o czym opowiada w jednym z najsłynniejszych wojennych dzienników – Im Stahlgewittern (W stalowych burzach). Warto tu dodać, że Junger, mimo drastycznych przeżyć na froncie, nigdy nie przeszedł na pozycje pacyfistyczne, co w pozytywny sposób odróżnia go od jego rodaka, Ericha Maria Remarque, autora innej wojennej opowieści, Na zachodzie bez zmian.

Tym to okrężnym sposobem – debatując o sensie i istocie wojny – doszliśmy do interesującego nas tematu – wspomnień i dzienników. Przenieśmy się teraz z okopów I wojny dwadzieścia lat w przyszłość i oto jesteśmy w Europie, przez którą przetacza się marsz zwycięzców spod znaku słońca. Międzynarodowe oddziały aliantów toczą boje z międzynarodowymi oddziałami państw osi, a Europejczycy dręczą się z dylematem: czy warto umierać za Niemców na wschodnim froncie, przepędzając jednocześnie bolszewików, czy może lepiej poprzeć tych ostatnich? I tak źle, i tak niedobrze.

Gdzieś wysoko, na górze, w kręgach rządzących i wojskowych, ustala się i zrywa coraz to kolejne sojusze, ustala się taktykę i siłę uderzenia, jednym słowem: rozgrywa się wielka polityka. A nisko, na ziemi... Bynajmniej nie jest to pokój ludziom dobrej woli, znany z popularnej pieśni. W świecie szarych ludzi dzieją się codzienne tragedie, których suma składa się na wielkie wydarzenia historyczne. Komuś syn zginął na froncie, ktoś inny umarł z głodu, a następny żyje, choć goni resztką sił. O mnóstwie takich spraw przeczytać można w dziennikach wojennych. Takie dzieła literackie dają nieraz ciekawy obraz konfliktu, obraz w dużym powiększeniu. Tak, jak biolog pod mikroskopem widzi w szczegółach funkcjonowanie komórki, tak i my za pomocą dzienników poznajemy działania tysięcy małych, niepozornych stworzonek, próbujących jakoś odnaleźć się w rozpadającym się świecie.

I.
Dzienniki czasu wojny Zofii Nałkowskiej to gruby tom, zawierający całą masę notatek tej znanej polskiej pisarki, zapisanych w okresie od pierwszego września roku 1939 do lutego roku 1945. Ponad pięć długich, posępnych lat, ukazanych z punktu widzenia starzejącej się kobiety, zmuszonej do ograniczenia swej działalności literackiej i dostosowania się do okupacyjnych realiów. Jest to drobiazgowy opis codziennego życia, ukazanego we wszelkich aspektach: od przemyśleń na tematy filozoficzne po czynności i potrzeby najbardziej przyziemne.

Książka rozpoczyna się wraz z wybuchem II wojny światowej, która Zofię Nałkowską zastaje w jej warszawskim mieszkaniu. Mogłoby się wydawać, że wojna jest dla autorki szokiem i przeżyciem zgoła przełomowym, niemniej jednak jest nieco inaczej. Nałkowska przyjmuje wojnę z pewnego rodzaju spokojem (Nie uczuwam strachu, ani zdziwienia, tylko smutek), a nawet optymizmem (Jeszcze nie ma wielkich klęsk, jeszcze wiele jest przed nami). Zmienia się to w miarę upływu czasu – autorka staje się w kolejnych miesiącach bardziej zgorzkniała, momentami popadając wręcz w stany graniczące z depresją. Trudno się tu jednak dziwić – jest to bowiem tylko samotna kobieta, niemłoda już i desperacko próbująca przetrwać w nowej rzeczywistości. A rzeczywistość nie jest wesoła: po kampanii wrześniowej Polska trafia pod niemiecką okupację, a polski rząd emigruje. W kraju narasta nędza, a wraz z nią pojawiają się takie zmory, jak choroby, głód i brud.

Nałkowska decyduje się, po pewnym okresie spędzonym poza granicami Warszawy, powrócić do miasta (8 X 39). Stolica straszy ruinami zbombardowanych budynków, a ludzie żyją w prawdziwym ubóstwie. W zaistniałej sytuacji pisarka musi przekwalifikować się na handlarkę i tak powstaje główne źródło utrzymania Nałkowskiej, jeśli chodzi o czas okupacji: sklep z wyrobami tytoniowymi.

Można odnieść wrażenie, że Nałkowska znajduje (przynajmniej niekiedy) jakąś paradoksalną przyjemność w narzekaniu na rzeczywistość i opisywaniu kolejnych chorób, napadów depresji, ataków zimy etc. Co rusz można natrafić na takie fragmenty: Życie nam twarde i trudne, pozbawione wszelkiej radości i wszelkiej nadziei; To jednak jest dno i ja już z tego dna nie wyjdę, nie mogę się ratować, nie mogę się bronić. (13 XII 39). Ogólnie rzecz biorąc, nastrój i wymowa tych pamiętników są posępne, niemniej można tu natrafić także na miejsca nieco „jaśniejsze”, nie tak przygnębiające. Nałkowska zmienia się bowiem, cały czas mają na nią wpływ najróżniejsze czynniki: pogoda, choroby własne i matki, sytuacja na froncie, znajomi i przyjaciele, lektury. A ponieważ spisuje ona dziennik, jesteśmy w stanie poznawać te przemiany. Widać wyraźnie, że autorka pisze pod wpływem emocji, które bywają różne. Przez to właśnie książka staje się bardziej ciekawa.

Dzienniki czasu wojny to dzieło bardzo osobiste, dotykające nieraz wewnętrznych, niemal intymnych spraw Nałkowskiej. Nie chodzi tu raczej o intymność cielesną (choć o rozlicznych bólach i chorobach jest sporo), ale raczej o sferę duchową i psychiczną, o przemyślenia, uczucia, emocje, o to, co Nałkowska sądzi o sobie i ludziach. Czytelnik siłą rzeczy staje się trochę niczym podglądacz, wdzierający się w sferę prywatności. Oto np. Irzykowski, ceniony i pamiętany pisarz, ukazany zostaje od innej, prywatnej strony: jako zgorzkniały, starzejący się mężczyzna, żywiący liczne urazy do Zofii Nałkowskiej, zachowujący się w stosunku do niej napastliwie, niemal agresywnie. Albo sprawa matki Nałkowskiej: co rusz czytamy w Dziennikach o tej starej kobiecie, zdradzającej wyraźne oznaki demencji i targanej najróżniejszymi dolegliwościami. Nałkowska pisze o tym dość otwarcie i jednocześnie bardzo emocjonalnie: (...)miałam wciąż przytomną w świadomości obawę, że mama – uwięziona w tym pokoju granicą różnych temperatur – nie ma możności zrobić pipi. (20 XI 41). A więc wkraczamy w rejon spraw najbardziej codziennych i poniekąd "fundamentalnych" zarazem. Do tego dochodzi fakt, że nie czytamy przecież o żadnych wymyślonych bohaterach, ale faktycznie żyjących ludziach, opisywanych nie z jakiejś dalekiej perspektywy, ale bezpośrednio, niemal na poczekaniu. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że dziennik Nałkowskiej pozostaje dziełem literackim – autorka (trudno mi orzec, czy umyślnie, czy też nieświadomie) dba o konstrukcję zdań i poprawność stylu. Oczywiście ma to nieco inny charakter, niźli w powieściach, niemniej jednak Dzienniki nie są jedynie luźnymi, chaotycznymi notatkami, ale prawdziwą literaturą faktu, pisaną w miejscu zdarzenia.

