RECENZJE MUZYCZNE
ATW - chyba że napisano inaczej

KRIEGSFALL-U - "s/t (Third)", Epidemie Records 2011
"Złe wieści dla Bestii - wróciliśmy" - takim hasłem reklamuje swój najnowszy album węgierski zespół pod dowództwem Pánczéla Hegedűsa Jánosa. Przypomnijmy: Kriegsfall-U zadebiutował na scenie militarno-industrialnej w roku 2004, wydając siedmiocalowy, winylowy split z Wappenbund. Rok później ukazał się winyl dziesięciocalowy, tym razem dzielony z Autopsią, a także pełnoprawny, niezatytułowany album na kompakcie. Zespół pojawił się na kilku składankach, a w 2009 roku wydał na CD-R płytę (również pozbawioną tytułu) z kilkoma nowymi nagraniami i koncertowymi wersjami paru starych utworów. Rok 2011 przyniósł, nakładem czeskiej Epidemie Records, kolejny materiał (znów "untitled"). Rzecz trwa niespełna 37 minut, nie jest więc zbyt długa, ale odnoszę wrażenie, że twórcy powiedzieli w tym czasie właśnie to, co powiedzieć chcieli.
W materiałach promocyjnych album ten polecany jest miłośnikom "starego Derniere Volonte, Der Blutharsch, Sophia, czy Arditi". Cóż, porównanie do Derniere Volonte (nawet wczesnego) nie jest zbyt trafne - zwiewność, lekkość muzyki Geoffreya P. nijak ma się do surowości, posępnej atmosfery i ciężaru Węgrów. Skojarzenia z pierwszymi albumami Der Blutharsch lub twórczością Sophii i Arditi są bardziej na miejscu, trzeba tu jednak powiedzieć sobie wprost - najnowsze dzieło Kriegsfall-U jest przez większość czasu na tyle ostre i hałaśliwe, że przywodzi na myśl raczej Folkstorm, Wappenbund, czy nawet Brighter Death Now, Mental Destruction i Genocide Organ. Szczególnie uwidacznia się to w kompozycji "Sententia", która jest po prostu ścianą oczyszczającego hałasu, zza której dobiegają okrutnie zdeformowane okrzyki i deklamacje - całość wpisuje się wręcz w estetykę power-electronics. Takich brutalnych fragmentów jest więcej, choćby w utworach "Interregnum" czy "Usd a Bestiat!". Węgrzy bez skrępowania operują metalicznymi, zgrzytliwymi dźwiękami, łącząc je z ponurymi, monotonnymi rytmami werbli i kotłów czy strzępkami muzyki żołnierskiej i ludowej. Nie brak też elementów dark-ambientu, a więc głębokich dronów, rozmytych szmerów i grobowych melodii, malujących się gdzieś w tle.
Są w tej muzyce obecne emocje (widać to w textach, słychać w wokalu), ale nie ma nic "osobistego", jeśli rozumieć przez to własne wynurzenia i rozdrapywanie zakamarków prywatnego życia. Tu wszystko podporządkowane jest określonej idei - poglądy Węgrów są klarowne (o czym świadczy choćby aktywność lidera grupy w ruchu monarchistycznym), a ten konkretny album dedykowany jest dwóm postaciom historycznym - Tomaszowi Molnarowi (myślicielowi konserwatywnemu) i legendarnemu prymasowi Mindszenty.
Jest to - moim zdaniem - bardzo dobry materiał, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i technicznym (w sensie realizacji studyjnej). Zwraca uwagę eleganckie wydanie (i mówię tu o zwykłej wersji, a przecież jest jeszcze specjalna - w drewnianym pudełku, z plakatem i dodatkową płytką) oraz fakt, że w książeczce wydrukowano wszystkie texty (w dwóch wersjach językowych - węgierskiej i angielskiej). Ostatecznie trzeba mieć jednak na uwadze, że jest to muzyka, która dla wielu może się okazać zbyt trudna, ciężka i surowa (pomimo lżejszych momentów, jak choćby wieńczący płytę akustyczny utwór neofolkowy). Niemniej - warto się z nią zapoznać.

