Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Nauka uwikłana
Na Nowej Debacie stale przewija się bardzo stary i wielokrotnie już poruszany wątek uwikłania nauki w układy i konteksty pozanaukowe – polityczne, ideologiczne, gospodarcze. Przez lata powiedziano i napisano na ten temat bardzo dużo, ale wciąż z niezmiennym zdumieniem dowiadujemy się o nowych konkretnych przejawach zależności nauki, a ściślej rzecz biorąc naukowców, od rozmaitych czynników zewnętrznych i o ewentualnym wpływie owych czynników na przebieg badań naukowych i ich wyniki. Przyjrzyjmy się temu zjawisku na dwóch przykładach.
W Niemczech bujnie rozwija się w ostatnich latach gałąź nauki nazywana „badania nad migracją” – sama nazwa nieco wprowadza w błąd, ponieważ chodzi głównie o „badania nad imigracją”. Korzysta ona z owoców badań socjologicznych, ekonomicznych, etnologicznych i innych, aby opisywać coraz istotniejszy wycinek życia społecznego w Niemczech. Na sposób, w jaki funkcjonuje ta dziedzina, skierowała swój bystry wzrok socjolożka, publicystka, autorka książek na temat islamu Necla Kelek, urodzona w 1957 roku w Stambule; kiedy miała 9 lat, jej rodzina osiedliła się w Niemczech.
Kelek wzięła pod lupę główną niemiecką instytucję w dziedzinie badań nad migracją, noszącą nazwę Rada Ekspertów Niemieckich Fundacji ds. Integracji i Migracji (Sachverständigenrats deutscher Stiftungen für Integration und Migration), powołaną do życia i finansowaną przez osiem wielkich fundacji m.in. Fundację Volkswagena i Fundację Bertelsmanna. Tworzy ją dziewięć osób, które równocześnie kierują zajmującymi się migracją, instytutami lub katedrami w szkołach wyższych. Rada dysponuje personelem urzędniczym, publikuje studia i raporty odrębnie finansowane przez fundacje. Współpracuje ściśle z establishmentem politycznym, doradza politykom na szczeblu federalnym i lokalnym, sporządza dla nich ekspertyzy i zalecenia, innymi słowy dostarcza naukowej podbudowy dla polityki imigracyjnej rządzących. Członkowie Rady, będący równocześnie członkami establishmentu akademickiego, tworzą zamknięty krąg osób i instytucji, w którym ocenia się projekty i przedsięwzięcia badawcze, koordynuje przepływ pieniędzy na badania, opiniuje kandydatury do stypendiów, decyduje o podziale stanowisk i posad, rozstrzyga o naukowych karierach.
Według Necli Kelek osoby, które nie cieszą się życzliwością tej instytucji tzn. jej członków, nie mają najmniejszych szans na granty lub karierę w zinstytucjonalizowanych badaniach nad migracją. Mamy do czynienia ze swoistym organem kontrolnym, który nieuchronnie eliminuje wszelkie krytyczne pytania i zagadnienia, wycisza głosy dysydentów, tabuizuje tematy, osoby, książki, zakłócające czy naruszające przyjęty przezeń konsensus w badaniach nad imigracją, czyli zgodę w kwestii co i jak ma być badane. Tym samym instytucjonalny „układ” w znaczący sposób wpływa na postrzeganie rzeczywistości społecznej, zakreślając granice pola badawczego, zezwalając na stawianie tylko takich a nie innych pytań, dopuszczając tylko pewne odpowiedzi na nie itd.
Nie jest więc też niczym dziwnym to, że wobec swoich krytyków, takich jak Necla Kelek ludzie „układu” używają terminologii politycznej, np. szef Rady Klaus Bade nazwał ich „podpalaczami” i „wichrzycielami”. Najwidoczniej nie mamy do czynienia ze sporem pomiędzy reprezentującymi różne stanowiska i hipotezy naukowcami, mającymi takie samo prawo do udziału w debacie; jedna ze stron (Bade) przemawia niczym władza, dokonująca ideologiczno-politycznej oceny adwersarza i wykluczająca go z debaty naukowej, to znaczy z debaty toczącej się w ramach instytucji powszechnie uznawanych za naukowe. Dlatego też – zdaniem Kelek – wszystkie autentyczne dyskusje na temat imigracji w Niemczech wyszły nie od badaczy z tych wysoko dotowanych „brain trusts” zajmujących się badaniami nad migracją, lecz zainicjowane zostały przez outsiderów i toczyły się wbrew oporowi tych ludzi. Ich zamiarem było raczej zablokowanie dyskusji, co raczej nie jest postawą, jaka przystoi badaczowi dążącemu – jak deklarują wszyscy badacze – do prawdy.
