Kali Yuga...
 Wilhelm

Słońce inaczej świeci. Promienie są bledsze i dają złudne poczucie ciepła. Powietrze inaczej pachnie. Ludzie są inni. Gwiazdy świecą mdło i złowrogo na nocnym niebie. Wrażliwsi od pospolitych ludzi zachowują dla siebie to, co widzą i czują. I przez co budzą się w nocy, zlani zimnym potem. Gdzieś hen, z bezdennych eonów wieków płynie ostrzeżenie przed nadciągającą niczym huragan katastrofą. Wkrótce spadną tam kości kolejnych miliardów istnień, którym Bóg zrobił makabryczny dowcip, powołując ich dusze do ziemskiego istnienia akurat tu i teraz.
Koła czasu raz puszczone w ruch toczą się nieustannie. Odkąd człowiek stracił kontakt z żywą tradycją, proces degeneracji przyśpieszył diametralnie. Proces rewolucji, odwieczna walka dobra i zła, notorycznie przegrywana przez dobro, które zawsze jest słabszą stroną, nie mającą często niczego oprócz prawdy. Prawdy, która – wbrew pozorom – nie jest oczywista.

Zacznijmy więc od podstaw – od przypomnienia czym jest prawda.
Prawda to przeciwieństwo kłamstwa lub brak kłamstwa – powiedziałby jakiś modny, nowoczesny filozof, po czym wróciłby do Kanta. Tego samego Kanta, który snując swoje relatywistyczne wizje bynajmniej nie sprawdzał, czy wchodząc na salę wykładową uniwersytetu, podest, ściany i drzwi istnieją naprawdę. Nie sprawdzał też, czy filiżanka, w której pił swoją poranną kawę na pewno istnieje. A jednak zdołał rozlać swój jad po umysłach tysięcy. Podobnie jak Hegel, który wmówił milionom, że da się połączyć prawdę z fałszem, i efekt takiego połączenia będzie zarówno logiczny (w popularnym tego słowa znaczeniu), jak i wewnętrznie spójny. Neomarksiści przejęli nauki swego mistrza, i roznieśli je po wszelkich sferach życia. Niszczyciele prawdy zapomnieli jednak, że rolą filozofii nie jest tworzenie świata od podstaw i naginanie go do swoich abstrakcyjnych wizji. Tak samo, jak rolą władcy nie jest rządzenie według własnego widzimisię, lecz dla dobra i w imieniu swoich poddanych. Rola legislatora zaś nie polega na tworzeniu coraz bardziej szczegółowego i abstrakcyjnego prawa z powietrza, lecz interpretacji odwiecznych praw boskich i naturalnych, a także dawnych konwenansów, ustalanych przez mądrzejszych od siebie.
Czymże więc jest prawda? Znajdziesz ją w konsekrowanej hostii w rękach kapłana Jedynego Boga. Znajdziesz ją w leśnym powietrzu pod rozgwieżdżonym niebem. Znajdziesz ją w ruinach średniowiecznych twierdz, pokrytych kurzem historii, wieków zapomnienia. Znajdziesz ją na sztandarach dawno przegranych i wypartych z ludzkiej świadomości spraw. Znajdziesz ją na cmentarzach, wśród zarośniętych, zbiorowych mogił bezimiennych żołnierzy. Znajdź na babcinym strychu stary, łaciński modlitewnik, a prawda przemówi do Ciebie.
Prawdą jest Tradycją. Prawda jest Reakcją. Prawda jest Kontrrewolucją. Nie ma Prawdy poza Sacrum przecinającym Profanum. Prawda to Słowo Wcielone, bez którego nic by nie było. Jak było na początku, teraz i zawsze i na wieki wieków.

Historia manifestowania się Prawdy na świecie jest wręcz nieprawdopodobna i kompletnie inna od twierdzeń oficjalnej nauki. Oto, w dużym uogólnieniu, jak mogła wyglądać prawdziwa historia świata:
Dawno, dawno temu, kiedy świat był jeszcze młody, a ludzie cieszyli się swoim istnieniem tuż pod okiem Boga, bezpośrednio ingerującego w ich żywot, kiedy sfera profanum i sacrum była jednością, powstało gigantyczne imperium, obejmujące swoim wpływem cały ziemski glob. Wzmianki o tym istnieją w różnych formach w praktycznie każdej mitologii świata, a także w Biblii. Istnieją na to liczne dowody archeologiczne, oczywiście kwestionowane lub wręcz nie zauważane przez współczesną naukę. Potężna cywilizacja uległa jednak zniszczeniu, wskutek kataklizmu wywołanego przez Boga, jako karę za pychę człowieka, chcącego być równemu Najwyższemu (zagłada Wieży Babel).
Pierwotne Imperium zniknęło ze świata. Przetrwały jednak liczne kolonie – w obecnie również nie istniejących miejscach, jak Lemuria (leżąca na Pacyfiku), Atlantyda (miejsce nieustalone), Hiperborea (na dalekiej północy). Po zagładzie tych ośrodków, przechodzących kolejne cykle rozwoju i upadku cywilizacji, ci którzy przetrwali, nieśli szczątki wiekowej wiedzy i Prawdy do kolejnych tworzących się cywilizacji – na Bliskim Wschodzie, w Indiach, w Egipcie, w Ameryce Środkowej, w Europie, gdzie powstało potężne Imperium Białej Chorwacji. Takimi prorokami dawnych czasów byli „biali bogowie” Azteków, bohaterowie Hinduscy, czy też Mojżesz.
Na płaszczyźnie religijnej, pierwotną religią był kult Jedynego Boga. Ofiarowywano mu to samo, co w obecnym katolicyzmie i prawosławiu – wino i chleb. Mówi o tym Biblia, ukazując ostatniego kapłana Jedynego Boga, który pamiętał o dawnej pra-religii, o tej Tradycji Pierwotnej – Melchizedeka. Pamięć o objawieniu pierwotnym w tysiącach różnych form i elementów została rozpostarta po wszystkich światowych religiach – od tych zorganizowanych i rozwiniętych, mających miliony wyznawców na całym świecie, po pierwotne i prymitywne kulty plemienne.
Bóg obiecał jednak człowiekowi, że wybaczy mu jego winy względem siebie. Zesłał w centrum świata swego Syna, który złączył w sobie naturą Boską i Ludzką, stając się istotą idealną. Krew Ukrzyżowanego, spływająca na grób Adama, pierwszego człowieka, pochowanego na Golgocie, symbolicznie odkupiła wcześniejsze grzechy ludzkości. Od przyjścia Chrystusa, zbawienie stało się możliwe dla każdego człowieka. Nowo powstała religia rozprzestrzeniała się szybko w pogrążonym w marazmie i podupadłym Cesarstwie Rzymskim. Przyśpieszyła jego upadek, jednak nie zniosła sama przez siebie żadnej istniejącej tradycji religijnej – jedynie dopełniła każdą z nich prawdą, i wszystkie zjednoczyła w jedno, w Chrystusie.
Oczywiście, to wszystko brzmi wręcz skrajnie nieprawdopodobnie, niczym wstęp do jakiejś książki fantasy. Owszem, to tylko przypuszczenia, mające nie raz bardzo wątłe podstawy na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Co nie znaczy, że nie mogło tak być, Nawet, jeśli nie było, w sumie niczego to jednak nie zmienia, gdyż Tradycję Pierwotną każdy rozumie inaczej, jeśli rozumie ją w ogóle. Tu chodzi o czucie, że tak było, samo czucie, i wynikające z niego przekonanie. Liczne przekonania mogą być modyfikowane, co widać na przestrzeni ideowego i duchowego rozwoju myślicieli tak wielkiej klasy jak Rene Guenon (konwertyta na islam), Julius Evola (długa historia na inny temat) czy x.Rama Comaraswamy (konwertyta na katolicyzm – uwaga na marginesie - ciekawe swoją drogą, czy lubiące go pocieszne NOP-ki wiedzą dokładnie, kim był).