BUNKERTOR 1 - "Todeskampf"
Bunkertor 1 to projekt niejakiego Mathiasa S. z Niemiec, który poza tym wydał także (na kompakcie) materiał "Der Letzte Tropfen Blut" i pojawił się na składance "Tribute to the Dead Soldiers" wytwórni La Caverne Du Dragon. Album "Todeskampf" nie ukazał się na żadnym nośniku, a jedynie został wypuszczony w internet, zresztą w kilku formatach.
Osiem utworów składa się na dwadzieścia pięć minut typowego militarnego industrialu, niezgorzej skomponowanego, choć mało oryginalnego. Sporo tu oczywiście marszowego rytmu werbli, ponurych melodii quasi-skrzypcowych i organowych, grobowych akordów fortepianu i pokrewnych dźwięków. Do tego dochodzi dark-ambientowe tło, złożone z rozmaitych historycznych sampli w języku niemieckim, dronów, szeptów, szmerów, tajemniczych odgłosów etc. Ostatecznie "Todeskampf" znajduje się gdzieś w pół drogi między stricte 'muzyczną' neoklasyką, a industrialnym kolażem wojennych sampli. Z powodzeniem można ten materiał zarekomendować fanom gatunku, albo też tym, którzy niewiele o nim wiedzą, a pragną się zapoznać. Jeśli natomiast ktoś uważa, że 'ileż można tych werbli, kotłów, teutońskich komend i cmentarnego patosu, dajcież spokój...!', to może sobie odpuścić.

JAZKAMER - "Balls The Size Of Texas, Liver The Size Of Brazil", Purple Soil
"Jaja rozmiarów Texasu, wątroba rozmiaru Brazylii" - pod tym cokolwiek surrealistycznym tytułem kryje się siedem równie extrawaganckich kompozycji autorstwa duetu Hegre/Marhaug, który tym razem gra jako Jazkamer (a nie Jazzkammer, zniknęły gdzieś powtórzenia literek).
Panowie, jak można wnioskować, nie kłopoczą się specjalnie schematami i tym, by pozostawać w obrębie jednego stylu. Każdy utwór jest inny, choć nie ma chyba sensu opisywać ich po kolei. Powiedzmy, że znajdziecie tu sporo głębokich dronów i rozwlekłej, leniwie się ciągnącej, ambientalnej elektroniki, trochę siarczystego, wzburzonego noise'u, echa field recordingu z głosami ludzkimi i różnymi szmerami, szuraniami etc., wreszcie utwór będący zapisem audycji z udziałem jakiegoś profesora, mówiącego o czymś-tam (niespecjalnie się wsłuchiwałem). Pomieszanie z poplątaniem, zapakowane (przez czeski label Purple Soil) w digipack z ładnymi zdjęciami... o treści przyrodniczno-krajobrazowej (góry, morza). Fajne, podobnie jak inny album tej grupy, "Tomorrow No One Will Be Safe", choć jeszcze dziwniejsze. Wyraz niecodziennych poszukiwań i wyjścia poza pewne konwencje, ale uwaga: niektórzy mogą dopatrzyć się w nim braku spójności i ogólnego zamysłu.

SEINSVERGESSENHEIT - "Verzet & Vergelding"
'Zapomnienie bycia' (pojęcie z filozofii Heideggera) to belgijski (a tak naprawdę flamandzki, bo co to właściwie znaczy 'belgijski'...) projekt militarno-neoklasyczny, prezentujący muzykę w pełni mieszczącą się w kanonie gatunku. Sam twórca porównuje ją m.in. do A Challenge of Honour, Gae Bolg, Arditi, Toroidh czy In Slaughter Natives - i w jakimś sensie są to uprawnione porównania, zwłaszcza gdy chodzi o ACOH.
"Verzet & Vergelding" to długi materiał, trwający ponad siedemdziesiąt minut. Większość utworów to quasi-symfoniczne kompozycje, pełne dźwięków instrumentów dętych, klawiszowych i smyczkowych, wspomaganych werblami i kotłami. Archiwalne sample (deklamacje, przemówienia, okrzyki) również się pojawiają, choć dawkowane są oszczędnie. Mankamentem jest fakt, że artysta przez cały album korzystał z bardzo podobnych brzmień instrumentów, co niestety czyni muzykę dość monotonną - i to pomimo tego, że że płyta jest dość zróżnicowana pod względem tempa i dynamiki, są tu bowiem zarówno fragmenty stonowane, melancholijne ("Overleeft!", "Intermezzo Twee"), jak i bardziej bombastyczne ("Voor Onze Jongens", "De Witte Brigade"). Archiwalne sample (deklamacje, przemówienia, okrzyki) również się pojawiają, podobnie jak dziwne dźwięki ambientalno-industrialne - ale całe to tło jest, jak sądzę, zbyt słabo odmalowane, zbyt oszczędnie dawkowane.
Podsumowując, jest to po prostu kolejna rzecz dla miłośników podniosłej neoklasyki z syntezatora - nienajgorsza i nienajlepsza, trochę zbyt długa i zbyt jednostajna.

