Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Niemcy w polityce światowej (głosy zza Odry)
W Niemczech nie od dziś, a zwłaszcza od wybuchu kryzysu w strefie euro, toczy się dyskusja na temat roli, jaką państwo niemieckie powinno odgrywać w polityce europejskiej i światowej. W zeszłym roku na konferencji w Monachium poświęconej kwestiom bezpieczeństwa prezydent Gauck (czy też pastor Gauck, jak złośliwie nazywają go krytycy ze względu na kaznodziejsko-moralizatorski charakter jego przemówień) wezwał Niemców do wzięcia większej odpowiedzialności za sprawy międzynarodowej polityki bezpieczeństwa i do mocniejszego zaangażowania się w rozwiązywanie konfliktów i kryzysów na świecie. Jego apel podchwyciła minister obrony Ursula von der Leyen i minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier. Natomiast kanclerz Angela Merkel z typową dla siebie powściągliwością wolała milczeć. Być może jej ostrożność bierze się stąd, że cokolwiek Niemcy zrobią, to zawsze jest źle: jak się za bardzo angażują i chcą „przewodzić”, to zaraz zostaną „zhitleryzowani”, a kiedy tego nie robią, to im się zarzuca pasywność i „dekownictwo”. Należy też wziąć pod uwagę, że wszystkie badania opinii publicznej pokazują, iż obywatele Niemiec są w przygniatającej większości przeciwko zagranicznym misjom Bundeswehry. Ponadto jak twierdzi np. doradca polityczny i analityk kwestii bezpieczeństwa w Global Governance Institute (GGI), współpracujący z Konrad-Adenauer-Stiftung Dustin Dehez, RFN od lat, jeśli nie od dziesięcioleci, traci swoje zdolności wojskowe.
Wiceprzewodniczący CSU Peter Gauweiler skrytykował wypowiedź Joachima Gaucka, stwierdzając, że wzywanie do „zerwania z polityką wstrzemięźliwością” jest fałszywe, ponieważ niemieccy żołnierze stacjonują już w Afryce, na Bałkanach i od 12 lat w Afganistanie. Zdaniem Gauweilera operacje wojskowe ostatnich lat raczej zaszkodziły moralnym i ekonomicznym wartościom i nie służyły niemieckim interesom.
Publicystka i działaczka Koalicji Obywatelskiej i Alternatywy dla Niemiec Beatrix von Storch uważa, że wypowiedzi Gaucka i innych polityków namawiających Niemców do porzucenia polityki umiaru i do aktywniejszej roli w polityce międzynarodowej mogą oznaczać tylko jedno: większy udział Bundeswehry w misjach i interwencjach wojskowych. Beatrix von Storch zwraca uwagę na paradoksalną sytuację: od zakończenia zimnej wojny Bundeswehra doznała licznych cięć i redukcji, a jednocześnie jej misje zagraniczne miały większy zakres niż kiedyś i stały się niebezpieczniejsze. Armia niemiecka znajduje się, zdaniem konserwatywnej publicystki, na granicy wytrzymałości kadrowej i materialnej, i stan ten, w obliczu obciążeń budżetowych w związku z kryzysem strefy euro, nie ulegnie zmianie. Naczelnym zadaniem armii powinna być obrona terytorium kraju, a nie udział w misjach zagranicznych. Bundeswehra nie jest i nie powinna być oddziałem najemników biorących udział w ekspedycjach wojskowych w różnych regionach świata.
Politolog, redaktor pisma „Internationale Politik” Hanns W. Maull uważa, że Niemcy muszą się zdecydować, kim chcą być – mocarstwem cywilnym, które chce humanizować politykę międzynarodową, czy państwem handlowym, którego dyplomacja troszczy się o zamówienia dla niemieckiego przemysłu eksportowego i o miejsca pracy. Na pewno nie powinny mówić stale o prawach człowieka, zwalczaniu biedy i zapewnianiu pokoju oraz wolności, ponieważ są to frazesy pozbawione treści. Według Maulla Niemcy mają kilka konkretnych zadań w Europie, muszą dążyć do sanacji niemiecko-francuskiego jądra integracji europejskiej. Muszą pomóc Francji w przezwyciężeniu kryzysu, ponieważ stabilna Francja jest w żywotnym interesie Niemiec. Jeśli Unia Europejska chce sama zadbać o swoje bezpieczeństwo i obronność, to musi je oprzeć na ścisłej współpracy i porozumieniu niemiecko-francuskim. Jak na razie niemiecko-francuska brygada w sile 6000 ludzi bierze co roku udział w paradzie na Polach Elizejskich, ale nic poza tym. Jej rola jest dzisiaj czysto symboliczna, a powinna stać się realna.
