RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

DROEFHEID vs. GABE UNRUH - "Split"
Niemiecka wytwórnia Skull Line publikuje wiele materiałów z kręgów militarno-industrialnych i bardzo często są to pozycje godne uwagi - być może nie przecierające nowych szlaków, ale za to sprawnie wykorzystujące standardowe możliwości gatunku. Do takich dzieł należy split fińskiego projektu Droefheid z niemieckim Gabe Unruh.
Płytę rozpoczyna Droefheid, serwujący nam coś w rodzaju mrocznej, podniosłej symfonii w pięciu częściach. Nie ma tu w zasadzie przemysłowo-wojennego hałasu i archiwalnych sampli, nie ma wokalu, jest tylko muzyka - posępne, pełne napięcia, chwilami wręcz drapieżne melodie instrumentów smyczkowych i dętych, zawodzące chóry, marszowe rytmy wybijane na werblach, kotłach i talerzach. Wszystko rozgrywa się w pewnym określonym spektrum brzmieniowym i tworzy zwartą całość, ale bynajmniej nie nudzi. Skojarzenia? Być może March Of Heroes (Droefheid jest jednak bardziej melodyjne, muzyczne), francuski Sturm (pasuje, acz fiński projekt gra w sposób bardziej rozbuchany, ekspresyjny).
Gabe Unruh przedstawia pięć kompozycji typowo militarnych. Rozpoczyna się nieomal wesołym "Hymne an die Fahne", opartym o marszowy rytm i wpadającą w ucho melodię, później jest już różnie - czasami na pograniczu dark ambientu, kiedy indziej hałaśliwie, albo znów melodyjnie. Sporo tu niemieckojęzycznych sampli (rozkazy, okrzyki, przemówienia), wojennych odgłosów, złowrogich i podniosłych melodii - po prostu cały sztafaż gatunku. Muzyka dla miłośników tej stylistyki - ale niekoniecznie tych najmniej wybrednych. Ja lubię.

ZILVERHILL - "Latent - Active - Descent"
Australijska produkcja industrialno-ambientowa, zwracająca uwagę przede wszystkim inspiracjami, na które powołuje się twórca (niejaki Tim Bayes). Mają to być mianowicie: "Alicja Po Drugiej Stronie Lustra" Lewisa Carrolla, malarstwo Augusta Natterera (chorego umysłowo artysty, który tworzył podczas pobytu w zakładach psychiatrycznych) i wreszcie... czyny i słowa ex-prezydenta USA, Richarda Nixona, bohatera afery Watergate. Trzeba przyznać, że to dość intrygująca mieszanka...
W praktyce "Latent-Active-Descent" to godzina hipnotyzujących brzmień, rozlegających się w mrocznej, ponurej przestrzeni. Głębokie drony, metaliczne pogłosy, rozmyte szumy, szmery i brzęczenia dobiegające gdzieś z oddali - Zilverhill wykorzystuje cały ten podstawowy surowiec gatunku, wplatając weń fragmenty przemówień Nixona, co daje razem dość surrealistyczny efekt. Niekiedy ta tajemnicza dźwiękowa tapeta wybucha bardziej bezpośrednim hałasem z pogranicza harsh noise czy power electronics.
Oniryczne, paranoiczne, nastrojowe... jeśli ktoś lubi nastroje rodem ze snu może niekoniecznie koszmarnego, ale na pewno pełnego dziwnego, podskórnego napięcia.

IMPERAT - "First EP"
Argentyński projekt Imperat kroczy ścieżką wytyczoną przez wielu podobnych wykonawców, serwując elektroniczną muzykę stylizowaną na neoklasyczny monumentalizm pełen trąb, smyczków, werbli i kotłów, a wszystko to oczywiście pełne "rewolucyjno-tradycjonalistycznego" przekazu (wyraźne nawiązania do starożytnego Rzymu, barona Evoli, średniowiecznego katolicyzmu etc.). Trochę szkoda, że recenzowany materiał zawiera tylko dwa utworki i trwa raptem siedem minut, choć spragnieni wrażeń mogą jeszcze parę kawałków uświadczyć na youtube i myspace'owym profilu projektu.
Nie jest to muzyka oryginalna i nie jest też zła. Oba utwory mają w sobie jakąś tam moc, dynamikę, szczególnie tyczy się to drugiego (krótszego), przy którym aż się chce maszerować, tłuc w tarabany czy cokolwiek takiego. Fakt faktem, że dźwięk instrumentów wydaje się nieco zbyt plastikowy, warto to podrasować i uzyskać brzmienie bardziej naturalne. A poza tym? Szerokiej drogi, panowie.