Z Niemiec przenieśmy się do USA, od badań nad migracją przejdźmy do nauk ekonomicznych. Niektórzy przedstawiciele tychże nauk (raczej outsiderzy) dowodzą, iż po upadku Związku Sowieckiego gospodarka planowa wcale nie znikła, trwa sobie w najlepsze pod postacią monetarnego socjalizmu; zamiast urzędów planowania ustalających ile pieluszek dla dzieci należy wyprodukować, mamy banki centralne, które decydują o wysokości stóp procentowych i ilości pieniądza w obiegu, a zatem o zasadniczych parametrach gospodarki. Jak każdy dobrze wie, najpotężniejszym bankiem centralnym świata jest amerykański Bank Rezerw Federalnych (w skrócie Fed), który – wyznaczając stopy procentowe i ustalając ilość dolarów w światowym obiegu pieniężnym – w pewnym sensie jest Globalnym Urzędem Planowania.
Dwa lata temu zespół kierowany przez Ryana Grima przeprowadził dla amerykańskiego portalu „Huffington Post” badania nad związkami łączącymi Fed z naukami ekonomicznymi w Stanach Zjednoczonych. Okazało się, że Fed (wraz ze swoimi 12 bankami regionalnymi) ma na liście płac kilkuset ekonomistów, zarówno jako doradców i konsultantów, jak i na stanowiskach pomocniczych. Bank wydaje miliony dolarów na umowy z ekonomistami za ekspertyzy, konsultacje, prezentacje, artykuły, analizy, badania, gromadzenie danych, studia o strukturze rynku, prace naukowe, warsztaty, gościnne wykłady itd. W 2008 roku wydał na ekonomistów 389 milionów dolarów, w 2009 roku przeznaczył na nich 433 miliony dolarów. Szacuje się, że w USA jest od 1000 do 1500 ekonomistów specjalizujących się w polityce monetarnej, bankowości centralnej, podaży pieniądza i kredytu, makroekonomicznych aspektach finansów publicznych, a zatem przedmiotem ich badań jest – co oczywiste również, a może przede wszystkim – Fed i jego polityka. Wśród nich znaczącą większość stanowią ci, którzy już pracowali dla Fedu lub pracują obecnie (ci, którzy jeszcze nie pracowali, zapewne czekają na propozycje).
Wiadomą rzeczą jest, jak ważną rolę w życiu naukowym (i życiu naukowców) odgrywają najbardziej renomowane w danej dziedzinie czasopisma naukowe; ich redaktorzy są swego rodzaju „odźwiernymi”, którzy decydują, kogo wpuścić do środka a kogo nie, a tym samym decydują o karierach, ponieważ szansę na uzyskanie uniwersyteckiej posady ma tylko ten, kto w nich publikował. To oni określają, jakie koncepcje i idee są „poważne” i „akceptowalne”, a jakie nie. Okazało się, że w siedmiu czołowych czasopismach ekonomicznych na 190 członków redakcji 84 było w ten czy inny sposób powiązanych z Fedem. W najważniejszym piśmie poświęconym polityce monetarnej „Journal of Monetary Economics” – kogo nie ma na jego łamach, to tak jakby nie istniał w branży – wszyscy członkowie redakcji są lub byli powiązani z Fed, obecnie 14 z 26 członków redakcji jest na liście płac Fed-u.
Mamy więc dość niezwykłą sytuację: bank centralny będący głównym podmiotem polityki monetarnej i kredytowej skupia wokół siebie, wiąże ze sobą różnorakimi nićmi „wspólnotę uczonych”, dla której on sam jest przedmiotem badań. Ta „wspólnota” to w rzeczywistości zamknięty klub, do którego należą ci, którym Fed zapewnia prestiż, pozycję i pieniądze, a oni, co naturalne, odwdzięczają mu się w taki sposób, że nie poddają go takim wnikliwym analizom, na jakie zasługuje, ba, więcej nawet: ponieważ są w pewnym sensie częścią Fed-u, dlatego nigdy nie analizują go z perspektywy zewnętrznej, gdyż taka perspektywa mogłaby choćby tylko na czysto intelektualnej płaszczyźnie podważyć racje nie tylko jego polityki, ale wręcz rację jego istnienia (są przecież ekonomiści-outsiderzy projektujący system bankowy bez banku centralnego). Dostarczają mu de facto naukowej legitymizacji, są jego – by użyć złośliwego terminu Hansa-Hermanna Hoppe – „intelektualnymi ochroniarzami”.