Noo dobrze – mógłby ktoś powiedzieć – jaką jednak to wszystko ma wartość dla bieżących problemów politycznych, co z tego wszystkiego wynika? Na powrót do jedności Sacrum
i Profanum nie ma już żadnych szans, echa dawnych cywilizacji umilkły już dawno, niektórzy ważą się nawet deprecjonować sens przywrócenia monarchii, co jest absolutną podstawą dalszych rozważań.

Tradycja jako taka jest jednak na tyle uniwersalistyczna, oraz cały czas żywa, że na przestrzeni wieków, w zależności od epoki, nie zmieniając swoich podstaw, mogła przybierać różne formy.
Najbardziej „solarno-aryjska” forma – totalna, imperialna monarchia, z cesarzem/imperatorem na czele. Wielkie, scentralizowane imperium, z jasnym podziałem społecznym (kastowy, stanowy, etc.), systemem gildii, cechów, etc. Jest to jednak koncepcja pogańska sensu stricte, znacznie modyfikowana przez chrześcijaństwo, które wprowadziło pojęcie jednostki – osoby, koncepcja najstarsza, już dawno wypaczona i nierealna do wprowadzenia, nawet w wyniku jakiejś przepotężnej, globalnej katastrofy, poza tym osobiście nie zgadzam się, że jest to ustrój idealny, oraz na koniec wiele zim kolejnych stadiów rewolucji przetrąciło wszystko, co było z tą formą związane.
Forma kolejna to forma – możemy powiedzieć - nowoczesna, jednak dla mnie będąca rozwiązaniem połowicznym, lepszym od demokracji, ale nadal nieprawowitym, w sensie bez wprost jasnego odwołania do sfery Sacrum – forma prawicowej/kontrrewolucyjnej dyktatury, mogącej jednak łatwo przerodzić się albo w totalną tyranię, albo w totalną anarchię. Możliwe są różne formy tej formy, od okołofaszystowskich (gen. Franco) po wręcz konserwatywno - liberalne (gen. Pinochet). Dyktator jednak, nawet rządzący nie w imieniu ludu, nigdy nie będzie miał rangi króla, gdyż nie zostanie namaszczony przez odpowiedni duchowy autorytet (czyt. biskupa FSSPX lub biskupa – sedewakantystę). Nadal pozostanie jedynie zarządcą państwa, nie jego uosobieniem. Gdy zechce natomiast dodać sobie rangi i znaczenia, przez przyjęcie iście królewskiego stylu bycia i ceremoniału, zajdzie zjawisko uzurpacji i immanentyzacji eschatonu, i takiego dyktatora – nawet o bardzo prawicowych poglądach – należałoby obalić, jako obrazę dla Boga, jako uzurpatora.
Są to jednak formy manifestowania formy Tradycji w aspekcie politycznym na szczeblu państwowym. Na szczeblu lokalnym zaś mogą występować obok siebie najróżniejsze inne warianty i wariacje – od systemu rady starszych i wieców plemiennych, po systemy rad miejskich-patrycjuszowskich, namiestników miast prywatnych/królewskich, książąt, diuków, baronów, etc. Osobiście sądzę, że najlepiej byłoby, gdyby wszystkie te formy współistniały ze sobą, oczywiście pod zwierzchnictwem króla.
Jak jednak wskazuje tytuł tych moich rozważań, obecna rzeczywistość jest dosyć specyficzna, co za tym idzie, również możliwe formy tradycyjnej państwowości ulegają nagle drastycznym metamorfozom.