ALPHA SIGNAL - "Nea#Flu"
Kolejne sygnowane nowym "nome de guerre" wydawnictwo dawnego pana Humanoise. EP-ka wydana w ramach netlabelu Research Sounds przynosi nieco ponad kwadrans sterylnych, chłodnych brzmień, nawiązujacych do stylistyk glitch i click-and-cut. Minimalistyczne kompozycje złożone są głównie z krótkich trzasków, pstryknięć, kliknięć, urywków białego szumu i niekiedy niskich, basowych tonów, rozbrzmiewających w tle. Syntetyczne niby-rytmy przywodzą na myśl precyzję komputerów, albo jakieś futurystyczne cyber-insekty. Mała, ale intrygująca rzecz. Do pobrania tutaj: http://www.archive.org/details/rs_03

REVOLUTONIARY ARMY OF INFANT JESUS - "Mirror", "The Gift of Tears & Le Liturgie Pour Le Fin Du Temps"
Zespół-zagadka, o nazwie zaczerpniętej z filmu Luisa Bunuela "Mroczny przedmiot pożądania", w którym Rewolucyjna Armia Dzieciątka Jezus była tajemniczą, religijno-klerykalną organizacją terrorystyczną. Zdawałoby się, że wykorzystanie takiego miana to jedynie prowokacja podszyta ironią, przeczy temu jednak (a przynajmniej komplikuje sprawę) autentyczna, mistyczna egzaltacja obecna w muzyce projektu, o którym wiadomo niewiele. Zespół pochodził z Liverpoolu, istniał od końca lat 80-tych do połowy lat 90-tych, kierowali nim Jon Egman, Bronek Kram i Les Hampson. Wystąpili m.in. na festiwalu muzyki chrześcijańskiej "Greenbelt" w roku 1989. W 1992 na łamach pisma "Cross Rhytms" ukazała się publikacja na temat RAIJ, zawierająca kilka wypowiedzi muzyków. Poza tym - cisza i mrok, przynajmniej gdy chodzi o informacje dostępne w sieci.
Ale niech przemówi muzyka. Rewolucyjna Armia Dzieciątka Jezus pozostawiła po sobie kilka płyt, wypełnionych eklektycznymi nagraniami z pogranicza muzyki klasycznej, rocka elektronicznego, gotyku, dark ambientu i folkloru z różnych stron świata. Odzywają się tu echa estetyki zimnofalowej, są też ślady industrialu i smętnego jazzu, a nad wszystkim góruje duch religijnego czy też quasi-religijnego misterium. Wrażenie to pogłębiają także pełne zadumy, elegijne śpiewy męskie i żeńskie oraz fragmenty mówione i szeptane. Słychać język angielski, ale także inne - francuski, rosyjski... Jeśli szukać porównań, to stosunkowo blisko tej muzyce do Dead Can Dance, Current 93, być może także Legendary Pink Dots i SPK z albumu "Zahmia Lehmani". Apokalipsa o zachodzie słońca, oglądana w zadumie i z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni, dalekie wspomnienie starej Europy i dziejowych burz, wieczorna liturgia w kościele na pustkowiu, kawiarniana dekadencja i spacer po cmentarzu... Poważne i głębokie doświadczenie, które warto przeżyć.


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

CENTAURO DEL NORTE - "A Sangre Y Fuego"
"Krew i Ogień" - tytuł niespecjalnie oryginalny, za to na pewno wpisujący się w militarną konwencję. Bo oczywiście mexykański "Centaur z Północy" to kolejna pancerna formacja na scenie wojenno-przemysłowej. Sama nazwa projektu pochodzi od jednego z pseudonimów rewolucjonisty Pancho Villi, zaś tytuł pierwszego utworu to data jednego z meksykańskich świąt narodowych (rocznica zwycięstwa wojsk Meksyku nad Francuzami pod Pueblo w roku 1862). Tyle zdołałem rozszyfrować (wymowna jest także patriotyczna ikonografia na okładce).
Stylistycznie Centauro del Norte prezentuje mniej więcej takie podejście do militarnego industrialu, jakie cechowało np. debiutanckie płyty Krępulca i Kreuzweg Ost, bardzo wczesny Der Blutharsch, czy recenzowany tu niedawno przeze mnie Nuevo Ideal Nacional z Kolumbii. Inaczej mówiąc, nie jest to jakaś rozbuchana, symfoniczna neoklasyka ze złożonymi aranżacjami, ale raczej kolaż historyczno-żołnierskich sampli (przemówienia, pieśni, marsze etc.), okraszony rozmaitymi metalicznymi zgrzytami, łoskotem werbli, stukotem podkutych butów i tak dalej. Na jednym z for internetowych ktoś lapidarnie opisał tego typu granie w następujący sposób:

Siedzisz w narożnym pokoju,
- jedno otwarte okno wychodzi na plac, na którym trwa wiec jakiejś partii,
- drugie otwarte okno wychodzi na bocznicę kolejową, po której wolno przetacza się towarowy z 50-ma wagonami,
- za ścianą lekko upośledzone dziecko bawi się elektronicznymi organami naciskając na przemian dwa klawisze.


Wracając do "A Sangre Y Fuego", to rzecz trwa tylko jedenaście minut, nie wyróżnia się niczym oryginalnym, polecić więc mogę - ale chyba tylko fanatykom gatunku. Ciekawe, czy w przyszłości Centauro del Norte zaprezentuje dłuższy i bardziej pomysłowy album.