FRANCISCO LOPEZ - "el dia anterior a la emergencia de los adultos de magicicada", Purple Soil 2005
Przesadził pan Lopez, oj, przesadził... choć wiadomo, że tak ma w zwyczaju. O czym mówię? Ano, o niczym w zasadzie - czyli o ciszy, która aż bije z tego materiału. Rozumiem, że experyment, że wielka sztuka, ale jednak po to są płyty, żeby było czego słuchać, a w tym przypadku ciężko o to.
Przejdźmy do rzeczy. "Magicicada" to takie sympatyczne, nieszkodliwe insekty z dalekiej Ameryki - i być może płyta Francisco Lopeza, nagrana w roku 1993, a wydana znacznie później w Czechach, jest jakimś zapisem ich aktywności (bo ponoć co roku w pewnym okresie stworzonka te "śpiewają" w specyficzny, owadzi sposób). Wszak Lopez to z wykształcenia entomolog, niczym nasz słynny poseł Niesiołowski.
Wszystko pięknie, gdyby nie to, że kompozycja zawarta na mini-CD ma raptem 15 minut, z których pierwsze i ostatnie są właściwie w ogóle niesłyszalne, a kilkuminutowy środek ledwie wyziera ponad ciszę. Po zdecydowanym podkręceniu głośności w odtwarzaczu (i to porządnym, z jakimś sensownym basem etc., nawet nie próbujcie słuchać tego materiału na głośniczkach od laptopa) zaczyna docierać do naszych uszu... coś. Ale co właściwie? Trudny do wychwycenia, mglisty i niski dron, tajemnicze buczenie-dudnienie, które byłoby nawet sympatyczne, gdyby... gdyby było, istniało - twardo, zdecydowanie, konkretnie. Miałem kiedyś inną płytkę Lopeza, winylowy EP wydany przez niemiecki 90% Wasser - dwie ścieżki tam zawarte też przywodziły na myśl klimat wody w rurach gdzieś w głębi ścian, ale przynajmniej dźwięk był głośniejszy, dało się tego słuchać. Natomiast "el dia anterior..." traktuję co najwyżej jako ciekawostkę z pogranicza słyszalności. Heil snobizm!


RECENZJE...
Ciąg dalszy...

PARZIVAL - "Urheimat", Liberte Records 2011
Zakon powraca. Jak zawsze - niemiłosiernie bombastyczny, pomnikowo niewzruszony i śmiertelnie poważny. 'Praojczyzna' zapowiadana była jako najbardziej 'taneczna' i zrytmizowana płyta zespołu, który od dobrych kilkunastu lat rozwija swoją własną interpretację estetyki post-laibachowskiej - najpierw pod nazwą Stiff Miners, później jako Parzival (względnie Order of Parzival). Skojarzenia z Laibach są oczywiście nieuchronne. Znakiem rozpoznawczym Parzival jest przecież głęboki, studyjnie przetworzony, gardłowy wokal, deklamujący teksty głównie po niemiecku i łacinie - podobnie, jak robi to Milan Fras. Sama muzyka stanowi specyficzne połączenie electro-industrialu z podniosłą 'symfonią z syntezatora', w czym przecież specjalizuje się Laibach.
Nie znaczy to jednak, że muzyka Parzival jest kiepska, trzeba jedynie 'kupić' tę konwencję. Pamiętajmy przy tym, że w przeciwieństwie do słoweńskiego 'oryginału', tu wszystko jest na serio, tak przynajmniej wnosić można zarówno z samej muzyki, jak i z wypowiedzi lidera zespołu, Dymitra Bablewskiego. O ile Laibach gra schematami kultury popularnej w iście postmodernistyczny sposób, bazując na aluzjach, parodiach i pastiszach, o tyle Parzival głośno deklaruje swoją misję, swoistą ezoteryczną krucjatę duchową.
"Urheimat" faktycznie jest płytą najbardziej 'techno' czy też najbardziej 'electro' w dyskografii kapeli. Prosty, motoryczny beat, będący szkieletem właściwie każdego utworu, przywodzi na myśl "Deus Nobiscum", jeden z wcześniejszych albumów. Ale "Urheimat" jest nieco inne - mniej tu neoklasycznych melodii, więcej rytmu, brzmienie jest głębsze, silniej podkreślony jest bas. Kawałek "Leben Ist Fabrik" ociera się wręcz o estetykę D.A.F. czy wczesnego Front 242. Kto wie, czy wszystko to nie stanowi nawiązania do najdalszych korzeni zespołu, to znaczy albumu "Giselle", wydanego w 1995 roku jeszcze pod nazwą Stiff Miners?
Lubię Parzival, to fakt. Lubię ten przytłaczający patos, zamordystyczny monumentalizm, odczłowieczony wokal, to specyficzne przewartościowanie, w ramach którego patenty zdawałoby się hedonistycznej, rozrywkowej muzyki elektronicznej z parkietu zostają przeniesione na plac defilad czy pole bitwy (z niewiernymi? z własnymi słabościami?). Dla niektórych będzie to przesada, albo wprost - kicz, może nawet operetka. W porządku, ale ja pozwolę sobie napawać się i wczuwać. Niemniej "Urheimat" wyceniam tylko na czwórkę - czegoś mi tu brakuje, tak jakby zespół poszedł jednak o pół kroku za daleko w stronę owego 'parkietu'. To subiektywne, niektórym może przypaść do gustu właśnie takie oblicze rosyjsko-duńskiej grupy. Ja jednak czekam z wytęsknieniem na przedsięwzięcie, do którego ma dojść jesienią - Parzival nagra album wspólnie z trzydziestoosobową orkiestrą z Pragi.