I znów musimy na moment przejść do rozważań nt. religijne, przy okazji wyjaśni się tytuł tych rozważań – zresztą pożyczony od tytułu piosenki kapeli Sigrblot.
Jak wiadomo powszechnie, chociażby studiując uważnie historię wielkich imperiów, ale także i całych cywilizacji, można wyróżnić poszczególne etapy ich rozwoju, powiązane także z określonym rodzajem panującej w danym momencie rozwoju duchowości.
Nie od razu Kraków zbudowano, więc rozwój ten zaczyna się od mało imperialnych akcentów. Zaczyna się bowiem od istnienia małych i luźno ze sobą powiązanych wspólnot rolniczych, gdzie panuje system wodzowski, rządy rady starszych, lub wręcz jakieś formy demokracji bezpośredniej. Duchowość dotyczy najpierw Boga-stwórcy (nie wszędzie występujący tzw. pierwotny monoteizm), potem dotyczy ziemi-matki i dawczyni życia, potem także i nocy (księżyc). Wraz z kształtowaniem się społeczeństwa, rozwojem miast i osadnictwa, do głosu dochodzą pojawiające się bóstwa bardziej wyspecjalizowane, kontrolujące poszczególne etapy ludzkiej egzystencji.
Następnie z procesem kształtowania się Imperium jako takiego, do głosu dochodzi słońce. W sumie pisali o tym znacznie mądrzejsi i wybitniejsi ode mnie, jak absolutny geniusz religioznawstwa, prof. Mircea Eliade, więc po dokładne informacje odsyłam do niego.

Kolejna rzecz, do jakiej koniecznie muszę się odnieść, to koncepcja czasu kołowego. Powszechnie kojarzona z pogaństwem, istnieje również w katolicyzmie i w prawosławiu (znów odsyłam do Eliadego – chrześcijańskie święta to nie tylko pamiątka dawnych wydarzeń – to czas sakralny, więc te wydarzenia co roku rozgrywają się na nowo, stwarzając i zabijając świat cyklicznie – oczywiście nie dosłownie), chrześcijaństwo dało tylko pojęcie początku czasu jako takiego – oraz końca czasu. Zresztą, wystarczy tylko pobieżna znajomość historii, by widzieć jasno, że ta królowa wszystkich nauk zatacza koła na przestrzeni wieków.
Korzystając z umownego (ale niewątpliwie klimatycznie brzmiącego) określenia Kali Jugi (inne możliwe określenia to Era Wilka, Era Żelaz(n)a) spróbuję nakreślić, o co właściwie chodzi.
Nie wynikając w mitologię hinduską lub germańską lub jakąkolwiek bądź inną, gdzie występuje zbliżone pojęcie określające z grubsza rzecz biorąc to samo, Kali Juga to epoka schyłku, era rozkładu, ostatnie tchnienie wydawane przez dogorywającą cywilizację. Jest to epoka permanentnego chaosu, niestałości, upadku wszelkich norm, zbydlęcenia ludzkości, epoka ruin, degeneracji, dekadencji, wg hinduizmu zaniknąć miały w Kali Judze nawet kasty.
Kronikarski obowiązek każe mi też odnotować, że nawet w ramach epok ładu, chaos miał swoje ustalone miejsce. Dionizje, karnawał, oraz inne zbliżone uroczystości były manifestacjami chaosu, pierwotnego chaosu, z którego potem wyłaniał się świat. Na czas obchodów lżono bogów i królów, organizowane dzikie i wyuzdane orgie, etc, przestawały obowiązywać wszelkie normy społeczne, etyczne, moralne, jakiekolwiek. Liczyła się tylko płynna siła stwórcza, niczym falujący ocean, pogrążający uczestników w amoku pierwotnego chaosu, gdy świat dopiero był stwarzany.
Współczesność bardzo przypomina swoją istotą z jednej strony właśnie taki stwórczy chaos, z drugiej bezdenny marazm i dekadencję. Tak czy siak, są to złe czasy dla Tradycji, chociaż rokujące nawet w miarę dobrze na przyszłość, gdyż chaos zawsze zmierza w stronę porządku, zawsze jest stanem przejściowym, nawet jeśli, jak obecnie, trwa już około 500 lat, a wg niektórych – ponad 5100 lat, co jest jednak pogańską przesadą.
Tak czy siak, pewnych uwarunkowań związanych z Kali Jugą nie da się w żaden sposób ominąć lub zbagatelizować. Ta epoka po prostu trwa, i nic z tym się nie zrobi, nie obejdzie się tego faktu w żaden sposób. Dlatego jedyne, co de facto można zrobić, to przechowywać okruchy starego świata, by kiedyś mogły jakoś może odżyć.

Myśli o wszelkich kontr/rewolucjach, jakie mogą zostać przez nas wywołane trzeba od razu odłożyć między bajki. Wynika to z samego charakteru obecnej epoki, która nieuchronnie zmierza do katastrofy.
Nie sposób przejść obojętnie wokół różnych idei powszechnie obecnych na skrajnej prawicy, także uważającej się za tradycjonalistyczną. Mogą one być zarówno tradycyjne, jak i antytradycyjne, w swoich pierwotnych formach są jednak zdecydowanie antytradycyjne. Są to oczywiście 1) nacjonalizm oraz 2) faszyzm.

1) nacjonalizm jako taki wywodzi się z czasów wielkiej rzezi Tradycji, czyli tzw. rewolucji francuskiej. To pod hasłami nacjonalizmu, patriotyzmu, przebudzenia narodowego mordowano bestialsko xięży, szlachtę, ale i zwykłych, prostych ludzi przywiązanych do Odwiecznego Ładu, pustoszono grobowce królów, dopuszczano się niewyobrażalnych bestialstw. W imię nacjonalizmu ścinano Bożych Pomazańców, na gruzach wielkich tradycyjnych imperiów i kościach legitymistycznych dynastii, krwią obrońców Ołtarza i Tronu chrzczono w religijnej parodii fundamenty państw narodowych. Nacjonalizm lewicowy, lucyferyczny, ubóstwiający człowieka, czesto połączony ze skrajnym socjalizmem, odwołujący się do najniższych i najplugawszych emocji rozwrzeszczanego motłochu, akcentujący "sprawiedliwość społeczną", egalitaryzm, "równość", "braterstwo", nacjonalizm rewolucyjny sensu stricte - to jest ideologia wroga. Jednak jest też inny nacjonalizm. Nacjonalizm (z grubsza) prawicowy i w miarę tradycyjny, ba, nawet czasem kontrrewolucyjny i monarchiczny. Do jego prekursorów można zaliczyć bez wątpienia niejakiego Maurrasa (postać dla mnie mimo wszystko negatywna). Przywiązanie do narodu jako potencjalnym nośniku tradycyjnych wartości i oparcie się na religii akcentował też polski ruch narodowy, po swojej ewolucji z ohydnej formy parlamentarno-demokratyczno-pozytywistycznej, jednak szybko skierował się na totalitarne tory. Sam nacjonalizm jako taki proponuję zastąpić czymś zbliżonym, ale innym - oparciem się na najbardziej pierwotnych, "plemiennych" w pewnym sensie wartościach ziemi rodzinnej, bądź ogólnego idenitaryzmu, tym bardziej, że współczesny nacjonalizm uległ wielu dziwnym ideowym modom, zwłaszcza mniej lub bardziej nasiąkł zupełną aberracją, jaką jest tzw. jak ja to nazywam "whitepoweryzm". Warto się w obecnych czasach zastanowić też, czy narody jako takie jeszcze istnieją.