II.
II. I wciąż głęboko wierzyli w to,
że powstańcze kule nosi Bóg,
a On już wtedy wiedział, że
na barykadach znajdą swój grób!

IRYDION – „Synowie podłego czasu”

Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego nie jest – w przeciwieństwie do dzieła Nałkowskiej – dziennikiem, lecz raczej wspomnieniami, spisywanymi dobrych dwadzieścia lat po wojnie. Białoszewski ma zatem swoisty komfort spoglądania na wojnę z pewnego dystansu, przez lata zdołał zweryfikować swoje poglądy. Starał się jednak jak najlepiej oddać w swojej książce klimat tych pamiętnych miesięcy roku 1944, starał się sprawić, by czytelnik poczuł się niemal jak uczestnik wydarzeń. Białoszewski niejako zbliża do nas świata powstania, pokazuje go w sposób naturalistyczny i szczegółowy. Czytamy np.: Wychodki zawsze wszystkie były zajęte. Więc czekało się na swoją kolejkę. I rajcowało. To, że drzwi nie było, to nic. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Ani się nie wstydził. Niecierpliwości też nie było, bo niby komu dokąd miało się spieszyć? Rajcowało się. Z tymi obok. Co czekali. Co robili kupę. Co już. Co jeszcze. Dla towarzystwa. Co tak. Co siusiu. Co po drodze.

Zwraca uwagę sposób pisania Białoszewskiego: autor – pisząc swój utwór jako pamiętnik, a nie dziennik – mógł odpowiednio dopracować styl, mógł zbudować nastrój. Stosuje na ogół krótkie zdania, bardzo często urywające się w najmniej oczekiwanym momencie. Wzmaga to dynamizm akcji i zwiększa napięcie. Cały pamiętnik jest przepełniony akcją – wszystko rozgrywa się w szybkim tempie, co rusz ktoś ginie, coś wybucha, gdzieś trzeba uciekać etc. Jest to jednak spowodowane nie tylko stylem Białoszewskiego, ale także samą treścią: o ile Nałkowska opisuje nam codzienne życie w tym „mniej wojennym” okresie wojny, o tyle Miron Białoszewski przedstawia kilkumiesięczny czas pełen bitew, potyczek, strzelanin i nalotów bombowych. Nałkowska spędziła powstanie warszawskie poza Warszawą (W Warszawie jest powstanie. AK zajęła fabryki na Woli i pocztę, jest dużo ofiar. Inna wersja, że zajęli mosty, by udaremnić ich wysadzenie. – 4 VIII 44), Białoszewski natomiast znajdował się w stolicy, w samym centrum konfliktu. Nie brał raczej bezpośredniego udziału w walkach (z bronią w ręku), często za to przebywał w schronach, wykonywał drobne prace pomocnicze – przenoszenie rannych, wznoszenie barykad etc. W przejmujący sposób ukazuje czytelnikowi klimat chłodnych, mrocznych piwnic, zdewastowanych mieszkań i kanałów, którymi przeprawiali się przez miasto powstańcy.
Białoszewski zajął się opisem codziennego życia w czasie powstania. Dziennik Nałkowskiej pozwala poznać nam szczegóły życia przed powstaniem – sprawy zaopatrzenia w żywność, w środki higieniczne, w dobra kulturowe. Z tymi ostatnimi jest ciężko – nie ukazują się gazety (jedynie gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski”, potocznie zwany KurWarem), podobnie z książkami. Przedstawień teatralnych i projekcji kinowych jest niewiele, niemniej jednak pisarze, poeci i aktorzy próbują nadal działać. Nałkowska uczęszcza na zebrania środowisk literackich, organizowane najczęściej w prywatnych mieszkaniach. Odwiedza także kawiarnie i inne lokale, w których zbierają się artyści. Czytamy: Później byłam na złym obiedzie w kuchni literackiej. (...) Przy tej sposobności widziałam Irzykowskiego, Skiwskiego, Łaszowskiego, Millera – bez większego niesmaku. (6 VIII 40). Swoją drogą, wielu przyjaciół Nałkowskiej, różnego rodzaju „intelektualistów”, bardzo ciężko radzi sobie z wojną. Często można natknąć się na opisy kolejnych tuzów przedwojennej literatury i sztuki, nie potrafiących odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zmuszającej do radykalnej zmiany trybu życia. Nałkowska nieraz więc widuje ludzi załamanych, schorowanych, wystraszonych i niepewnych. Ten żyje w zdewastowanym mieszkaniu bez wody i prądu, tamten musiał wyjechać gdzieś na prowincję, inny tuła się nie wiadomo gdzie, a wielu jeszcze innych – już nie żyje. Jak pisze Nałkowska: Wszystko, czego można dowiedzieć się teraz o ludziach, to to, że umarli. Edward Wittig, Zegadłowicz." (13 III 41), a także: "Przyszła wiadomość, że umarł Belmont. Żona odprowadzić mogła trumnę tylko do muru getta. (2 XI 41).

W dzienniku Nałkowskiej przewija się też nieustannie wątek prowadzonego przez nią sklepu tytoniowego. Sklep ten jest głównym źródłem utrzymania pisarki w okresie wojny, a jego prowadzenie pochłania sporo czasu. Całe dnie schodzą na sprawy związane z tym przedsięwzięciem. Nałkowska opisuje mozolne starania o przyznanie specjalnej koncesji na handel tytoniem (model gospodarczy zarówno sanacyjnej Polski, jak i narzuconego później narodowego socjalizmu nie był zbyt wolnorynkowy). Codzienną zmorą są wyprawy po trudno dostępny towar, następnie praca w sklepie (na ogół zatłoczonym i pełnym klientów) oraz wszelkie sprawy rachunkowe, buchalteryjne. W okresie świątecznym praca jest wyjątkowo męcząca: I na ten raz nie ja, tylko Maniuta pojechała do Adamowizny. Dzisiejszy dzień gwiazdkowy od wpół do ósmej rano do wpół do siódmej wieczorem przestałam z tego powodu w sklepie, nie siadając dosłownie ani na chwilę i nic też prócz papierosów do ust nie biorąc.(...) Mnóstwo pieniędzy leciało mi przez ręce(...)Byłam na wpół przytomna, wyprzedałam wszystkie Mewy, wszystkie Junaki(...) (24 XII 40).

