Wywiad z Olgierdem Sroczyńskim
 
Olgierd Sroczyński (ur. 1985) – magister filozofii, publicysta i pedagog, stały współpracownik Instytutu Ludwiga von Misesa. Zajmuje się historią myśli politycznej oraz etyką w biznesie. Fan Howarda P. Lovecrafta, Jacka Dukaja, South Parku i muzyki pięknej.

Pytania zadawał ATW.

Wikipedia definiuje szkołę austriacką jako jedną z „jedną z heterodoksyjnych (znajdujących się poza głównym nurtem nauki) szkół ekonomii”. Czy takie postawienie sprawy jest słuszne? W jakim sensie szkoła austriacka jest „heterodoksyjna” i co różni ją od „głównego nurtu” współczesnej ekonomii?
Umieszczenie szkoły austriackiej poza głównym nurtem wynika z tego, że początki szkoły w jej właściwym kształcie – czyli pod koniec XIX wieku – były rewolucją w dotychczasowym myśleniu ekonomicznym. Szkołę austriacką wyróżnia przede wszystkim aprioryczno-dedukcyjna – czyli bazująca na analizie logicznej – metodologia badań zjawisk społecznych oraz subiektywna teoria wartości, które stanowiły podstawę dla zupełnie innego patrzenia na ekonomię niż w przypadku ekonomii klasycznej.
Klasyczni ekonomiści, opierając się na przekonaniu o wartości obiektywnie tkwiącej w rzeczach materialnych oraz fundamentalnej roli badań empirycznych w rozumieniu zjawisk społecznych, dochodzili do wniosku, że sferę społeczną można badać w sposób podobny jak materię nieożywioną lub świat zwierząt. Patrzyli na ludzi przez pryzmat danych statystycznych i matematycznych równań. Tak, jakby ludzie niczym się od siebie nie różnili.
Metodologia austriacka natomiast wychodzi z założenia, że sfera ludzkich działań jest zbyt skomplikowana, żeby jeden człowiek – ekonomista – mógł ją zrozumieć na podstawie obserwacji. Żeby mieć ściśle empiryczną podstawę teorii ekonomicznej, trzeba byłoby mieć dostęp do niewyobrażalnej ilości danych. Nie da się takiej ilości ani zebrać, ani przeanalizować. Ekonomiści klasyczni mieli zresztą świadomość tych ograniczeń ekonomii i popadali w naukowy relatywizm: stawiali hipotezy i wedle ich założenia mogły one się sprawdzić lub nie. Stanowisko zdecydowanie odrzucane przez szkołę austriacką. W tej tradycji mamy do czynienia z pewnymi wnioskami, z powszechnie obowiązującymi prawami, wywiedzionymi z zasad logiki.

Czy rzeczywiście szkoła austriacka postuluje „rezygnację z matematycznego modelowania zjawisk gospodarczych” oraz neguje konieczność empirycznego weryfikowania stawianych twierdzeń?
Wynika to z powodów, o których powiedziałem wcześniej – przede wszystkim niemożliwości zdobycia wystarczających danych empirycznych, które w naukach ścisłych pozyskiwane są na drodze eksperymentów. Eksperyment w naukach społecznych jest niemożliwy do przeprowadzenia, bo nie możemy wyizolować ściśle określonych czynników, jak na przykład dzieje się to w fizyce czy chemii. Nie możemy więc z całą pewnością – opierając się na empirii – stwierdzić, co było warunkiem koniecznym, co wystarczającym, a co w ogóle nie miało nic wspólnego z wystąpieniem jakiegoś zdarzenia gospodarczego.
Z tym też związana jest kwestia ekonomii matematycznej. Matematyka jest generalnie w tradycji austriackiej odrzucana jako narzędzie służące do całościowego wyjaśniania relacji gospodarczych, gdyż jest językiem zbyt abstrakcyjnym, aby opisać różnorodność zjawisk międzyludzkich. Opiera się na relacjach ilościowych, a więc posługuje się pewną abstrakcją – bez wątpienia przydatną, aczkolwiek nie wiążącą.

