Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Na prawej flance
Z przyjemnością dowiedziałem się, iż artykuł „Te zacietrzewione oszołomy”, napisany przeze mnie kiedyś na temat dewaluacji pojęcia prawicy na polskim gruncie, doczekał się odzewu ze strony p. Michała Bąkowskiego. W tekście stanowiącym odpowiedź na mój szkic p. Bąkowski wyraża aprobatę dla części zawartych w nim twierdzeń, a wątpliwości w stosunku do innych. Poniżej pozwolę sobie na luźną refleksję, która – mam nadzieję – uzupełni bądź rozwinie niektóre wątki artykułu o oszołomach.
P. Bąkowski słusznie zwraca uwagę na żenujące (przynajmniej dla mnie) zjawisko, jakim jest sporadyczne występowanie wśród współczesnych polskich prawicowców postawy… prokomunistycznej. Przy czym to prokomunistyczne nastawienie dotyczy nie ideologii, a ustroju i systemu politycznego wniesionego do Polski na bagnetach Armii Czerwonej (i zainstalowanego przez posuwający się z tyłu za wojskami liniowymi łańcuch jednostek NKWD). Wydawałoby się, że prawicowe kręgi to ostatnie środowisko, w jakim mogliby przetrwać apologeci tow. Wiesława, tow. Mietka albo Spawacza. Niestety, tradycyjne kategorie polityczne okazują się w tym przypadku zawodne. Swoistą modę na dowartościowywanie PRL i obśmiewanie postulatów dekomunizacji zaszczepił wśród ludzi prawicy filozof i publicysta konserwatywny prof. Bronisław Łagowski (ur. 1937) – były działacz PZPR, a potem SLD. Włączyły się w nią wkrótce grupy skupione wokół „intelektualistyczno-rewolwerowego” pisma „Stańczyk” oraz tygodnika „Myśl Polska”, wydawanego przez dawnych członków Stowarzyszenia PAX. Nie dało się również nie zauważyć wypowiedzi p. Janusza Korwin-Mikkego, który przy wielu okazjach chwalił dokonania tow. Jaruzelskiego oraz pewnego genseka KPZS o charakterystycznej plamiastej czaszce. Nawiasem mówiąc, do groteskowej sytuacji doszło niegdyś w Gdańsku z powodu nadania honorowego obywatelstwa miasta pułkownikowi Kuklińskiemu. Przeciw nagradzaniu tym tytułem „zdrajcy” głosowały w radzie miasta jedynie dwa kluby – SLD i UPR. Jak można jednocześnie głosić prawicowe poglądy i występować w obronie systemu stworzonego i rządzonego przez ruch polityczny zwalczający wszystkie bez wyjątku zasady fundujące tożsamość prawicy? Apologeci PRL odpowiadają, iż system komunistyczny w Polsce ulegał stopniowemu „unarodowieniu”: początkowo opierał się na czystej, rewolucyjno-nihilistycznej ideologii, jednak z czasem, począwszy od 1956 r., ideologia wietrzała i osypywała się ze stworzonych przez nią instytucji, które jednocześnie wypełniały się rodzimymi treściami i zakorzeniały w polskiej specyfice – dlatego PRL trzeba uznać (mimo wszystko) za polskie państwo narodowe, (mimo wszystko) realizujące polską rację stanu. Tak jakby „unarodowienie” nie było celową strategią propagandową komunistów, mającą legitymizować ich w oczywisty sposób nieprawowite rządy w oczach ujarzmionego przez nich narodu! Komunizmu z patriotycznym sztafażem nie wymyślił przecież ani tow. Gomułka w 1956 r., ani tow. Moczar w 1968 r., lecz Józef Stalin, realizując w Związku Sowieckim swą lapidarną formułę państwa „narodowego w formie, socjalistycznego w treści” (a wciąż jeszcze chodzą po tym świecie ludzie wierzący w odmienność ZSRS i III Rzeszy…). Jeszcze mocniej swój „narodowy” charakter podkreślała dyktatura komunistyczna w Rumunii, zapożyczając nawet hasła i inne rekwizyty polityczne od przedwojennych rumuńskich ruchów nacjonalistycznych – i ona też najszybciej uniezależniła się od Moskwy – a przecież to w Rumunii komunizm stosunkowo najlepiej opierał się rozkładowi. Jak widać, „unarodowienie” to żadne antidotum na czerwoną zarazę.