OPOPOP - "Caro de Computar", mik musik 2002
Materiał, który stanowi ponoć dekonstrukcję czy też remix nagrań projektu Wolfram, które z kolei były transformacją wcześniejszych kompozycji Wojciecha Kucharczyka. "Caro de computar" to raptem 13 minut nerwowej mikroelektroniki z bajki glitch / click'n'cut. A zatem królują tu efemeryczne, dźwiękowe iskierki lub (jak kto woli) drobne, precyzyjne ukłucia ruchliwych, cybernetycznych insektów, nie mogących nigdzie zagrzać miejsca dłużej niż przez ułamek sekundy.
Mówiąc dosłownie: hiszpański Opopop serwuje słuchaczowi abstrakcyjne, ascetyczne utwory złożone z bardzo krótkich trzasków, stuknięć, pstryknięć, kliknięć, plumknięć i pisków, układających się w dziwne struktury, niby-rytmy balansujące na pograniczu chaosu. A pod tymi roztańczonymi igiełkami - cisza: nieomal zupełny brak pogłosów, "ambientów", warstw i głębin, co podkreśla tylko wrażenie sterylności i syntetyczności. Całość przypomina np. najbardziej minimalistyczne nagrania XV Parówek.
Fantazyjny i ciekawy experyment - czy może groteskowa hochsztaplerka i król, który jest nagi? Przy tego rodzaju muzyce-nie-muzyce zawsze trudno to osądzić... Mnie się podoba. Zachęcam do zapoznania się - to mniej niż kwadrans... a nuż się spodoba?

RACK - "Water", Somnolent Shelter 2008
Nie wiem, dlaczego mam jakąś szczególną sympatię akurat do tej płytki, jeśli chodzi o gatunek harsh noise wall, choć niby niczym specjalnym się nie wyróżnia. Może to kwestia nazwy albumu i tytułów utworów ("Gray's Harbor" i "Atlantic Fist"), które to elementy wprowadzają w klimat przewalających się zwałów wody i chyba także ryzyka utonięcia (biorąc pod uwagę schematyczny rysunek na okładce, rodzaj znaku ostrzegawczego, przedstawiającego tonącego człowieczka)? Innymi słowy, nie ma tu - przynajmniej na pierwszy rzut oka i ucha - odstręczającej aury zbokofilsko-patologicznej, tak częstej w tym gatunku.
W każdym razie jest to ściana - jedna ze skrajnych postaci estetyki noise. Na przeciwnym biegunie leży noise w manierze cut-up, a więc chaotyczny, nerwowy, drapieżny, pocięty na krótkie, niekoniecznie dopasowane fragmenty. Tu - nic z tych rzeczy. Jest tylko monotonny, szary dźwięk, który z tytułową wodą może się jakoś kojarzyć, owszem, ale jeszcze bardziej chyba z niczym konkretnym. Ot, abstrakcja, kojący hałas, dość chropawy i szorstki. Owe chropowatości powodują, że coś tu się dzieje, że w skali mikro kolejne sekundy czymś się od siebie różnią, że nie jest to taka gatunkowa ortodoxja jak np. francuski Vomir - ale i tak ogólnym wrażeniem jest jednostajność. Trochę przypomina to oglądanie nierówno pomalowanej ściany, pełnej pęknięć, zacieków i drobnych kostropatości. Dla miłośników gatunku - pewno normalka. Dla innych? Co najwyżej ciekawostka... która jednak może się okazać intrygująca i nawet dość relaksacyjna... Urozmaiceniem jest pojawiający się w pewnym momencie głos ludzki, który coś-tam sobie relacjonuje. Ostatecznie "Water" jest dla mnie rzeczą z gatunku "nawet niezłe, może być", aczkolwiek przydałoby się mimo wszystko trochę więcej urozmaicenia... nawet za cenę złamania gatunkowej konwencji!