A zatem wiemy już, że szkoła austriacka niechętnie odnosi się zarówno do stosowania metod matematycznych w ekonomii, jak i do eksperymentalnego (empirycznego) testowania hipotez, stawiając w miejsce tego na teorię opartą o logiczne wnioskowanie z podstawowych aksjomatów. No właśnie - jakie to aksjomaty i dlaczego właśnie takie? Czy przypadkiem nie wynikają one właśnie z obserwacji zachowań ludzkich? A jeśli nie chcemy doświadczalnie sprawdzać wyprowadzonych wniosków - to jak uzasadniamy słuszność dobrania danego pakietu wstępnych założeń?
Podstawowym aksjomatem dla teorii austriackiej jest aksjomat działania - stwierdzenie, że każdy człowiek działa. Jest to założenie a priori, czyli przed doświadczeniem - nie musimy sprawdzać, czy ludzie faktycznie działają. Ludwig von Mises powołuje się tutaj na Kanta, Murray Rothbard – na św. Tomasza z Akwinu. Aksjomatowi nie można zaprzeczyć, ponieważ każda próba zaprzeczenia byłaby również działaniem.
Dlaczego to jest tak ważne? Z aksjomatem działania bezpośrednio związana jest subiektywistyczna teoria wartości. Każde działanie człowieka jest działaniem celowym - gdybyśmy nie mieli jakiegoś celu, wówczas byśmy nie działali. Uprzedzając Twoją prawdopodobną uwagę – często mówimy, że ktoś robi coś bez celu, ale jest to wyłącznie kwestia językowa. Aby działać, musimy mieć stan wyjściowy, który nas nie zadowala - i działamy aby go zmienić. Nie zawsze cele działania są przez nas jasno wyrażone. Na przykład przychodzę do domu, siadam na kanapie i włączam telewizor. Nikt nie powie, że siedzenie na kanapie przed telewizorem jest moim życiowym celem, ale w tym akurat momencie poczułem taką potrzebę, że stan wyjściowy (przed siedzeniem na kanapie) mi nie odpowiada i postanowiłem to zmienić na taki, o którym pomyślałem że będzie lepszy.
Z perspektywy ekonomii działamy zawsze dla własnej, określonej indywidualnie korzyści, uzyskania jakiejś wartości. Nawet jeżeli dokonamy altruistycznego czynu, to zrobiliśmy to w jakimś konkretnym celu - ponieważ nakazuje nam tak religia, nasze sumienie, cokolwiek tu przyjmiemy. Niektórzy mają za złe ekonomii austriackiej, że w ten sposób patrzy na ludzkie działania, ale nie rozumieją, że ekonomia to nie etyka. Stwierdzenie takiego „utylitarystycznego” charakteru działania nie niesie za sobą żadnych konsekwencji etycznych, a jedynie poznawcze.
Co zaś do doświadczenia – doświadczenie nie może falsyfikować, a tym bardziej weryfikować teorii, może ją wyłącznie obrazować. Uzasadnienie teorii austriackiej tkwi w logice, nie zaś w doświadczeniu. Doświadczenie, czyli konkretne dane statystyczne albo zdarzenia gospodarcze, wyłącznie obrazują działanie teorii. Punktem wyjścia dla ekonomisty austriackiego jest teoria, oparta na aksjomacie działania i twierdzeniach mających postać zdań analitycznych (czyli takich, których prawdziwość lub fałszywość stwierdzamy na podstawie znaczenia słów). Jeżeli zachodzi zdarzenie gospodarcze, to właśnie w teorii szukamy jego przyczyn. Szukanie ich w empirii byłoby bezcelowe; nie zdołalibyśmy tego dokonać.

Kiedy i dlaczego Ty sam zainteresowałeś się szkołą austriacką?
Przez studia nad filozofią polityczną, w trakcie których poznałem prace najpierw Hayeka, a następnie innych „austriaków”, w tym najważniejszych – Misesa, Rothbarda, Hoppego. Zrobiła na mnie wrażenie jasna i klarowna teoria społeczna, wychodząca od najbardziej oczywistych przesłanek i opierająca się na logicznym rozumowaniu. Ekonomia austriacka jest bardzo zdroworozsądkowa – czytelnik nie musi wierzyć autorowi i przyjmować jego teorii na zasadzie „on jest cenionym autorem, więc pewnie ma rację”. Z takim podejściem można się spotkać zwłaszcza u keynesistów. Tutaj odbiorca każdym twierdzeniem może powiedzieć „sprawdzam”. To jest ogromny atut tej teorii.
Jaki jest stosunek „austriaków” do tzw. „szkoły chicagowskiej”, powszechnie również uważanej za radykalnie wolnorynkową?

Szkoła chicagowska tkwi pod względem metodologicznym w głównym nurcie ekonomii i przyjmuje wiele błędów wynikających z tej tradycji myślenia. Pod względem filozoficznym Chicago przyjmowało wspomniany wcześniej relatywizm, objawiający się w tym przypadku w utylitarystycznym myśleniu o życiu społecznym. Zresztą jeżeli chodzi o zaplecze filozoficzne, czyli myślenie poza kategoriami stricte finansowymi, ekonomiści chicagowscy są pod tym względem bardzo ubodzy, zwłaszcza w porównaniu z „austriakami”.Ponadto Chicago było szkołą empiryków i matematyków, co w sposób oczywisty oddalało ich od Wiednia.
Często ekonomiści chicagowscy zgadzają się we wnioskach z ekonomistami austriackimi – jak Thomas Sowell czy David Friedman – ale droga argumentacji jest miejscami odmienna. Na pewno wielką zasługą szkoły z Chicago jest wyparcie w latach 70-tych keynesizmu z pozycji szkoły dominującej, ale też błędy ekonomii chicagowskiej np. w podejściu do polityki monetarnej przyczyniły się znacząco do ostatniego kryzysu finansowego.

