Hejnał Faszystów!
Od Naczelnego:

Wahałem się, czy opublikować w końcu ten pretensjonalny i przydługi wstępniak "rocznicowy". No, ale niech będzie. Może niektórych te plemyślenia zainteresują. W następnym numerze będzie wątek wiodący - a mianowicie kwestia własności intelektualnej, infoanarchizmu, copyrightów etc. Raczej krytycznie o tym wszystkim, dużo o absurdach i zagrożeniach, ale także o samych podstawach.

Jak być może zauważyli stali czytelnicy „Moździerzy Imperium”, od pewnego czasu (a ściślej – od numeru czternastego) większość wydań pisma ukazuje się bez artykułów wstępnych, w ich miejsce zaś wstawiane są rozmaite, mniej lub bardziej gustowne (bo przecież nie „sensowne”) obrazki. Wyjątkiem był numer siedemnasty, w którym – po co? – umieściłem wstępniak, zresztą miał on charakter stricte „techniczny” i ograniczał się li tylko do opisu zawartości wydania.
Cóż zatem sprawiło, że tym razem wziąłem się w garść, zawziąłem w sobie, wyszedłem z siebie, stanąłem obok – i piszę? Ano, jak można się domyślić, tym powodem jest fakt, że niniejszy numer jest dwudziestym w kolejności. Wyśmienicie i jakże pysznie. Liczba to nie lepsza i nie gorsza od innych, ale jakoś tak się wśród „białych ludzi, których znam” (Honor) przyjęło, że na wielokrotności dziesiątki zwracają szczególną uwagę. Bardzo słusznie czynią i wiele racji w tym mają. A zatem na okoliczność tego jubileuszu „wchodzę w śrubę i kamuflaż przybieram” (niejaki Kukiz) – czyli robię małe podsumowanie tych 20 numerów i ponad trzech lat.

Podsumowanie to będzie trochę osobiste, a w osobistych wynurzeniach na ogół jest coś śliskiego, ich czytanie przypomina zaś przebieranie się w cudzą bieliznę, zazwyczaj bez uprzedniej przepierki. Są zresztą tacy amatorzy prawdziwych zwierzeń, którzy polują na możliwie najbardziej znoszoną „bieliznę mentalną” bliźnich, celem zaspokajania swej próżnej ciekawości, często maskowanej rozmaitymi szlachetnymi pobudkami. Oczywiście bywają wśród autorów wyznań i zeznań błyszczące wyjątki, do których nie zaliczam się jednak ja, tylko na przykład święty Augustyn. Z drugiej jednak strony, być może „Odzież Ąperium” ma jakichś czytelników i niewykluczone, że któryś z nich miałby ochotę przywdziać na moment tę moją trzyletnią bieliznę. Dlaczegóż miałbym mu tego zabraniać? - wszak „this is the age of endless discussion...” (Von Thronstahl) i tak dalej... Wszystko płynie, ścieka, kapie – i kończy na przykład w życiodajnej glebie wrocławskich pól irygacyjnych, które swego czasu opisałem na łamach „MI”.