Zofia Nałkowska sporą część swych dzienników poświęca na różnego rodzaju refleksje, na swe przemyślenia. Białoszewski postępuje nieco inaczej: opisuje wydarzenia takimi, jakimi je zapamiętał. Jest to technika nasuwająca skojarzenia z naturalizmem – pokazać świat takim, jakim jest naprawdę, bez upiększeń. To właśnie wydarzenia mówią same za siebie – autor oszczędził nam rozwlekłych komentarzy i – na całe szczęście - nie pogrążył się w narzekaniu na rozliczne „okropności i bezsensy wojny”. Każdy może odebrać ten opis jak chce – na przykład ja dostrzegam okrucieństwo i wszechobecną śmierć, a jednak nie nastraja mnie to pacyfistycznie. Powstanie nie było sensowne, ale nie dlatego, że było rodzajem wojny – bo, jak wyjaśniłem na początku, wojna jest czymś dla naszego gatunku powszednim – tylko ze względów czysto strategicznych i praktycznych. Zmarnowano życie tysięcy ludzi w nierównej walce, w nadziei na pomoc Zachodu i Sowietów. Białoszewski podsumowuje powstanie takimi słowami: Tak, właśnie to, że to już spokój. Koniec. Po wszystkim. Dwieście tysięcy ludzi leży pod gruzami. Razem z Warszawą.
III.
Wojna przynosiła ze sobą zubożenie społeczeństwa. Motyw ten wielokrotnie przewija się w dziennikach Zofii Nałkowskiej. Sytuacja materialna Polaków, okupowanych od jesieni 1939 roku, stawała się – w miarę upływu czasu – coraz gorsza. Już sytuacja gospodarcza czasów sanacyjnych nie napawała optymizmem. Składało się na to kilka spraw: Wielki Kryzys przełomu lat 20-tych i 30-tych, socjalistyczne rządy ekipy sanacyjnej oraz to, że Polska miała zawsze tego pecha, iż większość swych wojen toczyła na własnym terenie. Takie np. Niemcy przeżywały co prawda silną recesję w latach 20-tych, ale miały ten komfort, że I wojnę światową rozgrywały w większości poza swymi granicami. Inaczej było w przypadku naszego kraju – kolejne armie doszczętnie wyczerpały zasoby Polski. II Rzeczpospolita nie zdołała wyjść z tego dołka. Po dwudziestu latach rozpoczęła się za to kolejna wojna.

Okres II wojny światowej był dla Polaków wyjątkowo niekorzystny ekonomicznie z kilku przyczyn. Najprędzej nasuwa się chyba myśl o bezpośrednich zniszczeniach wojennych, zbombardowanych domach i fabrykach, wygnanych ludziach etc. Kwestia druga to fakt, że Hitler Polskę traktował szczególnie agresywnie – nasz kraj był systematycznie niszczony i eksploatowany, Polaków na każdym kroku gnębiono i poniżano. Kwestia trzecia to po prostu wrodzona marność i niska wydajność narodowego socjalizmu – system ten, oparty na wysokich podatkach, ogromnej biurokracji i państwowym interwencjoniźmie, nie mógł być korzystny dla żadnego społeczeństwa.
Nałkowska próbowała w tych trudnych czasach przetrwać jako „bizneswoman”. Jej dziennik zawiera sporo informacji na temat ciągłych kłopotów materialnych.

Dzienniki...
Ciąg dalszy...

Dotyczą one jej samej, jak i wielu innych ludzi, których spotykała na swej drodze. To jednak jest nonsens – życie moje dziś, próżna obrona przed każdodziennym głodem. Bo ten nasz wysiłek, przekraczający możność fizyczną, nie zapewniający nawet żywności, jest powolnym samobójstwem. Straciłam jeszcze cztery kilo. Tęsknota za rozmową, za książką, jest równie dojmująca fizycznie, jak głód mięsa, albo jajek. (6 XII 40). A więc pojawia się głód. Jest to rzecz bardzo istotna – oto bowiem mamy do czynienia z czymś znacznie bardziej przejmującym, niż chłód, kiepskie warunki higieniczne, czy konieczność donaszania starych ubrań. Mamy do czynienia z kłopotami natury najbardziej podstawowej, z problemami tej sfery życia, która w ogóle umożliwia przetrwanie. Nałkowska kilka zresztą razy zamieszcza notki o tym, ile kilogramów już schudła. Kłopoty ze zdobyciem co bardziej wartościowego pożywienia są codziennością. Czytamy: Sklepy z żywnością są wciąż zamknięte, albo puste, dowóz utrudniają nieprzerwane, straszliwe mrozy. (18 II 40), a także: Drożyzna fantastyczna, sklepy zamknięte, nie można nic dostać do jedzenia. Zdobycie dla mamy dwóch jajek dziennie jest niepodobieństwem.(20 I 40).

Chodzi zresztą nie tylko o jedzenie. Konsekwencją panującego ubóstwa są też choroby. Wrażenie robi opis staruszki, którą Nałkowska napotyka w Adamowiźnie, dnia 29 IX 1940: Śpi w pobliżu tego spalonego domu gdzieś daleko, na Siekierkach, w stogu siana. (...) Nic nie je ciepłego, boli ją w pasie tak, że nie może wstać, gdy trochę posiedzi, małą potrzebę robi z krwią. (...) Nawet do szpitala nie może się dostać, bo nie przyjmą jej bez papierów, a papiery jej się spaliły i nie ma mowy o tym, aby zdołała nowe sobie wyrobić.

Wojna zmusza do licznych wyrzeczeń. Wszystko zdaje się niszczeć i rozpadać: trudno nawet o ogrzewanie bądź bieżącą wodę. Nałkowska kilkakrotnie notuje, że zimą trudno było w ogóle się umyć, a spało się pod grubymi pierzynami i w pełnym stroju, ponieważ temperatura wewnątrz mieszkania niewiele odbiegała od tej na zewnątrz. Pisarka brnie jednak przez te niewygody, ma jeszcze w sobie tyle energii, żeby dalej prowadzić dziennik i zapisywać to, co się dzieje. Tym sposobem razem z nią przechodzimy przez kolejne ponure dni, nie spodziewając się, że cokolwiek się w najbliższym czasie odmieni.