Jaka jest relacja pomiędzy ekonomistami szkoły austriackiej, a ruchem libertariańskim (traktowanym jako ruch polityczny)? Czy każdy „austriak” jest libertarianinem i czy wszyscy libertarianie podpierają się szkołą austriacką? Czy postulat pełnej likwidacji i prywatyzacji państwa (anarchokapitalizm) jest nieodzowną konsekwencją myślenia w kategoriach szkoły austriackiej?
Jak sam powiedziałeś – libertarianizm jest tradycją myślenia o polityce, a raczej o państwie, opierającą się na etyce prawa własności. Różnica pomiędzy libertarianizmem a szkołą austriacką to różnica między ideą a wiedzą. Ekonomia nie wartościuje zjawisk, a jedynie je opisuje. Libertarianizm natomiast ocenia system polityczny z punktu widzenia etyki prawa własności. Można być libertarianinem, nawet radykalnym, nie będąc jednocześnie zwolennikiem szkoły austriackiej – czego przykładem są wspomniani przed chwilą ekonomiści chicagowscy – ani nawet ekonomistą. Ekonomia pełni w niektórych teoriach libertariańskich naukowe uzasadnienie szkodliwości państwa, ale też wielu autorów zaliczanych do libertarianizmu – jak Spooner, Nock czy Rand – nie było ekonomistami i w ogóle od ekonomicznych przesłanek nie wychodziło.
Zresztą sam Rothbard – wielki ekonomista i wielki libertarianin – pisał, iż libertarianie nie bronią porządku własnościowego kapitalizmu ze względu na jego ekonomiczne uzasadnienie i mieliby takie poglądy jakie mają nawet wówczas, gdyby system niewolniczy, totalitarny, okazałby się ekonomicznie bardziej efektywny. Ale tak się składa, że nie mają tego dylematu, bo zarówno ekonomia, jak i libertariańska teoria sprawiedliwości zgodnie oceniają system poszanowania prawa własności jako najbardziej optymalne rozwiązanie.
Co zaś do relacji zachodzących w drugą stronę. Pewne idee dotyczące kształtu instytucji politycznych wypływają również z wiedzy o procesach ekonomicznych, dlatego jeżeli ktoś jest zwolennikiem tradycji austriackiej, to będzie zwolennikiem radykalnego ograniczenia wpływu państwa na gospodarkę. Jeżeli ktoś wie, że interwencje państwowe są nieskuteczne, a właściwie przeciwskuteczne, to przecież nie będzie zwolennikiem interwencjonizmu – byłoby to nonsensowne lub też nieuczciwe.
Nie ma więc niczego dziwnego w tym, że główną postacią libertarianizmu jest Murray Rothbard, który również dla szkoły austriackiej jest jednym z najważniejszych autorów. Ale też autorzy tacy jak Ludwig von Mises czy Frierich von Hayek nie byli libertarianami – Mises tego pojęcia jeszcze nie znał Hayek natomiast się od niego odciął, określając siebie mianem „starego wiga”. Obaj też uznawali minimalne państwo i prawo za konieczne obwarowanie relacji rynkowych.

Rozwijając wątek podjęty w poprzednim pytaniu: czy poparcie dla szkoły austriackiej nieodzownie musi się łączyć z akceptacją wyznawanej przez wielu libertarian koncepcji „samoposiadania” człowieka i zasady zupełnego nie ingerowania we własność i wolność osobistą drugiej osoby, dopóki ta nie wszczyna otwartych, bezpośrednich działań agresywnych przeciwko nam?
To zależy pod jakim względem mówisz o samoposiadaniu. Samoposiadanie, czyli prawo własności – dysponowania – swoją osobą jest faktem, któremu nie sposób zaprzeczyć. Ty i ja w tym momencie korzystamy z tego prawa. Ja nie dysponuję Tobą, a Ty nie dysponujesz mną. Jeżeli patrzeć na samoposiadanie pod tym względem, to nie ma tutaj nad czym dyskutować.
Jeżeli z kolei pytasz o kwestie etyczne z tym związane, to ekonomia jako ekonomia zasadniczo tego nie dotyczy. Wśród ekonomistów austriackich w rzeczywistości toczą się debaty na temat uzasadnienia samoposiadania, teorii zysku początkowego i prawa własności w ogóle, ale też ekonomia nie może wędrować w stronę oceniania czegokolwiek, bo przestałaby być ekonomią, a stałaby się etyką.
Pytanie też co uznamy za ingerencję w wolność drugiej osoby i czy jest to faktycznie pogwałcenie własności. Austriacy traktują je jako bezpośrednią przemoc. Jeżeli państwo każe obywatelom chodzić na pochody pierwszomajowe pod karą grzywny, to bez wątpienia uznane będzie to za agresję. Jeżeli ojciec zabrania dziecku wyjścia na alkoholową imprezę to z pewnością nie.