Całkowicie odmiennego zdania jest wspomniana wyżej Beatrix von Storch: odzywa się wielu zwolenników wspólnej polityki zagranicznej i obronnej UE, którzy naczelne zadanie zjednoczonej Europy widzą w wejściu w geopolityczną rywalizację z USA, Rosją i Chinami o strefy wpływów i zasoby. Oznaczałoby to kontynuację imperialnej polityki, która 100 lat temu doprowadziła do I wojny światowej, z tą tylko różnicą, że jej podmiotami byłyby nie europejskie państwa narodowe, lecz Unia Europejska; tyle razy przywoływany „pokojowy projekt” zjednoczonej Europy sam doprowadziłby się do absurdu. Niemcy – stwierdza von Storch – nie potrzebują nowych problemów, mają ich już wystarczająco wiele i nie powinny angażować się w takie projekty.
Kierująca Centrum ds. Przyszłości Europy w Instytucie Badawczym Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej (DGAP) Almut Möller jest krytyczna wobec niemieckiej polityki zagranicznej, zarzuca jej niejasność, niezdecydowanie, brak odpowiedzi na zasadnicze pytania o kierunki, niepodejmowanie inicjatyw międzynarodowych, kunktatorstwo, przywiązanie do dawnej roli, opieranie się na wypróbowanych w przeszłości, ale nieprzystających do nowej sytuacji, wzorcach i sposobach działania. Wszystko to nie predestynuje Niemiec do sprawowania przywództwa w Europie.
Z kolei Stefan Meister z European Council on Foreign Relations w Berlinie ostrzegał na łamach „Internationale Politik” z jesieni zeszłego roku, że polityka niemiecka przeciążona jest przez kryzys strefy euro i Unii Europejskiej. Niemcy odegrały ważną rolę przy rozszerzeniu UE na wschód i ułożeniu stosunków z Rosją, jednak trudno im będzie sprostać aktualnym wyzwaniom i wypełniać nowe zadania w polityce międzynarodowej.
Bernd Ziesemer, publicysta i wieloletni redaktor naczelny miarodajnego pisma niemieckich kół gospodarczych „Handelsblatt”, zarzucił polityce niemieckiej brak dyplomatycznych ambicji, brak substancji i strategii. Nazywa on obecną politykę Niemiec „nowym wilhelminizmem”. Dawny wilhelminizm doprowadził Niemcy do nieszczęścia, ponieważ myślał tylko w kategoriach czysto militarnych, a nie politycznych. Nowy wilhelminizm nie zastępuje już – co oczywiste – myślenia politycznego myśleniem w kategoriach militarnych, lecz w kategoriach ekonomicznych. Podobnie jak jego poprzednik sprzed stu lat rezygnuje z polityki i w tym sensie jest do niego podobny. Dlatego niezdolny jest np. do zrozumienia obiektywnej rozbieżności interesów w Europie. Nowy wilhelminizm posługuje się retoryką typu: „róbcie jak my – Niemcy, to przezwyciężymy kryzys w Europie”. W ostatnich latach jeszcze się to pogłębiło: Niemcy wcale realnie nie przewodzą (co nie znaczy, że nie przepychają swoich interesów), ale za to są coraz głośniejsi. Wilhelmińska Rzesza Niemiecka nie była tak silna, aby stosunki na kontynencie regulować według własnego uznania, ani też zdolna do tego, żeby zbudować opartą na zaufaniu kooperację z sąsiadami. Podobna sytuacja jest dziś.