Uwagę p. Bąkowskiego zaabsorbowała też moja sarkastyczna wzmianka o Lepperze jako potencjalnym przywódcy polskiej „rewolucji z prawa”. Otóż wymieniłem nazwisko Szeli naszych czasów nie dlatego, że uważam go za „oszołoma” – nonkonformistycznego przeciwnika założycieli i beneficjentów Republiki Okrągłego Stołu – ale właśnie dlatego, że stanowi on jaskrawe przeciwieństwo owej orientacji. Chciałem przez to wskazać na wtórność personaliów wobec idei i woli czynu. Przeprowadźmy eksperyment myślowy. Oto w niedalekiej przyszłości kraj obiega wieść o nawróceniu Jerzego Urbana. Stojąc nad grobem i spoglądając w jego otchłań, tow. Urban ulega wewnętrznej przemianie i postanawia wykorzystać pozostałą mu garść czasu do przynajmniej częściowego naprawienia swych win. Ujawnia wszystko, co wie o komunistycznych zbrodniach dekady Jaruzelskiego oraz o przekrętach dokonywanych przez aparatczyków – w tym np. Kwaśniewskiego i Millera – przed, w trakcie i po 1989 r. Demaskuje antykościelne łgarstwa głoszone przez lata na łamach jego własnych świńskich pisemek. W krótkim czasie doprowadza do skompromitowania ze szczętem całej postkomuny, a w jeszcze większym stopniu – jej solidarnościowych adwokatów w rodzaju Michnika czy tow. Geremka. Gdyby to uczynił – nie dla hecy, lecz ze słusznych pobudek, tzn. z chęci naprawienia wyrządzonego zła – prawica powinna by go okrzyknąć bohaterem. Przemianę Urbana, rzecz jasna, należy postrzegać w kategoriach cudu, podobnie jak przejście na pozycje integralnie prawicowe pomniejszego członka PZPR, jakim był Lepper. Ale powroty potępieńców z piekieł czasem się zdarzają. Whittaker Chambers (1901-1961) zabrnął w najgłębszy krąg piekielny: w latach stalinowskich był agentem sowieckiego wywiadu w USA, odpowiedzialnym za przekazywanie Sowietom doniesień ich wtyczki w Białym Domu – Algera Hissa. Doznał jednak religijnego nawrócenia, w wyniku czego ujawnił przed Komisją d.s. Działalności Antyamerykańskiej kulisy sowieckich machinacji za Atlantykiem. Ze szpiega ZSRS stał się wojującym antykomunistą i chrześcijańskim konserwatystą. Andrzej Malraux napisał doń w liście: „Nie wrócił pan z piekła z pustymi rękami”. Duch wionie, kędy chce.
P. Bąkowski uważa wreszcie moje porównanie Republiki Okrągłego Stołu do francuskiej III Republiki za niesłuszne, gdyż – jak pisze – „Danek porównuje następnie prl nr 2 do III Republiki Francuskiej, państwa tyleż nieudanego, co nieudacznego, ale z pewnością suwerennego”. To nieprawda – III Republika nie była państwem suwerennym. Była państwem demoliberalnym, tymczasem – jak poucza prof. Karol Schmitt (1888-1985) – nie może być mowy o suwerenności tam, gdzie nie ma suwerena, a w państwie demoliberalnym brakuje podmiotu o cechach suwerena. Deklarowanym suwerenem czyni się w nim lud (naród), ale w nowożytnym państwie władza – możność legalnego zastosowania siły – przysługuje wyłącznie organom państwowym, zaś w liberalnej demokracji żaden z tych organów nie posiada władzy suwerennej. Problemem tym zajmował się wybitny konserwatywny konstytucjonalista prof. Władysław Leopold Jaworski (1865-1930), formułując następujące wyjaśnienie(na przykładzie ustroju polskiej republiki marcowej): „Z prawniczego punktu widzenia naród jest fikcją personifikacyjną, która miałaby znaczenie (prawnicze), gdyby naród miał jeden organ obejmujący całość władzy, przeto personifikacja ‘Naród’ nie ma w Konstytucji z 17 marca znaczenia prawniczego, z dwóch powodów, to jest 1) dlatego, że nie istnieje w Konstytucji organ, który miałby pełnię władzy, tudzież 2) dlatego, że narodu nikt nie reprezentuje, a reprezentanta ma tylko państwo”. Przywrócenie suwerenności Państwu Polskiemu wymagałoby tedy odtworzenia organu wyposażonego w atrybuty suwerena, tzn. skupiającego w sobie pełnię władzy i reprezentującego naród – co z kolei oznaczałoby odrzucenie ustroju demoliberalnego.
Być może powyższe refleksje spotkają się z zarzutem, iż stawia się w nich dezyderaty niemożliwe do spełnienia. Doprawdy? Powtórzmy za św. Pawłem: Si Deus nobiscum, quis contra nos? A Pismo Święte wyraźnie mówi, kogo popiera Pan Bóg. „Serce mędrca zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca ku lewej” (Koh 10,2).