Kontynuując: czy „austriakiem” trzeba być integralnie, w pełni, czy też można traktować program „austriacki” jedynie jako użyteczne narzędzie, o zakresie działania ograniczonym z tych czy innych przyczyn? Chodzi o sytuację, w której zasadniczo puszczamy gospodarkę na „rynkowy żywioł”, ale w niektórych przypadkach dopuszczamy ingerencję we własność i poczynania ludzi - na przykład w imię cenzury obyczajowej, segregacji rasowej, zwalczania „wywrotowej propagandy” etc.
Tym właśnie różni się ekonomia od idei libertariańskiej – ekonomia to zasób wiedzy o rzeczywistości, jak fizyka czy matematyka. Carlyle nazwał ekonomię „nauką posępną”, bo sprowadza idee na ziemię. Za pomocą idei można czarować rzeczywistość, za pomocą wiedzy – wyłącznie ją opisywać. Ekonomista może ocenić tylko jakie skutki wynikną z danych działań rządowych i odwodzić od ich realizacji jeżeli wedle jego wiedzy okażą się nieskuteczne.
Nie mają tutaj nic do rzeczy jego prywatne poglądy na dany temat. Ekonomista ma i może mieć swoje osobiste preferencje – jak każdy człowiek – ale nie mogą one zasłaniać mu w badaniu zjawisk społecznych i gospodarczych rzeczywistości. Może na przykład twierdzić, że pracodawca zaniżający oferowaną płacę osobie, która jest zdesperowana, postępuje nieetycznie – ale nie powinno to wpływać na kwestię postrzegania przez niego płacy minimalnej, którą musi rozpatrywać w kategoriach skutków, jakie by jej wprowadzenie wywołało. I to dotyczy wszystkich podobnych kwestii polityki i ingerencji państwa w działania ludzkie.

Jaka jest relacja pomiędzy szkołą austriacką a tzw. „lewicowym libertarianizmem” Sama Konkina III i Karla Hessa? Jak szkoła austriacka odnosi się do postulatu budowania podziemnej „kontrekonomii”?
To złożona sprawa. Zarówno Konkin jak i Hess byli swego czasu bliskimi współpracownikami Rothbarda, ale ich drogi rozeszły się głównie wskutek sporów o charakterze praktycznym. Niektórzy porównują pozycję Rothbarda w libertarianizmie do Lenina w komunizmie – przez analogię Konkin byłby tutaj odpowiednikiem Trockiego. Chociaż to porównanie nie jest do końca ścisłe, gdyż Lenin sprzyjał Trockiemu i uczynił go spadkobiercą, natomiast Rothbard od Konkina się odciął w krytyce jego Nowego Manifestu Liberteriańskiego.
Co do agorystycznej kontrekonomii, trudno ten postulat oceniać w kategoriach ekonomicznych. W politycznych jak najbardziej – pozbywanie się państwa z relacji międzyludzkich, jeżeli odbywałoby się na skalę masową, dawałoby teoretycznie impuls do pewnych przemian. Kontrekonomia jest zresztą poniekąd faktem, bo również dzisiaj ludzie przenoszą się do szarej strefy nie chcąc utrzymywać rozpasanego Lewiatana, albo też trudnią się działalnością przestępczą i tym samym funkcjonują zupełnie poza prawem. Rothbard jednak widział w takim postulacie kompletną utopię, nie tylko nieskuteczną, ale również szkodliwą dla ruchu libertariańskiego.
Inny odłam lewicowego libertarianizmu to mutualizm, który w spór z austriacką szkołą ekonomii wchodzi głównie na gruncie teoretycznym. Mutualiści akceptują przede wszystkim laborystyczną teorię wartości, której obalenie, jak już mówiłem, wiąże się bezpośrednio z narodzinami szkoły austriackiej sensu proprio. Twierdzenie, że wartość przedmiotu tkwi w nim obiektywnie przez pracę potrzebną do jego wytworzenia, powoduje że są oni przeciwni pracy najemnej (jak agoryści) uważanej przez nich za wyzysk, a także odrzucają rentę gruntową i mają zupełnie inne podejście do prawa własności niż „austriacy”.
Sami mutualiści twierdzą czasem, że laborystyczna teoria wartości rozwijana np. przez Kevina Carsona odpiera zarzuty austriackich ekonomistów, ale osobiście nie widzę ani w Carsonowskiej ekonomii, ani w lewicowym libertarianizmie niczego, co byłoby odporne na krytykę pod adresem tych przesłanek.


