W brzuchu potwora
ATW Wielki Ropuch

Mówi się czasem, że żyjemy obecnie w świecie ukształtowanym przez drugą wojnę światową. Istotnie – tak zapewne jest w kwestiach geopolitycznych. Jednak poza sferą relacji międzypaństwowych, konfliktów międzynarodowych i wytyczania granic istnieje jeszcze obszar kultury i obyczajów, kształtowany w dużej mierze innymi czynnikami. Wydaje się, że w tej dziedzinie świat nasz ukształtowały lata sześćdziesiąte XX wieku, nazywane częstokroć „szalonymi” – czy to z sentymentalną aprobatą, czy z głęboką pogardą.

To, co stało się udziałem świata Zachodu w tamtym czasie jest do pewnego stopnia pozbawione precedensu. Owszem, wcześniejsze epoki znały zjawisko buntowniczych ruchów artystycznych i filozoficznych (romantyzm, dekadentyzm, futuryzm, surrealizm) lub quasi-religijnych (gnostycyzm, sekty protestanckie), kreujących swoje odrębne sposoby funkcjonowania w świecie – nigdy jednak zjawiska te nie przybrały charakteru tak masowego, nigdy też nie przejawiały się na takich płaszczyznach. Lata 60-te po raz pierwszy przyniosły zjawisko subkultury młodzieżowej, po raz pierwszy też nośnikiem buntu tak bardzo stała się muzyka – chodzi oczywiście o inwazję rock and rolla. Był to czas różnorodności i skrajności, czas tryumfu rozmaitych ideologii i filozofii w przeważającej mierze płytkich, niespójnych i efemerycznych. Jednocześnie jednak elementy tego buntu przetrwały do naszych czasów w tak wielu miejscach, że sami nieraz nie zdajemy sobie z tego sprawy. Rock and roll i liczne jego pochodne, długowłosi mężczyźni, wystawienie na publiczny widok wszystkich aspektów seksualności, moda na new age, okultyzm i postmodernizm, popularność seansów psychoterapeutycznych – to jest pokłosie lat 60-tych.

Nie jest w tym momencie moim celem ocena tego okresu i tego, co się wówczas wydarzyło. Po pierwsze: jest to, wbrew pozorom i panującym mitom, zagadnienie złożone (choćby biorąc pod uwagę, że obok środowisk skrajnie lewicowych wyrastały także i skrajnie prawicowe lub takie, które w ogóle trudno zaszufladkować). Po drugie: tak po prostu się stało, czas ten miał jakiś swój sens i swoje miejsce w wyższym porządku rzeczy. Być może samo pojawienie się destrukcyjnych ruchów świadczy o tym, że ze społeczeństwem jest coś nie tak, wbrew głoszonej tu i ówdzie naiwnej tezie, jakoby do czasów Presleya i Beatlesów świat Zachodu był uporządkowany i bogobojny, a potem pojawili się znikąd „ci parszywi hipisi”, którzy „zniszczyli wszystko bez żadnego powodu”. Można przecież odwrócić ten tok rozumowania: skoro się pojawili, to znaczy, że coś było ze społeczeństwem nie tak.
Mniejsza jednak o to, sięgnijmy lepiej do źródeł: do reportażu Krzysztofa Kąkolewskiego pt. „W brzuchu potwora”. Tekst ten pochodzi z roku 1970, a więc opisuje Amerykę (ściślej Kalifornię, która była centrum kontrkultury) w okresie gdy ruch hipisowski (i towarzyszące mu ruchy komunistyczne, pogańskie etc.) był już dojrzały, a może wręcz – bliski fazie rozkładu.

„W brzuchu potwora” wydano jako część książki „Jak umierają nieśmiertelni”, poświęconej sprawie Charlesa Mansona, a ściślej: roli Polaka Wojtka Frykowskiego w całej tej makabrycznej historii. Jednak „W brzuchu…” wiąże się z motywem przewodnim książki w sposób pośredni, jest to jakby przerywnik, naszkicowanie tła wydarzeń. To opis pobytu autora w Kalifornii, w środowisku młodocianych buntowników z kilku sekt, stowarzyszeń czy po prostu luźnych, koleżeńskich grupek. Jest to świat na swój sposób intrygujący, nawet jeśli wzbudzi w nas odrazę lub skwitujemy go uśmieszkiem politowania. Świat nawiedzonych, brodatych proroków, rozdających ulotki z absurdalnymi napisami, świat rock and rolla, awangardowego teatru, konkursów pieśni antyamerykańskiej, Czarnych Panter, komun hipisowskich i komunistycznych bojówek, organizowanych przez studentów z klasy średniej. Uniwersum niewątpliwie barwne, nawet jeśli to tylko tandetna pstrokacizna – albowiem autor (chcąc nie chcąc, a może umyślnie) obnaża także płytkość tego morza ideologii i natchnionych wizji.

Nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać, gdy czytamy o eksperymentalnej komunie studenckiej, urządzonej w domu, zakupionym za pieniądze bogatych rodziców. Czytamy: –Czyj jest dom? – Oficjalnie jest własnością pewnej osoby prywatnej. W rzeczywistości złożyli się na niego rodzice prawie wszystkich członków komuny (…) – Buntujecie się przeciw rodzicom za ich pieniądze? –Choć część ich pieniędzy znajdzie właściwe zastosowanie. Większość naszych rodziców zarabia za dużo i chce zarabiać jeszcze bardziej za dużo.
Poraża także ekstrawagancja, ale i naiwna „dalekosiężność” projektów politycznych zrewoltowanej młodzieży: Jak zakwalifikujesz ruch rewolucyjnego, niezależnego od mężczyzn orgazmu u kobiet? Wyrastają jeszcze bardziej ekstremistyczne poglądy: USA trzeba rozwiązać, część stanów wydzielić według klas: Murzynom i kolorowym, część młodzieży. W Nowym Meksyku, w pewnym okręgu, w głosowaniu już doszło do przejęcia władzy przez młodzież, szeryfem został hippie..

To wszystko mogłoby się wydawać cokolwiek poczciwe, gdyby nie fakt, że często mamy do czynienia ze zdeterminowanymi fanatykami, którzy – jak pokazują przykłady Clintona, Cohn-Bendita czy J. Fischera – zamierzone cele po okresie młodzieżowego buntu postanowili realizować w garniturach i zaciszu gabinetów.


W brzuchu potwora...
Ciąg dalszy...

Teraz jednak jesteśmy w roku 1970, raptem rok po Woodstock, trzy lata od „summer of love”, rozmawiamy z Markiem, członkiem komuny: Przestudiowaliśmy wszystko. Ostatnio życiorys Kim Ir Sena. (…) Mao, Tito, Castro, Lenin, Guevara – giganty: ci, którzy przeprowadzili zwycięską rewolucję.. Jeszcze bardziej szczególnie brzmią wcześniejsze słowa: U nas jest kolektyw. Możesz raczej mnie nazwać komisarzem politycznym. Naszym ideałem jest Rosja w latach 1917-1921, czyli do NEP-u. Rodzi się pytanie: kim dziś jest ów Mark, co porabia? Czy może nie przygotowuje projektów ustaw i petycji jako jeden z czołowych polityków Partii Demokratycznej, albo i Republikańskiej? Czy nie prezentuje wiadomości w jednej z głównych sieci TV? Pracuje w jednej z postępowych fundacji społecznych? Któż to wiedzieć może…

Kąkolewski dociera jeszcze głębiej: do grupy aktywnie zwalczającej udział USA w wojnie w Wietnamie: Czy wasza działalność jest akceptowana przez Vietcong? – (…) Jest akceptowana w pełni. (…) Mamy kontakt telefoniczny z przedstawicielstwem Frontu Wyzwolenia Narodowego w jednym z krajów. Na tym się nie kończy. Na pytanie o akceptację zamachów bombowych aktywista odpowiada: Bomby przenoszą wojnę wietnamską do Ameryki. Przez to obojętni biorą udział (…) Bomby uczą myśleć.. I robi się złowrogo… Ale nie można odmówić buntownikom trafności niektórych diagnoz: Nadeszły czasy zmierzchu Imperium jak zmierzchu Rzymu (…). I oczywiście nihilizm, destrukcja: Chcemy zostawić Amerykę zniszczoną. Nie wiemy, jaka potem powstanie.. Baj dy łej, przypomina się Junger: Pragniemy chaosu – by go okiełznać.



Sleep Has His House...
Kąkolewski opowiada barwnie, dynamicznie i z rytmem. Można rzec: przenosimy się w tamte miejsca, w tamte czasy, niczym w jeden wielki psychedeliczny trip, w którym fantastyczne miesza się z realnym. Błądzimy wraz z autorem po ulicach Los Angeles, zaludnionych przez groteskowy tłum dziwnych ludzi – domorosłych proroków, ewidentnych szaleńców, zbiegłych z domu nastolatków, tych, którzy są przeciw wojnie, zarazem knując swoją własną, tych, którzy jedzą chleb z rzeżuchą i tych, którzy podejmują w wielkich sklepach „akcje wyzwalające”, polegające na wynoszeniu drogiego towaru za pomocą sprytnego oszustwa. Obłędne rozmowy filozoficzne i pseudo-filozoficzne, płomienne przemówienia i narkotykowe odurzenie. Ameryka jako przelewający się, rozgrzany kocioł kultur, subkultur, ideologii, pomysłów. „Żyjecie w brzuchu potwora” – głosi napis na ścianie jednego z budynków i stąd tytuł reportażu.

Poruszająca podróż po świecie tyleż niezwykłym i fascynującym, co drażniącym i momentami odpychającym. Podróż po krainie chorobliwych idei, wśród których (na ogół we wstępnej jeszcze postaci) tak naprawdę obecnie żyjemy. To świat w którym coś się kończy, a coś się zaczyna – i musimy wierzyć, że w ten czy inny sposób zachodzące procesy mają sens.


ATW

34