W ciągu tych dwudziestu numerów „Mojżesz Bomberium” uległa pewnym przemianom, na ogół zresztą ewolucyjnym – i chyba dalej będzie im ulegać. Być może nie dotyczy to wszystkich autorów i ich tekstów, mówię tu raczej o sobie samym – o tym, jak pismo postrzegam i jakie materiały przyjmuję, a także jakimi komentarzami (tekstowymi lub graficznymi) je opatruję.
Ewolucja idzie w dwóch kierunkach, pozornie przeciwstawnych. Kierunek pierwszy (albo drugi) to większy dystans do wielu spraw, studzenie emocji i uczuć, zwiększanie dawki ironii (szczególnie autoironii) oraz swego rodzaju dekonstrukcja i przewartościowanie samych podstaw pisma (objawiająca się ostatnimi czasy np. zamieszczaniem zdjęć abstrakcyjnych tekstur w miejsce tradycyjnych ruin i ruder, albo też publikowaniem tekstów przyrodniczych i w ogólności „innych”). Kierunek drugi (albo pierwszy) to – czy paradoksalnie? – bardziej poważne traktowanie niektórych kwestyj, większy akcent na „ortodoksję” prezentowanych materiałów (zarówno w sensie religijnym, jak i w odniesieniu do pewnego rodzaju „zdrowego rozsądku”), powiedzmy (jakże banalnie): większa odpowiedzialność za słowo.
A więc zgrywa i powaga, czyli po staremu: orthodox – heterodox – paradoxxx. Ale to się oczywiście dopełnia (magija dialektyki?) - bo przecież żarty z dziwactw i dystans do podejrzanych spraw mogą być bronią ortodoksji. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: warto czasem polać rozpalone głowy młodocianych kontrrewolucjonistów (czy jak się tam oni określają) zimną wodą. Pisywałem, pisywaliśmy o czymś takim na przykład przy okazji Ciorana, warto więc zadośćuczynić praktyce – i to na własnej skórze. Nie chodzi tu o kpinę bezczelną ze spraw fundamentalnych, czego niektórzy mogliby się obawiać (inni zaś może na to właśnie liczą), ale o to by nie robić z samych siebie (tj. autorów i czytelników) świętych krów. Przykładowo: po dwudziestu numerach znęcania się nad „upadającym Zachodem”, opłakiwania „straconej Europy”, analizowania (jakże często powierzchownego!) rozważań tego czy innego mądrego, nieżywego arystokraty z Włoch czy Kolumbii, pozowania na rewolucyjno-konserwatywnego dandysa, odmieniania przez przypadki „archeofuturyzmu”, „mizantropicznego nacjonalizmu”, „post-postmodernizmu” (najnowszy wynalazek kol. Wilhelma, nawet ciekawy – odsyłam do działu Refleksje) ... po tym wszystkim można chyba na moment odetchnąć, nakarmić i pogłaskać kota, wybrać się do lasu i zapoznać orzesznicę, obejrzeć film przyrodniczy o pingwinach, narysować karykaturę spiżowego barona Evoli, albo pogapić się na zbliżenia tekstur z odrapanych ścian (bo ileż można kontemplować panoramiczne ujęcia ruin i wyobrażać sobie że to pocztówki z duchowego wnętrza zgniłego Zachodu?).

Wszystko to oczywiście nie znaczy, że owe głębokie refleksje, z których przed chwilą trochę sobie pożartowałem, należy potępić czy wyśmiać. W żadnym razie! Chodzi jedynie o zachowanie pewnych proporcji, priorytetów i umiejętność spojrzenia z odległości metrów kilku.
Wracając jeszcze na moment do poruszonej tu kwestii „ortodoksji”, uściślonej pewnym oklepanym terminem, którego (z uwagi na tę jego cechę) nie chcę powtarzać... Fakt faktem, że „Modzież Lamperium” zawsze była i będzie pismem, które bada zakątki dziwne i ciekawe, czasami wygrzebuje diamenty z pyłu, pielęgnuje kwiaty na śmietniku (ktoś musi wykonywać takie mało wdzięczne prace, czemu nie my?), ale z drugiej strony – nie wszystko warto czytać, nie o wszystkim warto pisać. Zdarzało się, że pismo bywało trybuną różnych tekstów, które z tych czy innych przyczyn obecnie nie do końca mi się podobają. Brzmi to wszystko „drobnomieszczańsko” być może, ale cóż począć – chciałoby się mieć dobre pismo, a nie byle jakie. Zdradzę zatem, choć niektórzy już o tym wiedzą, że kilkakrotnie już ingerowałem w przeszłość (prawie jak u Orwella) i „naprawiałem” niektóre ze starych numerów – i przez jakiś czas nadal będę to robił (co nie znaczy, że zawsze). Niektóre (ale bardzo nieliczne) teksty wyleciały, inne zaś zostały rozbudowane (np. „23 Skidoo”), bądź też rozbudowane zostaną i w takiej nowej, lepszej wersji powrócą (np. tekst „Chemia śmierci” ma się stać jednym z elementów dłuższej rozprawki o zagadnieniach rozpadu i wzrostu), pojawiły się też teksty nowe. Chciałbym mieć wrażenie „pełności”, „kompletności” moich własnych artykułów – zarówno w sensie ich zgodności z tym, co w swoim móżdżku „pomyśliwowywuję”, jak i w sensie całościowego ujęcia tematu. Oczywiście - co już poszło w śfjat, to poszło, "chaos się rządzi swoimi zasadami - narzuca reguły i bawi się z nami" (Dezerter).