IV.
Chaos się rządzi swoimi zasadami
Narzuca styl i bawi się z nami
Sieje niepokój, wzbudza zamęt w głowach
W takim szaleństwie jest metoda

(DEZERTER – „Chaos”)

Dla przeciętnego cywila wojna była chaosem. Taki przynajmniej obraz wynika z lektury dzienników. Wojna wiązała się z niepewnością i wrażeniem, że znalazło się w jakimś szalonym wirze, którzy zabiera człowieka ze sobą nie wiadomo gdzie.
Cechą tamtego okresu jest pewnego rodzaju chaos informacyjny, dezorientujący ludzi. Pewne są kolejne zwycięstwa armii narodowo-socjalistycznej, poza tym jednak do Nałkowskiej docierają wiadomości niepełne, sprzeczne, niekiedy będące jedynie fałszywymi pogłoskami. Okazuje się, że ci, którzy mieli żyć, nie żyją już od dawna, a inni – którzy ponoć zginęli w wojennej zawierusze – wciąż jeszcze trwają. Czytamy np.: Podobno umarł Zieliński, podobno zginął Mostowicz, podobno Boy jest w Paryżu. (...) O Wierzyńskim też pogłoski, że nie żyje. (15 X 39). Tymczasem z tych czterech informacji prawdziwa była jedynie ta o śmierci Tadeusza Dołęgi Mostowicza. Taka właśnie jest wojna – wzmaga chaos i zawiesza normalne funkcjonowanie wszystkiego.

Jeszcze bardziej widoczne jest to w pamiętniku Białoszewskiego: tutaj wojna – prawdziwa wojna z karabinami i trupami – jest tuż za rogiem, jest kilka kondygnacji, kilka ulic dalej. Białoszewski nie wypowiada się raczej na tematy sensu wojny, sensu życia i podobne – on daje nam plastyczny opis bitewnego szału, np.: W nocy szalały pociski i „szafy”. A jednak noce były lepsze. Bo bez bomb. W nocy najwięcej było akcji. Takich dla cywilów. Na ochotnika. Tylko w nocy dało się teraz przesunąć barykadę, albo: Była piąta po południu, jak oderwaliśmy się od rogu muru Długiej i muru placu Krasińskich i rzuciliśmy się od razu pełzać. Teraz już szybko, szybko. Bo pociski waliły niemiłosiernie. W nas. W wejście.

Poczucie strachu i niepewności powoduje, że ludzie są w stanie zajmować się jedynie kwestią swego własnego przeżycia. W dzienniku autora o pseudonimie Tadeusz Dzier czytamy: W przydrożnych rowach leżą zabici. Leżą przywarci do ziemi, jacyś zwiotczali. Na nikim nie robią już wrażenia, tak jak ten mały chłopiec w mundurku harcerskim, którego widzieliśmy dziś rano. Leżał przy drodze z twarzą zakrytą pokrwawionymi szmatami. (8 IX 1939). A więc nikt nawet nie zajmuje się zbieraniem trupów – w każdym razie nikt się z tym nie śpieszy. Tłumy ludzi uciekają przed pożogą, a autor dziennika (mający w 1939 roku raptem dwadzieścia lat) ogląda na własne oczy sceny śmierci i okrucieństwa, wcześniej znane co najwyżej z książek i filmów. Jest to oczywiście szok, jest to coś niesamowitego: Nie bardzo mogę sobie uświadomić, że to wojna. Brzmi to zupełnie fantastycznie. (2 IX 1939). Niemniej jednak życie nie pozostawia ani jakichkolwiek wątpliwości, ani też czasu na czcze rozmyślania. Trzeba się przystosować do nowej sytuacji. Tadeuszowi Dzierowi udaje się to wszystko jakoś wytrzymać i zdolny jest nawet do opisywania sytuacji – mimo całej drastyczności: Padłe zwierzęta rozkładają się szybko. Najpierw pęcznieje brzuch. (11 IX 1939), Żołnierz spał rzeczywiście, tylko już od paru dni. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że jego twarz i ręce były poczerniałe, obsiadłe przez duże granatowe muchy. (13 IX 1939). I znów ten ponury motyw – cuchnące, gnijące zwłoki, porzucone na drogach, pod płotami, w ruinach.
A więc zanikają nawet zwyczaje ludzi cywilizowanych. W dzienniku Sabiny Sebylowej, wydanym jako „Notatki z prawobrzeżnej Warszawy” pod datą 4 listopada 1944 przeczytać można: Nie znając bocznych dróg, szliśmy ścieżką przy torach. Nadjechał pociąg. Stanął. Dalej nie miał po czym. Ludzie wysiedli i przysiedli na dróżce pod nasypem. Ogromnie długi rząd. Mężczyźni z opuszczonymi spodniami, kobiety z podniesionymi spódnicami. Nadzwyczaj żenujący widok. Jak w świecie zwierząt, tyle że zwierzęta nie umiałyby rzędem. Odstępowanie od cywilizacji – zły sygnał. Autorka, kobieta wykształcona i literatka, zauważa więc nieprawidłowość zaistniałej sytuacji. Podobna w tym jest do Zofii Nałkowskiej i innych „intelektualistów”, ubolewających nad powszechnym zdziczeniem.

Widać więc, że autorzy dzienników zauważali nienormalność sytuacji i próbowali w różny sposób chronić się przed chaosem, zachowywać w sobie trzeźwe myślenie i nadzieję. Jak śpiewał kiedyś zespół Konkwista 88: "Mogą zabrać ci wolność, ale nigdy nie zapanują nad twoją duszą..."
V.
Arbeit macht frei
(„Praca czyni wolnym” - napis nad bramą obozu w Oświęcimiu)

Coś na kształt obozów koncentracyjnych budowali już Anglicy dla potomków holenderskich osadników w czasie wojny burskiej w Południowej Afryce. Prawda jest jednak taka, że mistrzostwo w organizowaniu takich przedsięwzięć osiągnęły dwa największe totalitaryzmy dwudziestego wieku – sowiecki i hitlerowski. Obozy pracy w Rosji Sowieckiej istniały już od czasów Lenina, a w III Rzeszy od dojścia Hitlera do władzy, ale z oczywistych przyczyn to właśnie II wojna światowa zwiększyła liczbę więźniów obozów i uczyniła z tych miejsc całe kompleksy przemysłowe. Więźniami mogli być wszyscy: przeciwnicy polityczni, jeńcy wojenni, przedstawiciele „niewłaściwej” nacji (np. Żydzi, Polacy etc.), wreszcie – ludzie zupełnie przypadkowi, jak to bywało podczas organizowanych przez Niemców łapanek.