Ulrich Speck, analityk piszący dla pisma „Internationale Politik”, wydawca „Global Europe Morning Brief”, uważa, że w Europie i na świecie panuje niepewność co do kursu Niemiec, które na nowo muszą określić swoją rolę w polityce międzynarodowej, zwłaszcza że porządek światowy znajduje się fazie przemian. Czy Niemcy powinny być raczej pasywne i neutralne, czy raczej być aktywnym podmiotem i jednym z filarów porządku światowego, występując jako „socjalno-liberalne pokojowe mocarstwo”, co oczywiście wymagałoby podejmowania różnorakiego ryzyka. Niemcy przeznaczają na prowadzenie aktywnej polityki międzynarodowej zbyt małe środki i zasoby; skazane są na rozwijanie swojej polityki w ramach UE, ponieważ nie dysponują wiarygodnymi instrumentami władzy militarnej jak Paryż czy Londyn. Ponadto społeczeństwo niemieckie uległo rzeczywistej pacyfikacji i odrzuca stosowanie środków militarnych, „zainfekowana” pacyfizmem jest również znaczna część elit.
Niemcy nie stoją na równi z Francją i Anglią pod względem wojskowym, a jako gracz na płaszczyźnie polityki bezpieczeństwa nie są przez stare i nowe mocarstwa traktowane poważnie; pozostaje im nadrabianie tego siłą gospodarczą. Nie mają innej alternatywy niż oparcie się na USA.
Prezydent Gauck nie tylko mówi o większej aktywności Niemiec na płaszczyźnie międzynarodowej, ale sam świeci dobrym przykładem, czyli osobiście „bierze odpowiedzialność za zło dziejące się na świecie”. Niedawno odwiedził Indie. Niemcy są najważniejszym partnerem Indii w UE, stosunki niemiecko-hinduskie były zawsze dobre, tymczasem podczas wizyty w Indiach prezydenta przyjęto bardzo skromnie i dość chłodno. Widać było wyraźne różnice pomiędzy jego wizytą a wizytą japońskiego cesarza Akihito trzy miesięcy wcześniej. Cesarza przyjęto bardzo ciepło, na lotnisku witał go premier z małżonką, natomiast prezydent Gauck musiał zadowolić się pomniejszym ministrem. Właściwie powinno być na odwrót, ponieważ istnieją poważne rozbieżności pomiędzy Indiami a Japonią. Tymczasem media indyjskie informowały o każdym kroku cesarza, natomiast wizycie prezydenta Gaucka poświęciły niewiele uwagi. Wywiad z nim ukazał się tylko w jednej gazecie, o przebiegu wizyty informowano w krótkich notkach, konsekwentnie, prawdopodobnie celowo, przekręcając jego nazwisko.
Różnica pomiędzy cesarzem Japonii a prezydentem Niemiec polegała na tym, że „Japonia zna sztukę azjatyckiej dyplomacji”. Zgodnie z jej zasadami drażliwe wewnętrzne kwestie należy omijać w publicznych wystąpieniach, jeśli chce się być wysłuchanym. Tymczasem prezydent Gauck kazał sobie zorganizować oficjalne spotkanie z aktywistkami i aktywistami organizacji zajmujących się przestrzeganiem praw człowieka w Indiach, czyli takimi kwestiami jak kryminalizacja homoseksualistów, małżeństwa dzieci, sytuacja kobiet itp.
Władze indyjskie, bardzo wrażliwe na zagraniczną krytykę, odczytały to jako wtrącanie się w ich wewnętrzne sprawy i odpowiednio zareagowały. Ale cóż, prezydent Gauck już taki jest, musi jako pastor pogawędzić o „europejskich wartościach”. Chciał „zapunktować” w Niemczech u lewicowo-liberalnego i feministyczno-gejowskiego establishmentu. Było to dla niego ważniejsze niż interesy Niemiec w Indiach. W kontekście zagranicznym wygląda to tak, jakby cały świat miał podążać za „niemieckimi wartościami”, co traktowane jest jako mentorstwo, arogancja, zarozumiałość. Z takimi cechami lepiej chyba nie brać „odpowiedzialności za świat”.