Pozdrowienia z Oriona!
...!

A więc takich to sobie niecnych machinacyj dokonuję. Niecne, owszem, ale skoro to moje własne pismo („swoje, wyłączne, zapracowane” – Tuwim), to chyba mi wolno? Co zabawne, po sieci i tak krążą różne wersje różnych wydań, a jeśli ktoś posiada te dawniejsze – to jego zysk i strata (albo zysk i strata jednocześnie, albo ani jedno, ani drugie - albo coś jeszcze innego). Bardzo dobrze, infoanarchizm. Swoją drogą, „Pociesz Interior” miała zawsze najróżniejsze problemy z „dystrybucją” (tj. hostowaniem), co zapewne ograniczało jej zasięg, ale też i miało w sobie coś intrygującego. Portal narodowiec.pl, konto na Phalanxie, portal Revolta, „moje” linki (na zippyshare, na ogół szybko wygasające), ostatnimi czasy strona Toshirskiego i strona ONR, a niedługo podobno także nowa, lepsza witryna Organizacji Monarchistów Polskich – w takich to miejscach można (lub można było) „MI” napotkać. I bardzo słusznie, organicznie i smacznie.

Faktem jest, że „Bądzież Grypserium” od początku porusza się po obszarach granicznych, „dziwnych i ciekawych” – stąd też obecne są u nas takie „rzeczy” jak tradycjonalizm integralny, muzyka industrialna, awangarda artystyczna, dekadentyzm, wstawki z Dugina czy Ciorana. W tym wszystkim nie chodzi jednak ani o płytką prowokację (taktykę szoku dla niej samej), ani o typowe dla epoki zestawianie ze sobą rzeczy sprzecznych z sugestią że „wszyscy mamy rację, każdy swoją” (jakkolwiek dopuszczamy na łamach „MI” szerokie spektrum poglądów), ani wreszcie o propagowanie ewentualnych błędów, które w danych koncepcjach mogą się zawierać. Z biegiem czasu uświadamiam sobie to coraz bardziej i w razie czego staram się niwelować zbyt duże niedociągnięcia (o czym było wyżej). Celem jest „ujarzmianie tygrysa”, mówiąc Evolą. Jest to oczywiście tylko jedna z taktyk – inne to kapitulacja i wejście w wulgarny cykl trawienny Uroborosa obecnych czasów, albo też odrzucenie wszelkich form współczesnych i próby wycofania się na pozycje czysto wspomnieniowe lub restauracjonistyczne.
Kapitulacji rozważać nie będziemy („wir kapitulieren niemals”), zaś podejściu drugiemu użyczamy czasem łamów, albo mniej lub bardziej serio się z nim droczymy. Ogólnie jednak bliskie jest mi wciąż to, co pisał Junger: „Rzućmy się w nurt tej epoki, której nie brak – jak każdej innej – ukrytego piękna oraz osobliwych a przy tym fascynujących mocy i spróbujmy stać się w pełni tymi, którymi jesteśmy. Jest to lepsza służba narodowi niż romantyzm odległych przestrzeni i zamierzchłych czasów, który nie sprosta oczekującym nas zadaniom”. Rodeo dla ludzi „z żelaza najnowszych czasów”...