Jest w tym zorganizowanym ludobójstwie coś fascynującego, intrygującego. Sama koncepcja takich np. obozów hitlerowskich mogłaby się jeszcze przed wojną wydawać niemal absurdalna: oto ktoś chce z powierzchni ziemi wyeliminować całe narody, ktoś myśli o przesiedleniu milionów ludzi do ogrodzonych drutami baraków, o rozerwaniu więzów rodzinnych, ktoś na serio zastanawia się, jaki jest najszybszy i najtańszy sposób likwidowania tych wszystkich schwytanych więźniów, gdy przestaną być potrzebni. Owszem, zdarzały się w historii najróżniejsze rzezie – obrócenie w pył Kartaginy, masakra Ormian w Turcji na początku dwudziestego wieku, stłumienie powstania w Wandei. Ale nigdy nie wyglądały one tak niesamowicie, jak w systemach totalitarnych dwudziestego wieku. Najlepszym podsumowaniem całej wizji, przyświecającej organizatorom obozów, jest chyba ten słynny napis z Oświęcimia, to szydercze „Praca czyni wolnym”, które czytały kolejne transporty więźniów. Wielu z nich wyzwoliła tylko śmierć.
Było jednak wielu takich, którzy przeszli przez obozy niemieckie lub stalinowskie łagry i opisali światu te dziwne miejsca w swoich pamiętnikach.
Stosunkowo najlepsze warunki mieli oficerowie w niewoli niemieckiej, trzymani w tzw. oflagach, nie będących obozami pracy. Liczni wojskowi alianccy spędzili w oflagach całe nieraz lata. Ich dobra – a w porównaniu z Auschwitz i Kołymą wręcz luksusowa – sytuacja wynikała zapewne z faktu, że w tym samym czasie sporo oficerów niemieckich znajdowało się w niewoli po drugiej stronie frontu. Z tej przyczyny panował pat, wymuszający w miarę przyzwoite traktowanie więźniów przez obie strony. Kontrole Czerwonego Krzyża wizytowały oflagi, o czym można przeczytać choćby we wspomnieniach Józefa Bohatkiewicza, który przeszedł przez Oflag II B w Arnswalde (dziś miasto to nazywa się Choszczno). W swojej książce łączy on wspomienia z fragmentami pisanego w obozie dziennika. Warunki w Arnswalde umożliwiały więźniom prowadzenie grupy teatralnej, a nawet wydawanie legalnej gazetki obozowej o nazwie „Za drutami”. Nie da się ukryć, że uśmiech i wzruszenie ogarniają człowieka, gdy czyta stopkę redakcyjną tego magazynu: Redakcja „Za drutami” mieści się w piwnicy Nr 28, Blok II (przyjs. 10-11). Ale oczywiście nawet złota klatka pozostaje więzieniem. Bohatkiewicz notuje 13 maja 1940r.: Przeżyliśmy dziś nielada sensację w obozie – uciekło tej nocy 21 oficerów (kanałem). 18 maja 1940r. autor zapisał: W rozkazie ogłoszono, że złapano już ośmiu kolegów i ukarano 30-dniowym obostrzonym aresztem.
Gustaw Herling-Grudziński w swej książce Inny świat opisuje nam inną ucieczkę, ucieczkę przerażającą, bo rozgrywającą się nie w stosunkowo cywilizowanym oflagu, ale na najdalszych pustkowiach Rosji, w obozie w Jercewie. Oto Fin Rusto Karinen próbował wydostać się na wolność, a skończyło się to kilkudniową poniewierką, chorobą i utratą przytomności, a następnie schwytaniem i długim, okrutnym maltretowaniem, z którego niedoszły uciekinier leczył się przez pięć miesięcy. Tam, w syberyjskich łagrach, nie obowiązywały normy moralne. Więzień był śmieciem, eksploatowanym bez najmniejszych skrupułów.

Obozy, tworzące swoisty archipelag na mapie ZSRR (stąd „Archipelag GUŁAG” Sołżenicyna) były wielkim przedsiębiorstwem pracy niewolniczej, podobnie jak obozy hitlerowskie. Choć trudno traktować którykolwiek z dwóch totalitaryzmów bardziej łagodnie od drugiego, to jednak obozy sowieckie były pod pewnym względem gorsze. Otóż komuniści bardziej oddziaływali na psychikę. O ile hitlerowcy po prostu zmuszali do pracy i/lub zabijali, o tyle komuniści zachowywali się tak, jakby z obozu chcieli zrobić piekło, bądź raczej czyściec dla potępionych dusz. W bibliotekach obozowych można było zdobyć dzieła Stalina (a więc tego, który odpowiedzialny był za samo umieszczanie ludzi w obozach), świętowano pierwszy maja, wmawiano ludziom, że popełnili ciężkie przewinienia, ale przecież socjalistyczna ojczyzna umożliwia im odkupienie przez pracę. Komuniści próbowali indoktrynować nawet w łagrach i – co ciekawe - czasem to im się udawało. Herling-Grudziński nieraz opisuje rozmaitych aparatczyków partyjnych, którzy za drobne uchybienia trafili do obozów, przechodzili tam katorgę, a jednak wciąż wierzyli w cudowność ZSRR, w łaskę Stalina, w to, że „myśl była dobra, co najwyżej wykonanie złe”. Brało się to zapewne stąd, że komunizm był parodią religii - groteskowym misterium nowej, świeckiej wiary. Jak pisał Assen Ignatow („Słowo Narodowe” 9/90): W teorii komunistycznej każda cecha wiary, doktryny religijnej, a jeszcze bardziej chrześcijańskiej, ma swój świecki odpowiednik. Tak jest istotnie – zwrócił na to uwagę także Herling-Grudziński w swoich wspomnieniach z Innego świata: Trzeba widzieć starych komunistów w obozach sowieckich, aby się przekonać, że komunizm jest religią. Grudziński wspomina też fanatycznego komunistycznego aktywistę, który także trafił do łagru: Dla setek tysięcy Gorcewów bolszewizm jest jedyną religią, jedynym poglądem na świat, jakiego nauczono ich w dzieciństwie i młodości. (...) Toteż uwięzienie nie mogło być dla nich prawie nigdy bodźcem do złamania ślubów kapłańskich; traktowali je raczej jak przejściową klauzurę za naruszenie dyscypliny zakonnej, wyczekując dnia zwolnienia z jeszcze większą uległością i pokorą w sercach. Fakt, że musieli spędzać ją w piekle, nie świadczył o niczym; a raczej świadczył o tym, że piekło istnieje naprawdę, i biada tym, których za grzechy przeciwko naukom Boga Ojca spotyka wygnanie z raju.

W obozach koncentracyjnych, które organizowali Niemcy, również zmuszano ludzi do katorżniczej pracy, ale nieraz też likwidowano od razu tych zbędnych. Najbardziej zapewne opisany i znany jest los ludności żydowskiej, ale nie zapominajmy o tym, że ludobójstwo dotyczyło także Słowian różnej narodowości, Cyganów oraz jeńców z różnych stron Europy. Praca, kiepskie żywienie i chorobliwy brak higieny powodowały masowe wymieranie więźniów. Bezpośrednimi sposobami eliminacji były rozstrzelania i zastrzyki fenolu. Według wielu historyków stosowano także owe słynne „komory gazowe” – makabryczny triumf niemieckiej myśli technicznej, odpowiednik gilotyny czasów Rewolucji Francuskiej.