Lewicowo-narodowy pisarz polityczny i publicysta, redaktor ciekawego miesięcznika „Compact” Jürgen Elsässer domyśla się, dlaczego minister obrony Ursula von der Leyen chce wysyłać Bundeswehrę do Afryki i w inne miejsca na świecie. Powtarza ona za pastorem-prezydentem Gauckiem, że Niemcy nie mogą przyglądać się bezczynnie, kiedy inni ludzie cierpią gwałty, prześladowania etc. Być może p. minister z przyjemnością weźmie udział w kolejnej humanitarnej interwencji wojskowej sprzedawanej tzw. opinii publicznej jako operacja mająca „zapobiec Auschwitz”. Przypomnijmy tutaj, że w Niemczech przez wiele lat obowiązywała zasada „Nigdy więcej wojny!”, obecnie zaś wyżej niż ona stoi zasada „Nigdy więcej Auschwitz!”, co oznacza, że wojna mająca nie dopuścić do „powtórzenia się Auschwitz” jest wojną sprawiedliwą i jak najbardziej godną tego, by wziąć w niej udział.
Zdaniem Elsässera Ursula von der Leyen potrzebuje zagranicznych operacji wojskowych, ponieważ pragnie się wybić jako następczyni kanclerz Merkel; dla osobistych ambicji chce ryzykować życiem żołnierzy. Najważniejsze, żeby fryzura pasowała do hełmu, żeby byli fotoreporterzy: fotoreporterski flesz (Blitzlicht) zamiast wojny błyskawicznej (Blitzkrieg) – oto strategia obecnej minister obrony, pierwszej kobiety na czele tego ministerstwa w historii Niemiec. Tegoroczna zima: pani minister wizytuje niemiecką jednostkę wojskową, w szykownej ocieplanej kurtce w kolorze turkusowym stoi na dachu bunkra i przygląda się działaniom batalionu pancernego, po czym daje próbkę znajomości rzeczy: „To niezwykle złożona sytuacja” mówi do lasu mikrofonów, wdzięcznie wydmuchując parę z ust w powietrze zimnego poranka. Tydzień później pokazuje się w różowej kurteczce w afrykańskiej dżungli, 150 km na północ od stolicy Mali Bamako, filmowana na tle grupy wojskowych instruktorów, poza tym jako tło telewizyjne służą saperzy, no i oczywiście czarni żołnierze armii malijskiej, coś tłumaczący blondynce łamaną niemczyzną – no, no, no, tyle strategii wobec Afryki nie widziano w Niemczech od czasu Erwina Rommla.
To jest kalkulacja pani minister Ursuli von der Leyen: przy prawdziwym lub istniejącym tylko na papierze kryzysie humanitarnym będzie się mogła pokazywać jako święta Joanna i występować na codziennych konferencjach prasowych – jej poprzednik Scharping w 1999 roku przetarł szlak, ale ona wypada lepiej przed kamerami. To jej cel: przewyższyć p. kanclerz w zakresie oglądalności i poparcia widzów („Czy popierasz ministerkę Ursulę von der Leyen w jej walce z katastrofą humanitarną w X? Jeśli tak, wyślij esemesa pod numer…”) oraz podkreślić swoje roszczenie do urzędu kanclerza po odejściu Merkel. USA – wojna dla ropy, Francja – wojna dla uranu, Niemcy – „wojna dla Ulki”.
Na długo przed kryzysem ukraińskim Rudolf Maresch, publicysta, eseista, wydawca m.in. Cyberhypes (2001), Przestrzeń, wiedza, władza (2002), Renesans utopii (2004), zaobserwował, że Niemcy miotają się pomiędzy rusofobią a rusofilią, pomiędzy antyrosyjskim resentymentem a ustępliwością wobec Rosji. A przecież teraźniejsza i przyszła polityka wobec Rosji wymaga zupełnie czegoś innego. Rosja czuje się okrążona przez NATO i USA, uważa, że odmawia się jej międzynarodowego szacunku, boi się o bezpieczeństwo swoich granic. W tzw. Zachodzie rozpoznaje hegemona, który rozszerza jej kosztem strefę swoich politycznych wpływów, chętnie przyjmując rolę belfra i instruktora, zawsze będącego po stronie prawa i dobra, którego koncepcje, rady i poglądy inni powinni bezwarunkowo akceptować. Te wszystkie „oceny”, „rady”, „wartości moralne” jedynie maskują cele polityczne, odwracają uwagę od twardej walki mocarstw o wpływy, władzę i prestiż, w której, jak zawsze, najważniejsze są pieniądze, broń i tajne służby.