Olgierd Sroczyński
Ciąg dalszy...

Na przykład w powieści Roberta Antona Wilsona i Roberta Shea Illuminatus! (w tomie Lewiatan) czytamy następującą definicję:

PRYWATNA WŁASNOŚĆ ZIEMSKA: Forma przywileju oraz ingerencja w Wolny Rynek, w której jedna z grup popieranych przez państwo "posiada" ziemię, co pozwala jej ściągać haracz (podatek) od osób zamieszkałych, pracujących i produkujących na tym terenie.

Jak można to rozumieć i czy takie stanowisko ma coś wspólnego z austriacką szkołą ekonomii?
To jest właśnie kwestia o której wspomniałem w odniesieniu do mutualistów – a więc bardzo socjalistycznego podejścia do kwestii własności prywatnej i kapitału. Dla lewicowych libertarian własność sprawiedliwa to taka, z której bezpośrednio człowiek korzysta. Jeżeli ktoś ma gospodarstwo rolne i z niego żyje (uprawia rolę) to jest to własność sprawiedliwa. Według nich nikt nie może być prawowitym właścicielem na przykład wsi – jak to miało miejsce w przypadku szlachty – i wynajmować ziemi ludziom czerpiąc z tego zyski. Pomiędzy zyskiem z wynajmu a podatkiem nie ma dla nich żadnej różnicy – obie sytuacje kwalifikowane są jako uzurpacja i przemoc.
Jak się do tego odnosi ekonomia austriacka? Można łatwo zauważyć, że takie podejście do prawa własności jest ściśle powiązane z obiektywistycznym patrzeniem na wartość, a także z bardzo radykalnym egalitaryzmem. Żeby to ująć prościej – wszyscy jesteśmy według niego równi i mamy pewne ustalone obiektywnie potrzeby. A jeżeli ktoś ma więcej niż inni to zapewne skutkiem wyzysku drugiego człowieka, tzn. nie czerpania korzyści wyłącznie ze swojej pracy. Ideałem mutualistów, jeżeli pokusić się o obrazek, jest wieś, w której wszyscy wieśniacy mają po równym skrawku ziemi na własność, a cała wspólnota zorganizowana jest na zasadach absolutnej izonomii. W gruncie rzeczy bardzo przypomina to wizję komunistów.
Obie te przesłanki, od których wychodzą mutualiści, są zupełnie nie do pogodzenia z założeniami ekonomii austriackiej. Każdy człowiek jest inny, każdy ma inne potrzeby i inaczej wartościuje rzeczy. Jest też obdarzony zupełnie innymi talentami. Ze względu chociażby na to nie jest możliwa absolutna równość pomiędzy ludźmi – Rothbard napisał nawet książkę pt. "Egalitaryzm jako bunt przeciwko naturze", którą powinien przeczytać każdy lewicowiec.