2) z faszyzmem sprawa jest bardziej skomplikowana, niż z nacjonalizmem. Faszyzm miał w sobie wiele pierwiastków klasycznego konserwatyzmu (szczątki idei państwa organicznego), opartych na zupełnie antytradycyjnych fundamentach, jak agitacja i upolitycznienie mas, koncepcje kolektywistyczne i egalitarne, zamiłowanie do modernizmu (rozumianego nie jako prąd teologiczny, lecz ideowo-polityczny, oparty na futuryzmie oraz progresizmie, także darwinizmie), militaryzm i militaryzowanie społeczeńśtwa (absolutnie nie zgadzam się, że przeciwieństwem militaryzmu jest pacyfizm; w społeczeństwach tradycyjnych jednak wojowaniem zajmowały się określone warstwy społeczne, lub ochotnicy, w państwach lewicowych, opartych na nacjonalizmie lub faszyzmie, podobnie jak w komunizmie, walczyć miał na różnych "frontach" - także, paradoksalnie, cywilnych - każdy, i, podobnie jak w większości wspólczesnych demokracji, kiedy tylko wierchuszka sobie tego zażyczy, dla dobra Kraju każdy może trafić na drugi koniec świata z karabinem w łapie, jesli tylko nasi drodzy sojusznicy sobie tego tylko zażyczą; w państwie faszystowskim nie tyle na drugi koniec świata, co np. do Etiopii). Tak bardzo gloryfikowany przez niektórych D'Annunzio był antyklerykałem i rewolucjonistą sensu stricte.
Cały problem z faszyzmem polega też na tym, że wielu konserwatywnych, tradycjonalistycznych, narodowych, etc. myślicieli z epoki pokładało w nim swoje nadzieje, przez co dzisiaj wielu współczesnych konserwatystów, tradycjonalistów, narodowców powołując się na nich, próbuje wraz z nimi interpretować faszyzm ze strony prawicowej, kontrrewolucyjnej. Warto więc mieć na uwadze, że faszyzm - jako zjawisko - był fragmentem szerszej rzeczywistości, określonych czasów i panującej wtedy atmosfery, dlatego próba przeniesienia tego do obecnej rzeczywistości jest z góry skazana na porażkę, gdyż należałoby odbudować realia epoki jako takiej, całego międzywojnia. A od tych czasów wiele zim upłynęło, ludzka mentalność zmieniła się diametralnie, całe pokolenia ludzi, którzy mogliby kontynuować ewolucję jakiś form faszyzmu, zginęły. Zazwyczaj gwałtowną, taśmową niemalże śmiercią. Niektórzy może i niezałużenie, niektórzy jednak zdecydowanie tak.

Piewcom faszyzmu warto też przypomnieć, że obok Mussoliniego istniała też Wielka Rada Faszystowska, która pewnego pięknego dnia, po prostu podziękowała Mussoliniemu za współpracę.

Współczesne czasy potrzebują współczesnych rozwiązań. Jeśli głównym zagrożeniem jest europejskie superpaństwo, trzeba skupić się na akcentowaniu rozwoju jednostki i jej roli w odbudowaniu tradycyjnego społeczeństwa, opartego na chrześcijańskich wartościach. Wielkim problemem sporej części najróżniejszych konserwatystów czy narodowców jest brak umiejętności zobaczenia gdzie jest obecnie główny wróg, przyczyna całego wspólczesnego zła.
Tym wrogiem jest nowożytna instytucja państwa, jako taka. Instytucja powstała na gruzach społeczeństwa organicznego zwieńczonego monarchą, instytucja od zarania totalna, traktująca swoich obywateli jako surowiec. Instytucja już w swoich podstawowych założeniach bluźniąca Bogu.

Dlatego, chociaż to pewien paradoks, współczesny monarchista musi zarazem być i anarchistą.
Co za tym idzie, potrzebne jest gruntowne wywrócenie założeń i ideowych podstaw, a także otwarce się na wszelkie nurty rzadko lub wcale nie zawiązane w jakikolwiek sposób z szeroko pojętą prawicą. Potrzeba w końcu przebić osikowym kołkiem historii endeckiego trupa, i pozwolić mu spokojnie szczeznąć do reszty w zalutowanej trumnie wieków. Potrzeba też przestać trwać przy zwykłym, odtwórczym, przepełnionym dulszczyzną i purytaństwem zachowawczym, reakcyjnym konserwatyzmem, zwłaszcza pliniowskim. Wprost trzeba sięgnąć po rewolucyjny duch lewicy, oswoić go i wykorzystać do własnych celów. Wprost trzeba sięgnąć po ożywczą myśl wszelkich nutrów pokrewnych chociażby w drobnej części - po Hakima Bey'a, po Proudhona, po Abramowskiego, po Dorothy Day, po Troya Southgate'a a z drugiej strony po Spencera Heat'a, po Hansa-Hermana Hoppe, po Thomasa Woodsa Jr., po dystrybucjonistów, po wszelkich anarcho-konserwatystów, narodowych anarchistów, nacjonallibertarian, anarchistów "plemmiennych" (obecny na zachodzie nurt - tribal anarchism), by z tego wszystkiego wykrystalizować znośną całość, nową jakość, polską Nową Prawicę, różną od zachodniej New Right, bo czerpiącej z własnych kulturowych i historycznych wzorców, jak np. rodzaju sarmackiego, szlacheckiego "sakralno-ruralnego" "anarcho-kapitalizmu".