Jeżeli chodzi o ludność żydowską, to jeszcze przed zesłaniem do obozów była ona szczególnie gnębiona, nieraz też lokowana w specjalnych gettach, których nie wolno było opuszczać. Okazuje się, że Żydzi również pisywali swoje dzienniki wojenne: do tych najbardziej znanych zaliczyć można zapiski Anny Frank, Victora Klemperera, Mary Burke oraz Dawida Rubinowicza. Co ciekawe, pierwszy i czwarty pisane były przez dzieci - o ile, oczywiście, akceptować ich autentyczność...
Dawid Rubinowicz z Bodzentyna w kieleckiem zaczął pisać swój pamiętnik w wieku lat dwunastu, zimą roku 1940. Notatki urywają się, gdy Rubinowicz ma już lat 14 – jest to początek czerwca roku 1942. Z każdym kolejnym miesiącem warunki życia Żydów się pogarszają, bodzentyńscy starozakonni są uporczywie gnębieni przez niemiecką administrację narodowo-socjalistyczną. Pod datą 20 lutego 1942 czytamy np.: Tatuś dzisiaj był w Kielcach. Dostał przydział na mąkę, ale tylko w połowie, dobre jest i tyle. Istotnie, w lutym tego roku gubernator dystryktu radomskiego Kundt ograniczył liczbę kart żywnościowych, przyznawanych Żydom, a racje żywnościowe zmniejszył o 50 procent. Kilka dni wcześniej, 12 lutego, Dawid zanotował, że z polecenia Niemców rozwieszone zostały we wsi antyżydowskie plakaty: Jest narysowany Żyd, co miele mięso i kładzie do maszynki szczura. Drugi wlewa kubłem wodę do mleka. Na trzecim obrazku stoi Żyd, co ugniata rozczyn ciasta nogami, a robaki chodzą po nim i rozczynie. Całość opatrzona była wesołym wierszykiem, stanowiącym komentarz do obrazków. 6 maja 1942 roku ojciec Dawida został schwytany w czasie łapanki i odesłany do obozu pracy w Skarżysku Kamiennej. Jego syn dalej prowadził swój dziennik – ostatni zapis pochodzi z pierwszego czerwca. Trudno powiedzieć, czy Dawid pisał coś jeszcze – np. w innym zeszycie. Można jednak przyjąć z dużym prawdopodobieństwem (wg powojennego wydawcy jego dziennika), że zginął 22 lub 23 września 1942 roku w Treblince, gdzie mieścił się obóz zagłady.

Dzienniki...
Ciąg dalszy...

Około 4500 Żydów z Bodzentyna i okolic wywieziono właśnie tam. Było to miejsce, z którego się nie wracało.
Wyrazisty jest także fragment dzienników Sabiny Sebyłowej. 19 kwietnia roku 1943 autorka opisuje, jak do mieszkania jej sąsiadki przybył młody Żyd, który zdołał wydostać się z getta. Dialog między nim a gojką nie wymaga komentarza: – Może masz pani wódkę? – pytał gorączkowo. – Nie mam. Mam fasolę. – Fasola? Nam to już niepotrzebne – krzyknął. Było to tuż przed wybuchem powstania w gettcie warszawskim, którego znaczenie było jednak bardziej symboliczne, niźli faktyczne. Jak wiemy, większość obrońców getta zginęła, niedobitków zesłano do obozów. Sabina Sebyłowa, mieszkająca wówczas w Warszawie, podsumowuje całe wydarzenie 16 maja 1943: Niemcy rozstrzeliwują Polaków uwięzionych na Pawiaku w ruinach spalonego, opustoszałego getta. Warszawa potocznie mówi, że odbyła się tam „rozwałka”.

VI.
Las schronieniem był i domem
Las ich żywił, las ich bronił
Nigdy swych chłopców nie zdradził
Jak najlepszy był przyjaciel
Przed czerwonym, podłym wrogiem
On osłaniał ich i chronił
A gdy umrzeć przyszło w walce - swoich synów przyjął także!

(SZCZERBIEC – „Narodowe Siły Zbrojne”)

Walka z okupantem, w Polsce szczególnie rozwinięta, była stałym elementem wojennej rzeczywistości. Nasz kraj był o tyle wyjątkowy, że – poza garstką szmalcowników i najbardziej żałosnych karierowiczów – nie wydał kolaborantów. Nie da się ukryć, że w takiej np. Francji, Belgii lub na Ukrainie, współpraca z Niemcami przybierała nieraz formy ruchów masowych i zorganizowanych. Pamiętamy legendarne oddziały SS Walonien pod dowództwem Leona Degrella (wsławione na froncie wschodnim), pamiętamy dywizje SS złożone z Francuzów, Albańczyków, Flamandów, pamiętamy Rosjan z brygad Kamińskiego i armii generała Własowa. Tego typu formacje działały niemal w całej Europie i chyba tylko w Polsce nie miały swoich odpowiedników. Polska była także tym krajem, w którym całe społeczeństwo włączało się w działania oporu wobec okupanta.
Ten podziemny front przybierał wiele form. W lasach kryły się oddziały partyzanckie AK i NSZ, prowadzące walkę zbrojną. W przypadku Narodowych Sił Zbrojnych istotne jest to, że formacja ta walczyła z dwoma okupantami: niemieckim i sowieckim. Pod koniec wojny ten drugi wątek, antykomunistyczny, stał się ważniejszy, wiadomo było bowiem, że Niemcy przegrają wywołany przez siebie konflikt. Klęska Rzeszy była w roku 1944 już tylko kwestią czasu, a prawdziwym zagrożeniem był dla Polski poszerzający swe wpływy ZSRR.
Partyzantka była jednak tylko jednym z wielu sposobów realizowania oporu wobec nazistów. Innymi formami były np.: druk ulotek i prasy, zdejmowanie niemieckich flag, ukrywanie Żydów (Polska była jedynym krajem, w którym przestępstwo to Niemcy karali natychmiastową śmiercią), tajne nauczanie, pisanie na murach antyniemieckich haseł, a także słynne „PPP” – „Pracuj Polaku Powoli”, czyli sabotowanie wojennego wysiłku okupanta poprzez byle jaką i nieefektywną pracę na jego rzecz.