W ostatnich numerach Młodzieży Imperium poświęciliśmy nieco miejsca kwestii tzw. „własności intelektualnej”. Jak to zjawisko i związane z nim problemy postrzegane są wśród wolnorynkowych ekonomistów ze szkoły austriackiej?
Problem prawa własności intelektualnej jest bardzo skomplikowany, ponieważ w debacie publicznej występuje mnóstwo argumentów z nim związanych – zarówno przeciwko, jak i za istnieniem tych praw. Dlatego na pewno nie wystarczy nam czasu, żeby wyczerpująco omówić tę kwestię, a część szczegółów mogłaby się dla czytelnika wydawać nużąca. Można jednak przytoczyć kilka głównych argumentów z pozycji austriackich przeciwko instytucji własności intelektualnej, zwłaszcza w jej obecnym kształcie.
Podstawowym argumentem jest fakt, że tzw. własność intelektualna stanowi ograniczenie własności prywatnej. Jeżeli opatentuję nowy sposób uprawy ziemniaków, to Ty nie będziesz mógł na swoim polu, korzystając ze swojej ziemi wykorzystać tego sposobu jeżeli ja Ci nie pozwolę. Argumentacja zwolenników własności intelektualnej jest taka, że skoro ja to wymyśliłem, to Ty – korzystając z tego sposobu i stanowiąc dla mnie konkurencję na rynku – odbierasz mi potencjalny zysk w postaci klientów, którymi muszę się z Tobą dzielić. I własność intelektualna w postaci patentu tę sprawę rozwiązuje, bo za możliwość bycia dla mnie konkurencją musisz mi zapłacić, albo po prostu nie możesz nią być. To samo – potencjalny zysk, tracony rzekomo wskutek łamania własności intelektualnej – jest obecne w przypadku np. ściąganych z Internetu plików muzycznych.
Kłopot polega na tym, że „potencjalny zysk” nie jest zyskiem, więc tracąc potencjalnego konsumenta moich wytworów nie tracę nic z mojego majątku. Nikt nie może powiedzieć, że płyta czy książka byłaby na pewno kupiona przez kogoś, kto ściągnął ją z Internetu, w momencie gdyby nie była ona tam dostępna.
Twórca nic nie traci z aktualnego zasobu swoich dóbr jeżeli ktoś kopiuje jego twórczość, a co najwyżej mu tych dóbr nie przybywa. I nie oznacza to, że na pewno by mu ich przybyło, gdyby nie było możliwości łamania własności intelektualnej – skoro nie decyduje on płacić się za płytę czy książkę w takiej cenie, jaka jest od niego wymagana, to przypuszczalnie nie zapłaciłby on za nią gdyby nie mógł jej ściągnąć. Nie wiemy tego, bo ludzie wartościują rzeczy subiektywnie, a każde wartościowanie zależy od aktualnych warunków. Tytułem dygresji – wydawcy obwiniają za niską sprzedaż płyt i książek łamanie własności intelektualnej – a nigdy to, że ceny są po prostu zbyt wysokie jak na gusta i portfele odbiorców. A trzeba zauważyć, że w Polsce zwłaszcza wynagrodzenie dla autorów danych dzieł to niewielki procent z kwoty, którą płaci odbiorca.
Część zwolenników prawa własności intelektualnej zarzuca przeciwnikom – tzw. infoanarchistom – materialistyczne pojmowanie rzeczywistości, kiedy ci ostatni broniąc prawa własności do rzeczy materialnych stawiają je ponad własnością intelektualną. Rzecz jednak nie dotyczy tutaj materializmu, tylko problemu rzadkości i zawłaszczenia. Własność rzeczy materialnych wynika z tego, że są one rzadkie: wielu ludzi nie może posiadać jednej rzeczy. Granice własności są potrzebne dla ustalenia reguł współpracy pomiędzy ludźmi. Z bytami intelektualnymi sprawa ma się odmiennie – nie dotyczy ich problem rzadkości, twórca nie może zawłaszczyć całej „substancji intelektualnej” którą przelał na papier czy na płytę CD. To prowadzi do absurdalnych konsekwencji logicznych. Słuchając płyty lub czytając książkę tę „substancję” nieustannie pochłaniamy i kopiujemy za pomocą swojego umysłu, nie powodując przecież jej ubytku. Dlaczego tego samego nie można robić za pomocą swojego komputera lub swojego papieru do ksero? Idąc tropem myślenia zwolenników własności intelektualnej w kierunku absurdu, za każdym razem kiedy ściągam książkę z półki, żeby sprawić sobie przyjemność jej lekturą, powinienem płacić jej autorowi jakąś kwotę pieniędzy.
Tak jak powiedziałem, problem własności intelektualnej jest na tyle złożony, że dyskusję można ciągnąć jeszcze przez długie godziny, więc najlepiej będzie odesłać do opublikowanego w MI tekstu Kinselli, który w tym względzie jest naprawdę wyczerpujący.

Drążmy dalej: jaka jest recepcja austriackiej szkoły ekonomicznej w środowiskach konserwatywnych, tradycjonalistycznych? W szczególności, czy istnieją jakieś opracowania (zarówno ze strony „austriackiej”, jak i kościelnej) na temat zgodności tez austriackiej szkoły ekonomicznej z nauczaniem Kościoła Rzymskiego?
Recepcja jest widoczna i – co najważniejsze – nie jest to dziełem przypadku. Traktowanie ekonomii jako nauki odkrywającej powszechnie obowiązujące prawa jest całkowicie zgodne z podejściem tomistycznym, a więc ortodoksyjnie katolickim. W filozofii św. Tomasza prawa odkrywane przez naukę są prawami nadanymi przez Boga i człowiek poznaje Go również posługując się rozumem. Nie ma tutaj miejsca na relatywizm, który towarzyszy mainstreamowej ekonomii – można więc powiedzieć, że szkoła austriacka jest już pod względem epistemologicznym konserwatywna.
Wielu konserwatystów wskutek poznawania ekonomii zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że sfera ekonomiczno-społeczna nie jest czymś, co można dowolnie kształtować za pomocą państwa, a jeszcze dobitniej – że próby jej „dostrajania” do jakiejkolwiek idei muszą skończyć się fiaskiem. Dla konserwatysty nauka ekonomii jest więc kolejnym argumentem do walki z państwem, które obecnie promuje wyłącznie światopogląd lewicowy, ingerując w sferę prywatną, a nawet intymną. Ale nie tylko – konserwatyści zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, że również „ich” państwo powinno pozostać ograniczone i dać jak najwięcej wolności wspólnotom organicznym aby te prawidłowo się rozwijały.
Co do publikacji, to na pewno wymienić należy w pierwszej kolejności Thomasa E. Woodsa, którego jedna szczególnie ważna książka – Kościół a wolny rynek – wyjaśnia relację pomiędzy Nauką Społeczną Kościoła a ekonomią austriacką. Warta uwagi jest też na pewno publikacja A. Chafuena na temat pierwszych ekonomistów – późnych scholastyków z Uniwersytetu w Salamance, którzy rozwijali opartą na doktrynie tomistycznej myśl społeczną, zbieżną z wieloma punktami teorii austriackiej. Ponadto są w Ludwig von Mises Institute również inni autorzy, którzy patrzą na ekonomię z pozycji katolickich – jak Lew Rockwell i Jeffrey Tucker, by wymienić najważniejszych.
Z kolei na polskim rynku ostatnio pojawiła się książka ojca Jacka Gniadka Dwóch ludzi z Galicji, gdzie autor zestawia ze sobą koncepcje Karola Wojtyły i Ludwiga von Misesa (urodził się we Lwowie i ponoć mówił świetnie po polsku). Nie mówiąc już o autorach z krakowskiej szkoły ekonomii, „polskich Austriakach” – m.in. Włodzimierzu Czerkawskim, Adamie Krzyżanowskim, Adamie Heydlu – u których połączenie wiary katolickiej i liberalizmu ekonomicznego było wyraźnie akcentowane.