Ale podkreślmy: jeśli piszemy o tradycjonalizmie integralnym, to nie po to, by wykolejać się w okultyzm czy apostazję - lecz aby uwypuklić dobrze w tym nurcie przebadane i opisane relacje pomiędzy uniwersalnymi symbolami i mitami, a także obraz „człowieka tradycyjnego”, „człowieka religijnego”. Jeśli piszemy o muzyce industrialnej, to nie po to, by lansować te jej formy, które ograniczają się do jałowego epatowania okropnościami lub wręcz aprobowania tychże – ale by spojrzeć na niektóre przejawy industrialu (perełki...) jako na trafnie oddające kondycję człowieka współczesnego i sensownie na nią reagujące. Jeśli piszemy o Cioranie, to nie w tym celu, by atakować Stwórcę i pryncypialnie głosić absurd powszechny – ale raczej by przywołać te fragmenty jego twórczości, które cenne są jako refleksja nad stanem współczesnego Zachodu oraz jako (wyżej przywołany) kubełek zimnej wody na przesadnie rozpalone serca i mózgownice. Jeżeli piszemy o tradycjonalizmie katolickim, łącznie z propozycją sedewakantystyczną, to nie po to, by w końcu zacząć lansować extrema typu „konklawizm”, albo mianować się samozwańczymi papieżami – ale aby pogłębić duchowość, odnaleźć Prawdę (że użyję dużych słów), odnieść się do kryzysu w Kościele. Jeśli piszemy o Current 93, Changes czy Turbund Sturmwerk, to nie po to, by namawiać kogoś do przebywania takiej zawikłanej drogi duchowej jak droga Davida Tibeta, albo aby nakręcać nieprzemyślaną fascynację neopoganizmem nordyckim – ale w celu zauważenia wartościowych aspektów twórczości tych artystów, ich co ciekawszych refleksji, ich talentu muzycznego i tak dalej.
Myślę, że obecne czasy uprawniają nas do tego. To czasy w których z jednej strony mamy globalne pomieszanie języków, z drugiej zaś – rozliczne próby dochodzenia do Tradycji, Prawdy – czy jak zwać. Wielu z tych ludzików, o których pisze się w „Macierzy Cysterium” to właśnie takie zagubione (bo wyrosłe już w „age of decay and democrazy”) dzieci z dobrymi (tak przypuszczam...) intencjami. Problemem dużej części współczesnej twórczości jest nie tyle jej zupełnie zła konstrukcja u podstaw – ile raczej niepełność. Ta niepełność może przybrać różne formy: często jest to np. rozpoznanie oznak rozpadu i zdarcie masek nierzeczywistości, pozbawione jednak dalszej refleksji (brak wypełnienia, finał w jałowej negacji i kontestacji).
Bywa i odwrotnie: próby zakładania „różowych okularów”, skupiania się tylko na tym, co „gładkie, ładne, budujące” – bez zauważania ciemnych stron rzeczywistości. W kwestii formy to często brak „wolności od tyranii mody” – a więc albo bezmyślne wchodzenie w te czy inne pop/sub-kulturowe schematy (nad którymi się potem nie panuje i ulega im, zamiast je kształtować), albo odwrotnie: wzgardliwe i pozbawione głębszej refleksji, „wielkopańskie”, „reakcyjne” odrzucanie wszystkiego, co „nowe” / ”awangardowe” / ”popularne” / ”młodzieżowe” / ”subkulturowe” – tylko dlatego, że się z góry myśli w kategoriach takich szufladek. My staramy się wychodzić poza nie – bo co to tak naprawdę znaczy „rock”, „industrial”, „science-fiction”, „teledysk”, „czarny kryminał”, „młodzież” etc.? Przybliżenia, uproszczenia, uogólnienia, a przecież „we use every sounds, every spaces – because Christ is a measure of all things” (Lonsai Maikov).

Dość dobrze sens tego, co robimy w „Paździerzy Liberium” oddaje Trajan w swej recenzji „Germanium Metallicum” Von Thronstahl, gdzie pisze (MI nr 18): Von Thronstahl to doskonała egzemplifikacja postawy zakładającej, że postmodernie, światu ruin nie można zaprzeczyć, udawać, że go nie ma — trzeba go przemierzyć, przezwyciężyć i z jego własnej substancji wytworzyć jego zaprzeczenie. Stąd zabawa z anarchią, anglosaskimi, czyli pochodzącymi z samego jądra rozkładu stylistykami stanowiącymi podkład dźwiękowy dla wiersza Rilkego, (...) igranie z symbolami (...). Ekipa Josefa K. przypomina kolektywnego Erio, który, jak pamiętamy, obdarzony był mocą oswajania jadowitych żmij nosorogich. Obyśmy doczekali chwili, kiedy wezwana uderzeniem w srebrny kociołek Gryfica wtłoczy swój jad w żyły Chiffon-Rouge'a systemu. Można ten odnieść także do naszego pisemka.