Z lektury wojennych dzienników i wspomnień można się co nieco dowiedzieć na ten temat. Oczywistym jest fakt, że niektóre kwestie (być może wiele) były pomijane przez autorów, na wypadek, gdyby taki notatnik dostał się w niewłaściwe ręce. Z tego samego powodu nie wszystkie nazwiska w dziennikach są podane w pełnym brzmieniu – często zastępowano je inicjałami, kropkami, pseudonimami. Ale nie zmienia to faktu, że niektóre sprawy – nawet niebezpieczne – były opisywane i dzięki temu dziś dysponujemy informacjami naocznych świadków.
Do tajnej organizacji przystąpił wspomniany już Tadeusz Dzier. Dnia 5 grudnia 1939 roku zanotował: Przystępujemy do działania. Po wstępnych rozmowach spotkałem się dziś z kolegami instruktorami z hufca Żoliborz. Już działa tajna organizacja wojskowa, do której mamy się włączyć. (...) Podstawowym problemem jest jednak broń. Ale broń jest. Jest jej dużo i trzeba ją tylko wydobyć i zabezpieczyć. Dzier skończył pisać swój dziennik drugiego kwietnia 1940 roku, będąc już zaprzysiężonym żołnierzem Związku Walki Zbrojnej. Kilka lat później walczył też w powstaniu warszawskim.

Miron Białoszewski, który to powstanie tak dramatycznie nam odmalował, jeszcze pierwszego września 1944 zdążał na tajny wykład z polonistyki: Mieliśmy ze Staszkiem iść na Chłodną 24 do Ireny P., mojej koleżanki z tajnego uniwersytetu (nasza polonistyka była na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, na drugim piętrze, siedziało się w szkolnych ławkach; to się nazywało, że to są kursy handlowe Tynelskiego.) A więc pod pozorami banalnego szkolenia zawodowego prowadzono nielegalną naukę literatury polskiej. Kamuflowano się także na inne sposoby: standardowym trickiem było organizowanie fikcyjnych urodzin i imprez towarzyskich. Tajne nauczanie było w okupowanej Europie ewenementem i działało zaskakująco sprawnie. Prowadzono nie tylko wykłady, ale także i egzaminy. Wydawano nawet dyplomy. Wielu absolwentów tajnego nauczania kontynuowało edukację także po wojnie.

Elementem oporu wobec narodowego socjalizmu były również rozmaite drobne, ale drażniące Niemców działania, za pomocą których Polacy manifestowali swój patriotyzm i przywiązanie do przeszłości. W dzienniku Sabiny Sebyłowej czytamy pod datą 3 maja 1943: Trzeci Maja! Stolica udekorowana narodowo. Znowu w miejscach kolosalnie niedostępnych, bo zestawienie kolorów biało-czerwonych, zwłaszcza eksponowanych publicznie, grozi śmiercią. Rok wcześniej (3 maja 1942) sytuacja była analogiczna: Ludzie podziemia dzisiaj, w dniu święta Konstytucji trzeciego maja, napsuli nerwów Niemcom. Pozawieszali nocą w niedostępnych i wymyślnych miejscach transparenty z okolicznościowymi napisami. Na gołych ścianach pozostałych po zbombardowanych domach, od których poukruszały się mieszkania. Pozarzucali je na przewody tramwajowe. Będzie ambaras ze zdejmowaniem. Przechodnie się nagapią. Ale czujnie! Żeby łapanka nie wyskoczyła zza rogu!
Działalność antyniemiecka manifestowała się niekiedy nawet w sprawach tak drobnych, że aż żartobliwych. Oto notatka Tadeusza Dziera z dnia 20 lutego 1940: – Lipa, lipa, nowa lipa... „Nowy Kurier Warszawski”... – krzyczą gazeciarze i nikogo się nie boją. Na skrzyżowaniu Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi, przy przejściu ulicy – na słupie wskazującym kierunek jazdy do Tschenstochau – przylepiono napis starannie wydrukowany na kartce białego papieru: „A ja powiem wam na ucho, że z Niemcami bardzo krucho.” Tuż obok gruby Niemiec z Hilfspolizei wymachuje placką do regulowania ruchu.
Kilka stron wcześniej (3 XII 1939) czytamy o nielegalnej, podziemnej prasie: Wiadomości z wydawanej na powielaczu „Wolności”: „Aresztowania i wywożenia oficerów, księży, nauczycieli i kierowników organizacji społecznych na terenie całej Polski wzmagają się nieustannie. W najbliższym czasie nastąpią duże trudności aprowizacyjne.”

Polacy to jedna z nacji najbardziej doświadczonych przez los i jednocześnie najbardziej niepokornych. Jesteśmy pod tym względem porównywalni z Irlandczykami, którzy przez całe stulecia nie rezygnowali ani ze swej narodowości, ani z katolicyzmu. Irlandczycy również dawali się we znaki Anglikom i nigdy nie dawali najeźdźcom spokoju. Podobnie zachowywali się Polacy podczas zaborów, okupacji niemieckiej i niewoli komunistycznej. Podziemny front pozwalał trwać i nie tracić wiary w to, że karta jeszcze może się odwrócić.

EPILOG.
8 maja roku 1945 oficjalnie zakończyły się działania wojenne w Europie. Kontynent był zmęczony. Warszawa leżała w gruzach, podobnie Drezno, Berlin i Hamburg. Niedobitki oddziałów Wehrmachtu i Waffen SS składały broń.

Dzienniki wojenne Nałkowskiej kończą się 10 lutego 1945 roku. Wojna jeszcze trwała, ale nikt chyba nie wierzył już w zwycięstwo Rzeszy. Armia Czerwona parła na zachód. Zimę 1945 roku Nałkowska spędziła w Adamowiźnie. 21 stycznia zanotowała: Przez dwa dni schodziłam na dół, gdzie w parę godzin po ostatnim żołnierzu niemieckim byli już żołnierze sowieccy. Ta zmiana języka i mundurów oznacza przeskok tak olbrzymi, że trudno go pomieścić na jednej tafli rzeczywistości. Swoją drogą, Nałkowska jest dość naiwna i do barbarzyńskich hord komunistycznych odnosi się z wielką sympatią, nie pamiętając o tym, że pozory mylą. A przecież był to już czas, gdy polska partyzantka toczyła boje z najeźdźcami ze wschodu. Niestety, po wojnie pisarka jak najbardziej ustosunkowała się w socjalistycznym reżimie.
Ostatni zapis z dziennika Sabiny Sebyłowej pochodzi z dnia 18 marca roku 1945. Warszawa jest już „wolna” – tzn. zajęta przez nowych okupantów. Na razie jednak ludzie nie zwracają na to aż takiej uwagi, na razie nie wiadomo jeszcze na pewno, jak rozwinie się sytuacja. Myśli się przede wszystkim o tym, że Niemcy przegrali i zginęli, bądź odeszli. Myśli się o tym, że trzeba Warszawę odbudować, że trzeba zacząć nowe życie na gruzach. Sabina Sebyłowa opisuje nam zrujnowane miasto: Z Komendy Miasta ani śladu. (...) Gmach Towarzystwa Asekuracyjnego „Prudential” tworzy dziurami jakby twarz powstałą w bardzo chorej wyobraźni plastycznej. (...) Na pasach bez płyt, wyrwanych na barykady, gdzie ciągnęły się chodniki – groby.