Jak szkoła austriacka (i na przykład Ty osobiście) odnosi się do postulowanych przez niektórych konserwatystów i nacjonalistów koncepcji gospodarczych takich jak korporacjonizm, feudalizm, dystrybucjonizm, w ramach których postuluje się sprzeciw wobec kapitalizmu, podkreśla się za to wartość społeczeństwa organicznego, hierarchicznego, stanowego etc.? Czy to programy godne uwagi, czy też wrzucacie je wszystkie do przepastnego worka z napisem „Jeden Wielki Socjalizm” (tylko że pobożny)?
Przyjmując punkt widzenia ekonomisty – to znaczy stosując tylko i wyłącznie ekonomiczne narzędzia opisu – można dzielić systemy gospodarcze jedynie pod względem ograniczeń nakładanych na rynek przez państwo, a przede wszystkim na ich skuteczność w dążeniu do realizacji celów. To ta sama sprawa, o której mówiłem wcześniej – ekonomisty nie interesuje z jakich względów państwo interweniuje i ogranicza prawo własności. Może on stwierdzić tylko, że dana polityka przyniesie negatywne lub pozytywne skutki.
Ja zajmuję się przede wszystkim historią idei i z tego punktu widzenia mogę rozpatrywać takie postulaty w zupełnie innych kategoriach, to znaczy dostrzegając przesłanki na jakich one się opierają. Ale kiedy dochodzi do odpowiedzi na pytanie o praktyczną realizację danej idei, konieczna jest też jej weryfikacja pod kątem przystawania jej do rzeczywistości – i to jest rola „nauki posępnej”. Pewne konserwatywne postulaty dotyczące urządzenia ładu społecznego brzmią pięknie, jednak główną cechą myślenia konserwatywnego powinien być realizm – dostosowanie do tego, na co człowiek nie ma wpływu.
Tymczasem wiele osób mieniących się konserwatystami, a zwłaszcza nacjonalistów, reprezentuje myślenie romantyczne, które jest niezwykle szkodliwe dla polityki i w gruncie rzeczy nie odróżnia ich – poza przesłankami – od socjalistów. Nieodmiennie jest w nim obecne stawianie woli charyzmatycznej jednostki lub grupy ludzi ponad potrzebę badania rzeczywistości i pytania jak ona faktycznie działa. To jest doskonała podstawa do tworzenia mitu. Zauważ, że z młodymi nacjonalistami – podobnie jak z lewicowcami – nie da się dyskutować na argumenty o pewnych sprawach związanych z gospodarką. Chcą oni podporządkowywać gospodarkę pewnym ideom, a wszelkie twierdzenia o rzeczywistości, które do idei nie przystają są przez nich odrzucane jako fałszywe.
A przecież to nie rozwiązuje problemu, mało tego, tworzy kolejne realne problemy – spójrzmy na Portugalię Salazara albo próby z korporacjonizmem Franco. Tam objawiła się w pełni słabość prób podporządkowania gospodarki ideom. Tego po prostu nie da się zrobić w taki sposób.