Skutki takiego stanu rzeczy są łatwe do przewidzenia: skupiona wokół Fedu „wspólnota uczonych” nie wychodzi z żadnymi nowymi koncepcjami i ideami, wszystkie koncepcje muszą być dopasowane do obowiązującej ideologii ekonomicznej Fed-u. Utrzymywana przez bank centralny „scientific community” promuje to, co niekontrowersyjne i bezpieczne, co ma charakter techniczny i przyczynkarski, więc nie grozi wywołaniem dyskusji. Fed-owska „wspólnota uczonych” jest więc odwrotnością owej idealnej „wspólnoty uczonych”, która – jak sobie, może naiwnie wyobrażamy – żyje debatą, ścieraniem się poglądów i idei.
Kiedy trzy lata temu wybuchł w USA kryzys finansowy, wielu ludzi zadawało sobie pytanie, dlaczego Fed tego nie przewidział, dlaczego amerykańscy ekonomiści tego nie przewidzieli. Jak jednak ekonomiści, którzy należą do Fed-u, mieli to zrobić, skoro musieliby, choćby jako hipotezę założyć, że to może sam Fed i jego polityka odpowiadają za kryzys, a tym samym musieliby wskazać na samych siebie jako współwinnych. Trudno przecież wymagać od nich takiego heroizmu.
Przypomnijmy tutaj, że w 1971 roku rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował, iż amerykański bank centralny przestanie wymieniać dolary na złoto po stałym kursie. Rozpoczęła się era wyłącznie papierowego dolara bez pokrycia, a tym samym nowa era dla Fedu – głównego producenta zielonego papieru. Nie mając już zewnętrznego hamulca w postaci (częściowego) pokrycia waluty w złocie, zyskał pozycję – jak z brutalną szczerością outsidera określił ją Hans-Hermann Hoppe – „autonomicznego fałszerza ostatniej instancji dla całego międzynarodowego systemu bankowego”
Dlatego pilniej niż w latach poprzednich potrzebował dla siebie i swojej działalności ideologiczno-propagandowej osłony. I właśnie na połowę lat 70. zeszłego wieku datuje się początek owej „kultury konsultacji”, czyli opłacania ekonomistów poprzez zamawianie u nich ekspertyz i analiz. To wówczas Fed rozpoczął budowanie ideologiczno-intelektualno-naukowej infrastruktury, mającej mu służyć. W ciągu kilku dziesięcioleci rozrosła się ona do dzisiejszych, dość monstrualnych rozmiarów.
Dwa przykłady zaczerpnięte z dwóch krajów, z dwóch dziedzin nauki – oba pozwalają domniemywać, że podobnym mechanizmom podlegają inne jej dziedziny, w innych krajach świata. Każe to powtórzyć pytanie, jakie Nowa Debata zadała Grażynie Cichosz: czy w takiej sytuacji w ogóle jest możliwa czysto naukowa debata, w której przedstawiciele różnych stanowisk mają – generalnie rzecz biorąc – „tyle samo czasu” na ich przedstawienie i obronę? Czy jest możliwa spokojna, rzeczowa dyskusja pomiędzy Neclą Kelek a Klausem Bade? Czy ekonomista znajdujący się na liście płac Fed-u może wymieniać racjonalne argumenty np. z Hansem-Hermannem Hoppe, który dowodzi szkodliwości istnienia tej instytucji? Czy możliwe są warunki debaty sformułowane przez znanego filozofa Jürgena Habermasa: równa dystrybucja praw i obowiązków argumentacyjnych to znaczy wszystkie stanowiska są prezentowane, wymieniane i oceniane w formie argumentów, uczestnicy sytuacji komunikacyjnej nie podlegają jakimkolwiek zewnętrznym przymusom władzy i pieniądza, żaden z uczestników debaty nie panuje nad innymi uczestnikami za pomocą takich czy innych instrumentów władzy? Wielu odpowie, że to niemożliwe, że to utopia. I pewnie będą mieli rację. Ale dlaczego nie mielibyśmy się kierować starą, dobrą radą: „Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego!”?
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2011/07/07/nauka-uwiklana