...Intifada!
Ciąg dalszy pitu-pitu ple-ple-ple...

Kolejna rzecz, od jakiej trzeba się odciąć, to podział cywilizacyjny stworzony przez prof. Konecznego, za którym niczym smród ciągnie się kompleks niższości wobec cywilizacji zachodu, tzw. łacińskiej, lub pokrewne zjawisko - kompleks niższości wobec cywilizacji wschodu. Wszyscy zapominają o naszej własnej, rodzimej kulturze, o krystalizującej się przez wieki w wielonarodowym tyglu kulturze łączącej wschód i zachód - w sarmatyzmie, pod którym to pojęciem rozumiem nie tylko sarmatyzm sensu stricte, lecz cały dorobek kulturowy ziem i wszyskich ludów naszego Międzymorza.
Oczywiście, przy całym tym anarchizmie, rozumianym nie jako anarchizm sensu stricte, lecz zniesienie nowożytnego państwa, i zastąpienie go samoorganizującymi się społecznościami, opartymi na samoistnie się tworzących się naturalnych, tradycyjnych hierarchiach, nie można porzucić pewnego ideowego rdzenia, jakim jest monarchizm. Na czele bowiem tej gigantycznej mozajki społeczności powinien stać Imperator. Nawet nie król, gdyż różne społeczności mogłyby być królestwami, księstwami, czymkolwiek takim, gdzie lokalną jedność zapewniałaby lokalna, legitymistyczna dynastia, uosabiająca całą społeczność. Imperator byłby czynnikiem zaś jednoczącym całe to wielkie anarcho-imperium.

Pozwolę sobie też tutaj wrzucić, jako fragment tych rozważań, inny mój tekst, o czymś, co ja sam ochrzciłem nazwą post-postmodernizmu:

Misz-masz lub metafizyczne drzewa i drzwi od lodówki
Cóż za dziwaczna treść musi czaić się przyczajona w mroku słów pod takim niekonwencjonalnym tytułem – pewnie sobie tak myślisz droga osobo czytająca ten tekst. Zapewne masz trochę racji w swoich dociekaniach, ale niekoniecznie – oto po prostu masz przed swoimi oczami garść najrozmaitszych poplątanych, poskręcanych, dotyczących najróżniejszych spraw moich przemyśleń, przelanych na wirtualny papier i z trudem złożonych w jedność. Z góry przepraszam Cię za mnogość dygresji, brak odnośników czy jakiejkolwiek innej namiastki bibliografi oraz ogólny nieporządek, liczę jednak, że przedstawione przeze mnie tezy wynagrodzą Ci niedogodność męczenia się z tym tekstem i zapewnią sporo – jak to mawiają Anglosasi – food for thought.
(...) Pojęcie post-postmodernizmu. Czym jest ten neologizm? Przede wszystkim kolejną niewiele znaczącą etykietką, kolejną szufladą metapolitycznego biurka. Bardzo ważną szufladą, największą, umieszczoną najwyżej i najbardziej pojemną. Szufladą, gdzie wrzuciłem metafory tytułowych drzewa i drzwi od lodówki. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to wszystko bardzo niepoważnie, ale na bazie tych metafor łatwo jest mi wyjaśnić ten stworzony przeze mnie termin.

Wszystkim jest wiadomo, że postmodernizm to zjawisko wypracowane i wdrożone przez lewicę, postmodernizm sprzyja skrajnemu relatywizmowi, odrzuceniu stałych, odwiecznych, niezmienianych zasad, na których opiera się cywilizacja i społeczeństwo. Jednak sam w sobie zawiera jedno ciekawe rozwiązanie, które potem wyniósł stamtąd i ukonserwatywnił Tomasz Gabiś, tworząc koncepcję przejścia przez czas osiowy, mianowicie rozwiązanie rozpadu wszystkich dotychczasowych idei, ideologii, etc. Spłycając i uogólniając tą myśl, także dostosowując ją do mojego osobistego „pnia” ideowego „drzewa” czy też raczej bardziej ogólnego sposobu postrzegania współczesnego (anty)świata przeze mnie – dawno temu była Rewolucja, esencja pierwotnego zła, spaczenia, skażenia, degeneracji, narzędzie i metoda działania anty-tradycyjnych sił utożsamianych przeze mnie z Szatanem, która zniszczyła odwieczny tradycyjny, hierarchiczny, Boski, ario-chrześcijański (ario chrześcijaństwo = dla odróżnienia od judeochrześcijaństwa) porządek monarchiczny. Rewolucja miała kilka swoich fal, pierwsza największa była w 1789 roku, ostatnia jak na razie w 1968. Przyjście tej ostatniej Rewolucji rozbiło w drobny mak ostatecznie podstawowe pojęcia, spychając współczesność do roli demonicznego, przesyconego złem anty-świata, świata będącego odwróceniem zasad wypływających z pojmowanej metafizycznie odwiecznej Tradycji. Obecnie przyszło nam żyć więc w świecie metafizycznych ruin, gruzów, permanentnego chaosu, niestałości, braku punktu odniesienia, gdzie w pyle, brudzie, zapomnieniu leżą i dogorywają stare idee, poglądy, pomysły, śmiałe wizje wieków. Wszyscy my jesteśmy więc barbarzyńcami przemierzającymi ten świat ruin, i wybierającymi spośród rozkładu ostatnie okruchy dawnych idei. Oczywiście, nie wszystko uległo rozkładowi. Otoczona morzem zła, toczona także rakiem wewnętrznego rozkładu, ostatnia wyspa Prawdy w oceanie bezbrzeżnej, bezdennej i wszechogarniającej ciemności Rewolucji istnieje nadal – jest to Kościół Katolicki, w pewnych określonych i specyficznych przypadkach mogą to być też inne religie wywodzące się z ario-chrześcijańskiego pnia, jak np. Prawosławie. Tak czy siak czy owak, zostaliśmy sami wobec niewyobrażalnego ogromu zła toczącego świat, zalewającego go, wnikającego w każdą szczelinę istnienia, mającego swoich proroków, mesjaszy, ideologów, anty-paladynów. Spośród okruchów starych idei konieczne jest więc zbudowanie czegoś, co pozwoli odeprzeć zło, rozproszyć ciemność, robić w pył cmentarną płytę nad zakopanym żywcem (ale nieśmiertelnym, więc jeszcze żywym) ancien regime'm.
Niestety, cioranowski „upadek w czas” (w sumie ciężko powiedzieć, czy to na pewno upadek) postępuje nadal – zmiany wywarte na ludzkiej mentalności i moralności, postęp techniczny oraz wszystko inne, co przyszło z Rewolucją, lecz nie ma jednoznacznie złego charakteru (raczej sprawia wrażenie bezmyślnych sił) nie pozwoli na przywrócenie świata średniowiecznego bądź barokowego w dzisiejszych warunkach. Skoro jednak post-nowoczesność przypieczętowała i podsumowała okres totalnej rozwałki wszystkiego, to post-post-nowoczesność jest rozwiązaniem na złożenie okruchów Tradycji w jakiś zwarty metapolityczny konstrukt.