Czy gdzieś w świecie były już realizowane w praktyce postulaty „austriaków”, czy ekonomiści z tego nurtu bywali ministrami, doradcami etc.? A czy w historii (np. w starożytności, średniowieczu etc.) istniały takie społeczeństwa, w których realizowano to, co dopiero po wielu wiekach sformułowała i usystematyzowała „szkoła austriacka”?
Były takie przypadki. Jedni z pierwszych przedstawicieli szkoły austriackiej, Eugen von Böhm-Bawerk i Friedrich von Wieser w Cesarstwie Austro-Węgier zasiadali na fotelach ministerialnych, wywierając niemały wpływ na politykę Austrii, która i tak zawsze była zupełnie inna niż pruski narodowy socjalizm. Z „austriaków” szerzej na ten temat pisze Hans Hermann-Hoppe.
Później, po I wojnie światowej sytuacja się zmieniła. Wybuch wojny w 1914 roku jest uznawany zresztą za datę graniczną „wspaniałego stulecia”, które było czasem pokoju i rozwoju kapitalizmu. Rządowe wydatki związane z wojną i destabilizacja polityczna Europy (obalenie trzech wielkich monarchii, rewolucja bolszewicka) spowodowały całkowitą zmianę kursu ekonomicznego większości państw. Użytecznym narzędziem dla polityków stał się zwłaszcza keynesizm, który naznaczył piętnem prawie całą dwudziestowieczną politykę gospodarczą na Zachodzie. Austriacy mówili to, czego politycy nie chcieli słuchać i dlatego nie cieszyli się wśród elit politycznych powodzeniem.
Jednak pewne – powiedzmy: wolnorynkowe – postulaty dotyczące polityki gospodarczej również zdołały zyskać zwolenników wśród polityków. W kontekście ekonomii austriackiej należy zwrócić uwagę zwłaszcza na cud gospodarczy Niemiec, który był dziełem ekonomistów ordoliberalnych, mocno inspirujących się szkołą austriacką.
Obecnie obserwujemy również swoisty renesans ekonomii austriackiej, bo mimo że w dyskusji na temat kryzysu finansowego wciąż pierwsze skrzypce gra keynesizm, to jednak pojawiają się również głosy za tym, że polityka interwencjonizmu nie jest rozwiązaniem problemów, a raczej ich przyczyną. W brytyjskiej Izbie Gmin wysunięto ostatnio nawet projekt uzdrowienia rynku finansowego poprzez powrót do stuprocentowej rezerwy złota – za sprawą dwóch „proaustriacko” nastawionych parlamentarzystów, Douglasa Carswella i Stevena Bakera. Są więc pewne szanse na przyszłość.
Co zaś do przeszłości, to trudno jednoznacznie to stwierdzić ze względu na różnice w pojmowaniu niektórych instytucji społecznych, przede wszystkim państwa. Pewnej rewolucji w tym względzie dokonał Hoppe, który uznał monarchię i zdecentralizowany średniowieczny system arystokratyczny za władzę prywatną, prywatną „produkcję bezpieczeństwa”. To dość dobrze oddaje sytuację polityczną w Średniowieczu, w którym niektórzy chcieliby koniecznie znaleźć ideał wymyślonego w XIX i XX wieku „korporacjonizmu”. Nakładanie współczesnych kategorii politycznych na ład średniowieczny czy starożytny, a zwłaszcza pragnienie odtworzenia go za pomocą nowoczesnego państwa jest kompletnym nieporozumieniem.

Czy w Polsce istnieje obecnie jakikolwiek większy odbiór (choćby nawet krytyczny) szkoły austriackiej w środowiskach akademickich?
Jest coraz lepiej, zwłaszcza po kryzysie finansowym, niestety nadal wiedza na temat teorii austriackich i popularność autorów z tej tradycji nie jest satysfakcjonująca. Dość łatwo to jednak zrozumieć – ekonomiści nie lubią, kiedy wytyka się im fundamentalne błędy. Mark Blaug napisał w swoim podręczniku do metodologii, że ekonomiści zdają sobie sprawę z tego, że ich teorie nie są doskonałe, ale nigdy nie przyjmą kogoś, kto próbuje ich przekonać, że skoro nie można biegać, nie można również chodzić. A ekonomia austriacka właśnie to mówi. Efekt tego jest taki, że w znanych mi polskich podręcznikach do historii myśli ekonomicznej omówienie szkoły austriackiej zajmuje ok. dwóch stron druku, co jasno sugeruje studentom, że nie ma się czym tutaj tak naprawdę interesować.
Znacznie lepiej jest np. w filozofii, gdzie zdecydowanie częściej cytuje się „austriaków” – prawdopodobnie ze względu na to, że filozofowie lepiej potrafią ocenić metodologię i strukturę logiczną wywodów autorów tej tradycji, a dodatkowo nie są obarczeni tym brzemieniem „zawodowym”, które krępuje ekonomistów. Innymi słowy, filozof dysponuje nieco większą swobodą wypowiedzi na temat tej teorii, bo nie uderza w „klasowy interes” swoich kolegów i koleżanek.


40