SIEKIERA - "Na wszystkich frontach świata"
Bombowa ostrość i wściekłość, atawistyczna agresja człowieka odartego z konwenansów. Ponoć to korzenie polskiego punk rocka. Wiele z nagrań na tej płycie pochodzi z festiwalu w Jarocinie, będącego skupiskiem zdziczałych kontestatorów PRLowskiej nierzeczywistości. Ale oczywiście nie z tych powodów zainteresowałem się tym dziełem. Oczywiście, aspekt ostrej kontrkulturowości jest tu interesujący, ale w tych nagraniach Siekiery bardziej pociąga chyba pewne oddanie sfery elementarnej. Dźwięk szorstki niczym zardzewiała piła, dosadne teksty, galopujące tętno – brzmi to mocno, ale strona techniczna w rzeczywistości jest bardzo prosta. Finezji tu nie uświadczymy, tylko nakładające się dźwięki, stylizowaną na werbel perkusję, czasem jakieś pulsowanie, ślizganie, a najczęściej to po prostu pędzący warkot gitary.
Ma to w sobie jednak pewien urok instynktownej pierwotności. Wg mnie utwory w większości są spójne, muzyka pasuje do słów, tylko parę razy występuje niedosyt z powodu ubóstwa treści. Ważne, że kolejne kawałki, niektóre po parę razy się powtarzające, wytrwale kopią słuchających swoją mocą. Niektóre z nich mają wydźwięk który spokojnie można wziąć za bardzo daleki od anarchizujących ideologii panczurstwa. Kipią militaryzmem, brutalnością, śmiercionośną aberracją. „Siekiera”, „Wojownik” czy „Idzie wojna” – przenoszą one słuchacza w świat niepohamowanego gniewu usiłującego wydostać się ze sztucznego zamknięcia, opakowania w ciasne ramy. Pewne rzeczy są tu wyrażone prosto acz niebezpośrednio, treści tych piosenek można interpretować zapewne różnie; uważam że perspektywa jakiegoś „hierarchizmu” czy „wojowniczości” również jest tu uprawniona. Wprawdzie wszystko to jest spowite krwawymi oparami absurdu, ale ta atmosfera jeszcze bardziej uniformizuje rzeczywistą wielowątkowość granej twórczości. Przez to wielu odmiennych słuchaczy może znaleźć w tej muzyce to, czego szuka. Właściwie to całości można słuchać wiele i wiele razy, cały czas odnajdując coś nowego, dostrzegać odmienne akcenty przekazu. Takie drążenie w muzyce sprzed ponad ćwierć wieku może przysłużyć się kulturowej tożsamości jednostki, jeśli będzie ona umiejętnie dobierać elementy do swojej układanki. Chociaż tej Siekiery niemal nic nie wiąże z różnymi projektami neofolkowymi, martialowymi czy industrialowymi, to pewne wspólne płaszczyzny dla nich rzeczywiście istnieją, i sięgają one dalej i głębiej niż sama strona muzyczna czy nawet stricte kulturowa ich dorobku.

Reaktor

SIEKIERA - "Nowa Alexandria"
Po wysłuchaniu poprzednich, szaleńczych nagrań Siekiery, postanowiłem iść dalej i dotrzeć do reszty ich dorobku. Myślałem że i później powstało coś równie ostrego. Ale nie, „Nowa Aleksandria” (która powstała po jakichś personalnych zmianach w zespole) wypełniona jest zupełnie inną atmosferą.
Jest to mroczny post punk, zimna fala dźwięków podmywająca zmysł słuchu odbiorcy. Wszystko jest tutaj do siebie podobne, gra leci na to samo kopyto, trochę pulsującego brzęczenia i rytmiczne uderzenia. Teksty nie porywają nijak, nie tworzą rozbudowanej warstwy lirycznej. Jedynie kawałek pt. „Ludzie Wschodu” jest interesujący, a to z powodu zapożyczenia słów z starego dobrego utworu o tytule identycznym jak nazwa zespołu. Reszta jest (przynajmniej dla mnie) drętwa, ograniczona do zlepki przypadkowych wyrazów, których całościowego wyobrażenia, przekazywanego obrazu trudno się domyślić.
Przyznam jednak, atmosfera albumu jest niepokojąca i nawet wciągająca, ale brakuje w tym zróżnicowania. Sama muzyka może posłużyć jako podkład dla jakichś mrocznych nagrań, ale enigmatyczne słowa piosenek zdecydowanie z nią nie współgrają, a wręcz trywializują. Cóż, innym zapewne całość jednak się podoba; słuchając płyty mam wrażenie, jakbym był zamknięty w chłodnej, ciemnej i wilgotnej komórce, wiadro zimnej wody co chwilę zalewałoby mi twarz, rury kapały, w kątach czaiły się szczury a z zewnątrz dolatywały jakieś tajemnicze, urwane dźwięki. Ale ostatecznie okazało się to tylko aranżacją, planowaną inscenizacją w jakimś studiu, a atmosfera ulotniła się po zdjęciu ozdób i włączeniu świateł kamer.

Reaktor


34