Post-postmodernizm kończy więc z relatywizmem i względnością – dobro jest dobrem, zło jest złem niezależnie od punktu widzenia. Poprzez wirującą permanentnie burzę wściekłego chaosu widać przebłyskujący, nie do końca wyniszczony ład. Na horyzoncie ciemności absolutnej zapala się mała, pojedyncza gwiazda. Post-postmodernizm zakłada też, że wybitne jednostki, niczym jungerowski anarcha, nietzscheański nadczłowiek, znane z Evoli „JA” absolutne nie zatraciły swojego ideowego kręgosłupa, w czasach Kali – Jugi zachowały Tradycję w swoich sercach i duszach. Dysponują (dysponujemy) więc określonym „szkieletem” metapolitycznym, gdzie można umieścić uratowane okruchy tradycyjnych idei.

Tutaj na scenę dziejów wchodzi więc Metapolityczne Drzewo lub Drzwi Od Lodówki.
Tak jak drzewo nie wyrośnie bez korzeni, my nie zbudujemy nic bez zakorzenienia się w religii, kulturze przodków, Tradycji. Bez zaczerpnięcia głębokiego oddechu średniowiecza, bez jednoznacznego odrzucenia Rewolucyjnego ubóstwienia człowieka, bez całkowitej negacji wszystkiego, co wyrosło po 1789 (od demokracji przez socjalizm, anarchokapitalizm, faszyzm, monarchię konstytucyjną, absolutyzm, komunizm, i co tam tylko jeszcze się komu na przestrzeni wieków ubzdurało) nie da się w pełni przyjąć Tradycji, i na rozumianej metafizycznie Tradycji (Tradycji broń Boże nie rozumianej jako narodowy folklor), która stanie się pniem drzewa, na zasadzie „przeszczepów” dobierzemy gałęzie metapolitycznego drzewa. Gdyby nie było takich korzeni, nie byłoby takiego pnia, a z takiego a nie innego pnia nie wyrosłyby takie a nie inne gałęzie. Ale drzewko, żeby było ładne, miłe dla oka, miłe dla ucho i miłe dla czającego się gdzieś nieopodal dendrofila (w końcu mamy obowiązkowe równouprawnienie tzw. mniejszości seksualnych) musi mieć jeszcze 1) liście (zakładamy, że panuje lato - zima czyli obumarcie całego światopoglądu raczej nie wchodzi w grę, chociaż to też można różnie interpretować - w końcu po zimie jest wiosna, czyli rozwój na nowo. Ale nie wnikajmy w nadmierne abstrakcje i czysty bezsens) (ew. mogłyby być zamiast liści igły - w końcu dla świata światopogląd tradycjonalistyczny jest kolczasty) 2) kwiaty (rozumiane jednak nieco inaczej niż normalnie, bo istniejące obok owoców - kwiaty jako najbardziej reprezentatywne elementy światopoglądu 3) owoce (świadectwo że światopogląd jest żywy, cool, fashe i w ogóle koszer i rozwija się dalej) (dla niektórych mogą to jednak być zatrute owoce, ew. niektóre mogą przegnić, zrobaczywieć, itp.). Żeby drzewko było zdrowe, do określonych korzeni nie można przyporządkować diametralnie innego pnia (chociaż niektórzy potrafią połączyć np. tradycjonalizm katolicki a'la FSSPX z narodowym bolszewizmem typu limonovskiego- ale to świadczy tylko o braku zdrowych korzeni). Do gałęzi monarchizmu można dokooptować część zasad bardzo szeroko pojętej rewolucji konserwatywnej, część romantyzmu (tak, tak! trzeba w końcu ruszyć z posad zastaną bryłę świata i serią kopniaków (jak coś od niej po drodze odpadnie - cóż, trudno) przesunąć ją na tradycjonalistyczne tory, i trzeba zerwać z głów zaschnięty laurów demokratyczny liść! - możliwe, że razem z samymi głowami demokratów), następnie dołożyć można elementy libertarianizmu (...), narodowego anarchizmu (...), elementy różnych ideologii imperialnych [średniowieczne rozumienie imperializmu, nie płytki współczesny demoimperializm lub imperializm państw narodowych - dop. ja] (...) warto wzbogacić drzewko o elementy perennializmu i evolianizmu oczywiście podporządkowane religii Katolickiej oraz różnych innych elementów. I to jest właśnie to drzewo.