ANTE BELLUM - "Sacrificio Y Victoria", SkullLine 2010
Kolejna z niezliczonych już opowieści o "tryumfie", "poświęceniu", "wojnie", "honorze" i "tradycji", które to motywy są żelaznymi tematami militarnego industrialu. Nie dziwi mnie to jednak, ani nie będę nad tym ubolewał - ta muzyka po prostu do tego pasuje. Każdy gatunek ma swoje schematy i oklepane wątki, czy to będzie oi/street-punkowe "piwo, futbol i dziewczyny", czy reggae'owy lament nad zepsuciem Babilonu płonącego. Ante Bellum to jeden z tych projektów, które nie wytyczają w militarno-neoklasycznym graniu żadnych nowych dróg, ale po prostu rzetelnie wykonują gatunkowy standard. To wpisanie się w stylistykę nie musi zresztą kłócić się z autentycznym przeżywaniem muzyki i jej przesłania - być może po prostu w obecnej epoce beztroskiego gaworzenia i powszechnego skarlenia pojawił się głód bardziej wniosłych doznań?
Na "Sacrificio Y Victoria" mexykański kompozytor kroczy drogą wytyczoną wcześniej na płycie "Siglo XIX", która ukazała się jedynie w internecie. Struktura utworów jest nadal niezbyt skomplikowana, poprawie uległo jednak brzmienie - słychać, że projekt rozwija się w kierunku większego profesjonalizmu. Nie jest to natomiast płyta różnorodna - dziesięć kompozycji jest dość podobnych do siebie, utrzymane są w podobnym (dość powolnym) tempie i zbudowane w oparciu o podobne brzmienia, czyli oczywiście elektronicznie generowane dźwięki trąb, skrzypiec, fortepianu, werbli i kotłów. Dla jednych będzie to monotonia, dla innych po prostu wewnętrzna spójność. Pierwiastków industrialu czy jakiegoś experymentu formalnego jest tu bardzo mało, zwraca też uwagę zupełny brak przemówień, pieśni żołnierskich etc., które są przecież w tym gatunku częstym zjawiskiem. Ante Bellum gra po prostu instrumentalną muzykę, utrzymaną w podniosłym nastroju. Słowem - materiał dla fanów gatunku. Wydany w nakładzie 100 egzemplarzy na CD-R w plastykowym pudełku z bardzo skromną okładką, gdyby to kogoś interesowało.

JAZZKAMMER - "Tomorrow No One Will Be Safe", PacRec
To lubiem: dźwięki oscylujące gdzieś w okolicach środka ciężkości trójkąta wyznaczanego przez harsh noise, ambient i szeroko pojęty experyment improwizacyjny, konkretny, elektroakustyczny etc. Płytka zawiera trzy długie utwory (każdy trwa około 20 minut), zarejestrowane podczas trzech występów na żywo. Ścieżka pierwsza to zapis koncertu duetu Jazzkammer w składzie: John Hegre i Lasse Marhaus, ścieżka to druga jest dziełem niejakiego Howarda Stelzera, a trzecia jest efektem współpracy Jazzkammer z tym właśnie panem.
Do czego przyrównać tę godzinę zabawy dźwiękiem? Być może do niektórych nagrań Merzbow - tych spokojniejszych i najbardziej urozmaiconych, jak np. "Frog +" czy "Apple Rock". "Tomorrow No One Will Be Safe" to bowiem album barwny i różnorodny, chwilami drapieżny, ale rzadko kiedy naprawdę ofensywny. Przez większą część czasu panowie jedynie balansują na pograniczu typowego noise i tylko niekiedy zapuszczają się na ten niebezpieczny teren. To czyni płytę zaskakująco przystępną i po prostu ciekawą. Sporo tu zabawy dźwiękiem, mieszania konwencji, sporo dronów, brzęczeń, dziwnych odgłosów, szmerów i szelestów. Muzyka płynie w umiarkowanym tempie, kolejne wątki pojawiają się i zanikają, partie ostrzejsze przeplatają się ze stonowanymi, graniczącymi wręcz z ciszą. Trochę przeszkadza mi nazbyt długi i irytujący motyw w utworze drugim - rodzaj modulującego, wijącego się pisku, przywodzącego na myśl parodię czy imitację gitarowej solówki, ale od biedy da się to przeżyć. Fajny album, wydany w ubogiej, ale estetycznej kopertce z jakimiś bazgrołami.


34