Rosja chce wyjść z geopolitycznego upadku i odzyskać status pełnoprawnego mocarstwa. Dzieje się to w szerszym kontekście realiów polityki światowej: w warunkach procesu w kierunku wielobiegunowego świata, powolnego wprawdzie, ale stale postępującego naprzód. USA i ich sojusznicy nie są już „lokomotywą na czele ludzkości”, podczas gdy reszta siedzi w wagonie służbowym. W ostatnich latach prestiż USA jako „demokratycznego lidera wolnego świata” bardzo ucierpiał, co nie pozostaje bez wpływu na politykę światową.
Publicysta geopolityczny Roland Christian Hoffmann-Plesch dowodzi, że NATO z paktu obronnego stało się w ostatnich latach paktem aktywnie atakującym, rodzajem globalnej policji działającej na zlecenie USA. Niemcy i inne kraje Unii Europejskiej sprawiają niekiedy wrażenie, jakby nie pojmowały, że „nasi amerykańscy przyjaciele” realizują swoje hobbesowskie mocarstwowe interesy i nie mają żadnych kantowskich pokojowych intencji.
Odegrano teatr z tarczą rakietową w Europie Wschodniej, aby poirytować Rosję, udzielono wsparcia wojskowego rebeliantom dążącym do „zmiany reżimu” w Syrii, który utrzymywał od dawna przyjazne stosunki z Rosją etc. Do tego dochodzi modernizacja broni atomowej w Niemczech i stacjonowanie nowych rodzajów broni atomowej na ich terytorium. Zachodzi pytanie, w jakim stopniu suwerenna może być polityka Niemiec wobec USA – pozaeuropejskiego mocarstwa. RFN, jak pisał historyk Michael Stürmer, powstała „nie jako państwo poszukujące swojej polityki zagranicznej, lecz jako produkt amerykańskiej polityki zagranicznej poszukujący państwa”. Bundeswehra bez własnego sztabu generalnego i bez możliwości strategicznego dowodzenia może być tylko armią działającą wewnątrz Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Hoffmann-Plesch jest zdania, że bez niemieckiego „twardego jądra” i niemieckiego motoru integracji zjednoczona Europa nigdy nie stanie się rzeczywistością. Europa znajduje się dziś na rozdrożu, jest wielkim obszarem gospodarczym, nie będąc mocarstwem wielkiego obszaru. System światowy znajduje się w fazie interregnum, tworzy się nowy ład światowy, czego kolejnym świadectwem jest kryzys ukraiński. Przyszłość, zdaniem Hoffmanna-Plescha, należy do wpływowych państw lub związków państw, stanowiących rdzeń większych obszarów i siłę zapewniającą na nich ład.
Klaus-Dieter Frankenberger („Frankfurter Allgemeine Zeitung”) napisał, że kiedy prezydent Gauck apelował do Niemców, aby wzięli na siebie większą odpowiedzialność w polityce międzynarodowej, przypuszczalnie nie liczył się z tym, że ten moment nadejdzie tak szybko. Zdecydowana postawa Berlina wobec Moskwy zaszkodzi interesom Niemiec, choć tylko krótkoterminowym. Niemcy, czy chcą tego, czy nie, muszą przyjąć rolę przywódczą w tym procesie, co będzie trudne, ponieważ niemieccy obywatele nie wykazują entuzjazmu wobec nalegań, aby wzięli na siebie więcej międzynarodowej „odpowiedzialności”. Nie zamierzają podejmować ryzyka i ponosić kosztów.
Robin Alexander („Die Welt”) uważa, że Putin ośmiesza politykę niemiecką. Niemcy pokazały się w okresie kryzysu krymskiego ze złej strony: lękliwe, nastawione na siebie, bezrefleksyjne, materialistyczne. Wczoraj dużo gadano o wojskowych akcjach w obronie praw człowieka, a teraz nie chce się wykonać nawet symbolicznych gestów – rzeczywistość zweryfikowała obietnice i zapowiedzi.