Ktoś może powiedzieć – OK, wspaniale, ale przecież libertarianizm jest antropocentryczną ideą Rewolucyjną. Jasne że tak, ale to nie znaczy, że nie może mieć w sobie całkiem znośnych elementów, które wyjęte z niego można dołożyć gdzie indziej.

Czy więc jednak taki tradycjonalizm w moim wydaniu jest zachowawczy, legalistyczny, etc.? Nie.
Zaryzykuję stwierdzenie, że rewolucja sama w sobie to narzędzie, element idei, zbiorowa wola mocy, manifestująca się przez szał niszczenia. Sama w sobie jednak bezideowa, będąca tylko i wyłącznie narzędziem. W tym rozumieniu terminu „rewolucja”, pod rewolucję można podciągnąć wszystko, co doprowadziło do upadku określonego ładu. Więc rewolucją było pojawienie się chrześcijaństwa, co było jedną z przyczyn upadku ładu pogańskiego, rewolucją była także działalność kontrrewolucjonistów, występujących przeciwko ładowi porewolucyjnemu, który chociaż sam stanowił anty ład w stosunku do ładu Tradycyjnego, był rodzajem ładu (przy przyziemnym rozumieniu ładu, gdzie Ład = Jest Spokojnie). Historia powtarza się w cyklach. Każdy kolejny cykl jest oddaleniem rzeczywistości od Tradycji. Na każdy cykl składają się trwające krócej pod cykle, czy też etapy danej rewolucji. I tak obecnie trwająca rewolucja zatacza już ostatni z cykli, obecny jej cykl zakończy się zupełną degrengoladą. Będzie to jednocześnie okres nieładu, okres anarchii, rozpadu obecnych państw i struktur społecznych, gdzie zacznie krystalizować się wizja nowego, kolejnego już w dziejach Europy ładu. Zanim to jednak nastąpi, zostanie poprzedzone fazą bezwładu – gdzie teoretycznie istniejące obecnie elementy teraźniejszego ładu staną się zupełnie fasadowe. Ten etap właśnie obecnie zaczyna się realizować. Takie podejście rodzi jednak wiele pytań. Skoro każdy kolejny ład jest mniej tradycyjny od poprzedniego, to jaki ład jest tym podstawowym ładem, ładem, do którego można by się odwoływać? I jeśli każdy kolejny ład jest legalny, to gdzie jest w takim razie miejsce na konserwatyzm i kontrrewolucję? Otóż nie ma miejsca na kontrrewolucję. Zamiast kontrrewolucji proponowałbym antyrewolucję.
Antyrewolucja to rewolucja zachodząca w momencie nastania przesilenia, w momencie, gdy ujawnia się rewolucja tworząca kolejny z antyładów. Antyrewolucja więc opowiada się przeciwko tejże rewolucji, zamiast kolejnej fazy postępującej degeneracji opowiada się za cofnięciem się o określoną ilość ładów wstecz, do ładu najbardziej Tradycyjnego. Czym to się różni od kontrrewolucji? Brakiem legalizmu. Przykład? Pierwszy z brzegu - gen. Jaruzelski i stan wojenny. Dla niepodległościowców (także części NRów czy NSów) zło absolutne, stłamszenie dążeń narodu do niepodległości, ple, ple, ple, dla drugich bohaterski czyn godny chwalenia ple, ple, ple, (postkomuchy wszelakie razem z postpaxem oraz dziwnym trafem różni konserwatyści gubiący sprzed oczu metafizyczną Tradycję – vide dr hab. Wielomski). Chociaż pomysły „Solidarności” (specyficzny, ludowo-robotniczy „kato-trockizm”) to jedna z ostatnich rzeczy jakie popieram, to jednak przeciwko Jaruzelowi poparłbym nawet i taki zupełnie nietradycyjny nurt. Czemu? Bo liczy się „wyjście” z określonej pozycji filozoficzno-ideowo-politycznej. Jaruzelski był namiestnikiem sowieckim w Polsce, komunizm wszelaki zaś jest skrajnie antytradycyjny, więc nie dałoby się go ochrzcić lub „unarodowić”, gdyż byłby to heglizm, czyli coś jeszcze gorszego. Czyli nawet gdyby Jaruzelski poszedł drogą gen. Pinocheta, i np. wprowadził w Polsce wolny rynek, i tak miałbym go w pogardzie jako byłego komunistę i sowieckiego aparatczyka, chyba, że jednoznacznie odciąłby się od swojej przeszłości, co w przypadku tej gnidy jest wręcz nieprawdopodobne - pamiętajmy że w świetle odtajnionych dokumentów oraz relacji sowieckich i enerdowskich wojskowych to Jaruzelski sam się prosił w Moskwie o interwencje „bratnich wojsk” w Polsce. Paradoksalnie więc, gdybym żył w czasach komunizmu, mimo bycia monarchistą czy ogólnie konserwatystą wspierałbym opozycję demokratyczną (czyli „Solidarność (I)”, „SW”, itp. nie żadnych Szechterów) przeciwko coraz bardziej fasadowym komuchom, gdyż demokracja, chociaż jest równie antytradycyjna jak komunizm (jak wszelkie odmiany socjalizmu) nie jest aż tak ludobójcza i daje jednak większe pole dla antysystemowej działalności. Antyrewolucjonista umie jednak zachować polityczny realizm, potrafi pójść na ustępstwa z silniejszym przeciwnikiem, by uratować przed zagładą chociaż część wyznawanych przez siebie wartości, ale nigdy za cenę kolaboracji czy wręcz włączenia się w budowę określonego nietradycyjnego ładu (smutny przykład Bolesława Piaseckiego, wcześniej Leona Degrelle).
Tradycja bowiem jest wartością samą w sobie, jest cenniejsza od państwa, narodu, rasy, od ludzkiego życia. Poumieramy my, nasze dzieci, wnuki, a Tradycja będzie istnieć aż do skończenia świata. Ładem najbardziej zbliżonym do ładu tak Tradycyjnego, że aż pierwotnego, do ładu sprzed Wieży Babel, gdzie Wiara, Sacrum i Tradycja stanowiły jedność jest ład chrześcijański istniejący w Europie w okresie średniowiecza, a także w nieco zmienionej formie w okresie baroku, i to na tym trzeba się więc wzorować. Jeśli więc antyrewolucjonista sankcjonuje rewolucję (w sensie: nagły przewrót, połączony z postawieniem na głowie/obaleniem aktualnego ładu) jako nadrzędzie odpowiednie w ustanowieniu ładu odwołującego się do Tradycji, to jasne jest, że podziela część przekonań, które pierwotnie nie miały zbyt wiele wspólnego z zachowawczym konserwatyzmem a'la de Maistre czy później dr czy tam prof. Plinio. Najważniejsza różnica to przekonanie, że władza musi nie tylko pochodzić od Boga, lecz posiadać oparcie w Tradycji. Ustroje (i łady) niemające oparcia w Tradycji są uznane za fałszywe, i nieobowiązujące, za element antyrzeczywistości. Tradycjonalizm jest więc najbardziej rewolucyjnym nurtem szeroko rozumianego konserwatyzmu, i nie ma nic wspólnego z nurtem zachowawczym, ugodowym, ewolucyjnym. W dzisiejszym świecie nie ma nic do zachowania, niech to wszystko zginie.