Zaskakująca wydawać się może postawa wielu Niemców w obliczu nieuchronnej klęski. Fanatyzm hitlerowski musiał być niesamowicie zakorzeniony w umysłach przedstawicieli tego narodu, skoro jeszcze w kwietniu 1945 roku można było spotkać ludzi święcie przekonanych, że Fuhrer uratuje sytuację. Victor Klemperer w swoich wspomnieniach Lingua Tertio Imperiam opisuje pewnego żołnierza niemieckiego, z którym rozmawiał w pierwszym tygodniu kwietnia: Trzeba poczekać przez najbliższe czternaście dni. – Co one mogą jeszcze zmienić [pyta Klemperer - przyp.ATW] – Wtedy będą przecież urodziny Fuhrera. Wielu ludzi mówi, że zacznie się kontrofensywa, a tylko dlatego wpuściliśmy nieprzyjaciół tak głęboko, żeby następnie móc ich tym pewniej zniszczyć. – I pan w to wierzy? – Ja jestem tylko starszy szeregowiec, na tyle się na prowadzeniu wojny nie znam, żebym mógł mówić tak, czy inaczej. Ale Fuhrer dopiero niedawno powiedział, że na pewno zwyciężymy. A on jeszcze nigdy nie skłamał. W Hitlera wierzę. Nie, jego Bóg nie opuści. W Hitlera wierzę. Klemperer podaje jeszcze drugi przykład takiej postawy – agresywnego rymarza, również do końca ufającego w moc wodza. Czyżby ta ślepa wiara i podporządkowanie rozkazom były przejawem osławionego niemieckiego zmysłu organizacji i porządku?

Ostatecznie jednak Hitler przegrał, a my żyjemy dziś w świecie ukształtowanym przez Drugą Wojnę Światową. Tak musiało się stać – konflikt ten miał zbyt wielki zasięg, by nie stać się wydarzeniem przełomowym. Możemy zastanawiać się, jak wyglądałby świat, gdyby na froncie wschodnim nie zabrakło tych dwudziestu kilometrów do Moskwy, albo gdyby nie udało się lądowanie w Normandii. Nie zmiania to jednak faktu, że nadal żylibyśmy w świecie powojennym, znacząco różnym od tego dawnego, przedwojennego.
Dwie wielkie wojny dwudziestego wieku były wydarzeniami przełomowymi. W okopach pierwszej z nich spłonął złoty sen o la belle epoque, druga wojna była natomiast logicznym skutkiem rozpadu zgniłej demokracji i dojścia do władzy obłąkanych socjalistów, odwołujących się do najniższych instynktów motłochu. W starciu trzech stron: narodowo-socjalistycznej, komunistycznej i zachodniej (kapitalistycznej) odpadli faszyści, a świat podzielił się na dwa bloki, toczące ze sobą zimną wojnę.

Wojna światowa do dziś fascynuje tysiące ludzi. Mnóstwo książek, filmów, obrazów, gier komputerowych, a nawet piosenek wiąże się z tym tematem. Autorzy powieści fantastyczno-naukowych również brali tę epokę na warsztat. Wspomnijmy choćby Człowieka z wysokiego zamku Philipa Dicka – wizję USA pod panowaniem japońskich okupantów, gdzie główny bohater pisze powieść, w której historia toczy się tak, jak w naszym świecie. Interesujące i zaskakująco wiarygodne jest także opowiadanie Briana Aldissa pt. Swastyka! – rozpoczynające się w dość prowokujący sposób następującymi słowami: (...) przypadkiem wiem, że Hitler jest zdrów i cały, i mieszka w Ostendzie pod przybranym nazwiskiem – w każdym razie zakładam, że jest ono przybrane – Geoffreya Bunglevestera. Z wodzem ośmielił się dość swobodnie poczynać także znany autor Fritz Leiber, publikując nowelkę pt. Zdążyć na zeppelina! – historię o człowieku, który zmienił się w Hitlera. Ironicznym podsumowaniem kariery wodza jest także Iron Dream Normana Spinrada, gdzie Hitler – nie znajdując poparcia w Europie – emigruje do USA, a tam swoje wizje polityczne realizuje w tanich powiastkach science-fiction.

Jak widać – Druga Wojna Światowa długo jeszcze będzie trwać w ludzkiej pamięci. Po zakończeniu tego konfliktu – podobnie jak po zawarciu układu pokojowego w roku 1918 – mówiono o potrzebie zapewnienia trwałego pokoju dla całego świata na wieczne czasy. Dziś wiemy już, że takie myślenie to fikcja. Wojna jest przedłużeniem polityki, jak mawiają konserwatyści. Mamy za sobą wojnę w Wietnamie, konflikt na Bałkanach, wojnę w Czeczenii. Najnowsze czasy znów pełne są niebezpieczeństw i napięć. Tym razem zamiast fermentu narodowo-socjalistycznego mamy ferment muzułmański, mamy też budzący coraz większe kontrowersje aparat biurokratyczny Unii Europejskiej i światowego żandarma w postaci USA. Przyszłość zapowiada się ciekawie. Jak śpiewał niegdyś zespół Death In June: Europa płonęła i będzie znów płonąć.


ATW

BIBLIOGRAFIA:
1. Sabina Sebyłowa, Notatki z prawobrzeżnej Warszawy, Czytelnik, Warszawa 1985
2. Miron Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego, Alfa, Warszawa 1987.
3. Tadeusz Dzier, A mnie się zdaje, że to było wczoraj, PIW, Warszawa 1979.
4. Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Książka i Wiedza, Warszawa 1987.
5. Gustaw Herling-Grudziński, Inny świat, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002.
6. Zofia Nałkowska, Dzienniki czasu wojny, Czytelnik, Warszawa 1972.
7. Victor Klemperer, LTI – Notatnik filologa, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza 1989.
8. Elżbieta Isakiewicz, Ustna harmonijka – relacje Żydów, których od zagłady uratowali Polacy, Niezależne Wydawnictwo Polskie, Warszawa 2000.
9. Józef Bohatkiewicz, Oflag II B Arnswalde, Książka i Wiedza, Warszawa 1974.
10. Brian Aldiss, Swastyka!, Nowa Fantastyka 4/91.
11. Fritz Leiber, Zdążyć na zeppelina!, Nowa Fantastyka 4/2003.
12. Wspomnienia wojenne księży kapelanów, pod redakcją ks.płk. Juliana Humeńskiego, Caritas, Warszawa 1967.

30