Nawiasem mówiąc, te trzy lata pracy nad „Łupieżą Pulcherium” to także trzy lata weryfikowania, ale bynajmniej nie takiego jak w aforyzmie Ciorana („Wszystko, co wiem mając lat sześćdziesiąt, wiedziałem mając lat dwadzieścia). W istocie weryfikowanie to okazuje się wyzbywaniem pewnych złudzeń, uproszczeń i przesadnych fascynacji tymi czy innymi zjawiskami – w miarę ich zgłębiania. Ale to ociosywanie kamieni ma swój sens – bywa wszak, że nie tylko diamenty trzeba wyciągać z pyłu, ale jeszcze mozolnie szlifować. Inni mogą to nazwać reperacją owych gabisiowych „przydatnych rzeczy do własnej szopy”, wziętych z ideologicznego pobojowiska.

Zrobiło się mocno ideologicznie, poważnie, mądrze i tak dalej – wróćmy więc na moment do owej tematyki „innej”, odreagowania na patos i rozważania na temat końca śfjata. Koniec śfjata dobra rzecz, ale na tym się świat nie kończy (sformułowanie błyskotliwe, przewrotne, pomysłowe, genialne, trafne, bogate-w-znaczenia, zapadające w pamięć!!!). Owa „tematyka inna” będzie prawdopodobnie na łamach naszego pisemka sukcesywnie poszerzana, a w każdym razie apeluję o takie teksty. W tym numerze na przykład wyspa Gotlandia – o proszę, jakie ładne miejsce. Albo w następnym Nikifor – swoim infantylizmem i poczciwością korespondujący trochę (mimochodem, rzecz jasna!) z klimatem okładek i muzyki wielu albumów Nurtu 93. Alicja w Krainie Czarów – jedna z moich ulubionych książek, skrząca się kolorami i pomysłami (od 20 numerów nie mogę się zebrać i napisać czegoś o niej). I zaznaczam: niekoniecznie chodzi o to, by na siłę szukać tu powiązań z tematyką ideologiczno-historyczno-ple-ple-socjologiczno-teologiczną („Nikifor a symptomy upadku Zachodu”, „Alicja w Krainie Czarów a monarchia stanowa” etc.), a po prostu o pokazanie czegoś inspirującego, zabawnego, poruszającego. Bo czemu nie?

Po co powstało pismo „Chodzież Pomperium”? Przyznam, że była w tym – chyba i niestety – chęć expozycji pewnych własnych, chwilowych zainteresowań, a piszę „niestety”, gdyż trąci to niebezpiecznie jakimś „artystyczniackim” podejściem typu „ple-ple penetracja własnych uga-buga obsesyj-i-fascynacyj”. Ja zaś od dłuższego czasu bardzo mało cenię sobie wszelkiego rodzaju „emocje” i „odczucia”, na pewno zaś traktuję je podejrzliwie i nie przypisuję im wysokiej rangi. Ale oczywiście poza takim impulsem były także większe, ideowe zamierzenia – wszak w pierwszym numerze czytamy m.in.: „Jesteśmy młodzi, ale zakorzenieni również i w tym, co dawne – nie aspirujemy do roli dekadenckich buntowników bez powodu [hohohohoho – przyp. ATW obecny] (...) chcemy tworzyć miesięcznik o rzeczach ciekawych, w ciekawy sposób przedstawianych [to dopiero! – j.w.] (...) Nas interesują rzeczy wartościowe (...)” – i tak dalej. Wszystko to oczywiście prawda, aczkolwiek jeśli powiem, że „Lodziarz Wampirium” istnieje po to, by przywrócić carat, chanat i białą rasę – to również będę miał rację. W ogólności „MI” powstało „by żyło się lepiej”.

Zapraszam do lektury numeru dwudziestego i następnych, zapewne wielu następnych, przynajmniej do kiedy będę żył oraz nie będę zbyt stary i zgorzkniały. Heilige Leben, Return Your Revolt Into Style, Keep Feelin’ Fascination, Der Sonne Sieg ist unser Heil – i jak to jeszcze myśmy się pozdrawiali, kiedyśmy młodzi byli i smukli.


Adam Witczak (tańczy z wami)

02