(...)

Czytelniku, pewnie zdążyłeś sobie już wyrobić opinię, co wg mnie jest Tradycją, ale tak jeszcze podsumowując, rozwinę ten wątek. Często rozmawiając z przedstawicielami "ruchu narodowego" czy różnych podobnych tworów orbitujących wokół szeroko pojętej prawicy, konserwatyzmu, nacjonalizmu zauważyłem smutną prawidłowość - praktycznie każdy z nich spłyca Tradycję do roli narodowego folkloru lub w ogóle ją odrzuca (pozytywistycznie i racjonalistycznie nastawiona część narodowców).W rzeczywistości Tradycja to nie jest kapela ludowa wujka Zenka z Koziej Górki ani całowanie dłoni kobiecie. Tradycja to metafizyczny, istniejący od zarania zbiór określonych wartości, ponadczasowych wzorów umożliwiających budowanie społeczeństwa i państwa, zawierający także przesłanie religijne. Tradycja jest więc raczej poznawana poprzez uczucia, poprzez emocje, poprzez studiowanie starych mitów, ksiąg dawno zapomnianych religii, również kronik, niż poprzez tak dzisiaj modne badania naukowe. Częściową rację w pisaniu o Tradycji miał Evola a potem pierwsi myśliciele nurtu perennialistycznego. Faktycznie Tradycja ta istnieje od początku świata, faktycznie jej elementy są rozrzucone po najrozmaitszych religiach i kulturach, faktycznie była związana z czasami tak odległymi, że nie dającymi się nawet wyobrazić. Tradycję tą można jednak tylko częściowo utożsamić z evoliańską Tradycją Pierwotną. Jeśli już, to z koncepcją x.Ramy Coomaraswamy'ego. Osobiście sądzę, że bliższe jest utożsamienie tej Tradycji z 1) Objawieniem Pierwotnym (na płaszczyźnie religijnej) (odsyłam do szczecińskiej, OMPowskiej prelekcji x. Rafała Trytka, gdzie wspominał o tym, jednak nie rozwinął tej myśli w taki sposób, jak ja to rozwinąłem) - objawienie pierwotne zawierało coś w rodzaju religijnej pamięci wszystkich ludów świata, od ich wyjścia z Raju i dalszej tułaczki po tym padole łez.
(...)
Wraz z ciemnymi wiekami pohańbienia Tradycji, czyli oświecenia (dobra nazwa dla epoki będącej wielki tryumfem Lucyfera) i nowożytności, gdy postawiono na głowie system społeczny stanowiący odbicie niebiańskiego, gdy trąd umysłowy demokracji rozsiał się po całym świecie, mogłoby się wydawać, że wszystko umarło, uległo ostatecznej zagładzie, a świat został skazany na zagładę. Jednak nie, gdyż przez eony czasu Tradycja przyjmowała różne formy, w zależności od epoki, rozwoju technicznego, stanu duchowości, mentalności danego ludu, itp. Dlatego pojawiały się próby nadawania odwiecznej Tradycji nowych form. Osobiście byłbym jednak ostrożny w uznawaniu ich tradycyjności czy prawomocności, gdyż wraz z popadnięciem papiestwa w herezje (może tak, może nie - nie mnie to oceniać - dlatego wolę trwać przy nieomylnym Magisterium Kościoła w ramach FSSPX, niż przy czasem bardzo wątpliwie katolickich naukach posoborowych papieży) zabrakło na ziemi autorytetu mogącego rozwikłać takie problemy. Dlatego dla mnie nie jest prawowity każdy ustrój nie będący legitymistyczną, tradycyjną monarchią, nawet jeśli jest to porządny ustrój autorytarny. Poza tym, jeśli dany ustrój nie pochodzi od Boga = pochodzi od Szatana, i trzeba go obalić.
(...)

---

Dlatego więc, nie jako organizację, lecz jako rodzaj mającego pewne cechy organizacji think-tanka postanawiam założyć ja, oraz kolega Radogost, reprezentujący nurt polskiego narodowego-bolszewizmu, równie post-postmodernistycznego jak mój polski narodowy anarchizm. Nazwa, forma, etc. są nieistotne, chociaż dobrą nazwę zaproponował kolega Reaktor - Frakcja Białej Armii. W sumie jednak liczy się treść. Każdego zainteresowanego zachęcam do skontaktowania się ze mną lub wyżej wspomnianymi kolegami.
Ta niby-organizacja w swoich założeniach ma całkowitą decentralizację (każdy jest sam dla siebie rzecznikiem prasowym, losowe i rotacyjne przywódctwo, gdyby przywódctwo miało być konieczne, etc.), chodzi o zjednoczenie i stworzenie ideowej i programowej odpowiedzi na Kali Jugę.

Niech żyje Nowa Prawica!


Wilhelm

31