Polityka Merkel wobec Rosji znalazła się w ślepej uliczce. W kwestiach polityki wschodniej Niemcy powinny współpracować przede wszystkim z Polską. Według Alexandra ministrowie Steinmeier i Sikorski pomogli Ukraińcom pozbyć się Janukowycza, ale – komplementuje niemiecki publicysta naszego ministra – to Sikorski był motorem akcji politycznej w Kijowie i musiał holować swojego niemieckiego kolegę.
Mniej pochlebną opinię na temat polskich polityków wyraził Lutz Herden z lewicowego tygodnika „Freitag”, który wyznał, że odczuwał zażenowanie na widok uniżoności, z jaką premier Tusk przyjmował wiceprezydenta USA Joe Bidena w Warszawie. Jakże frapująca musi być – zastanawiał się Herden – samoświadomość polityków z krajów wyzwolonych spod despotyzmu Moskwy, nadskakującym teraz Amerykanom.
Theo Sommer, przez 27 lat redaktor naczelny i wydawca opiniotwórczego lewicowo-liberalnego tygodnika „Die Zeit”, stwierdził, że oskarżenie Putina, iż myśli w kategoriach XIX wieku, jest o tyle bezzasadne, że geopolityka tak kiedyś, jak i dzisiaj określa politykę mocarstw. Na przykład transatlantycki układ o wolnym handlu i inwestycjach to nowa odsłona walki o to, kto będzie określał reguły handlu światowego – USA czy Chiny. Tu nadmieńmy, że zdaniem komentatorów z niemieckich środowisk niezależnych Amerykanie wykorzystują kryzys ukraiński m.in. po to, aby pod hasłami „jedności Zachodu” wobec „rosyjskiego zagrożenia” łatwiej przepchnąć ten układ, służący wyłącznie wielkim amerykańskim korporacjom.
Rozszerzenie NATO na wschód nie miało przecież na celu rozszerzenia strefy demokracji; u jego podstaw leżały twarde interesy geopolityczne. W 2008 roku Amerykanie chcieli przyjęcia Mołdawii i Gruzji do NATO, odpowiedzią Rosji była akcja przeciwko Gruzji; nota bene kanclerz Merkel przeciwstawiała się wówczas przyjęciu Mołdawii i Gruzji do paktu. Amerykanie wielokrotnie wysyłali też sygnały, że chętnie widzieliby w pakcie Ukrainę, odpowiedzią jest zajęcie Krymu.
Zdaniem Sommera Ukraina może przetrwać tylko jako neutralne, położone między Wschodem a Zachodem, państwo buforowe. Jeśli dyplomacja zawiedzie, stara gra, która w rzeczywistości nigdy się nie skończyła, będzie się toczyć jeszcze bardziej intensywnie. Będziemy świadkami dalszych zapasów o wpływy i dominację, dalszej, najeżonej wieloma ryzykami, rywalizacji mocarstw.
Dziennik „Die Welt” przeprowadził wywiad z wybitnym niemieckim politologiem i historykiem Herfriedem Münklerem, autorem opublikowanej niedawno książki Der Große Krieg. Die Welt 1914 bis 1918 (Wielka wojna. Świat 1914-1918) liczącej – odpowiednio do zakresu tematu – ponad 900 stron. W Polsce wydano w zeszłym roku jego Mity Niemców.
Po Europie krąży widmo I wojny światowej, czy zatem kryzys ukraiński ma coś wspólnego z rokiem 1914? Münkler odpowiada na to pytanie, że wprawdzie historia się prosto nie powtarza, jednak strukturalne podobieństwa sytuacji historycznych istnieją. Po pierwsze – obszar Ukrainy (zachodnia i wschodnia, Krym) wykazuje z etniczno-politycznego punktu widzenia podobieństwo do Bałkanów, także w tym aspekcie, że państwo narodowe nie rozwijało się tutaj przez stulecia, ponieważ była to część carskiego imperium. Po drugie – Rosja ma, podobnie jak Niemcy w 1914 roku, poczucie, że jest okrążana. Na pytanie, czy Putin żyje w XIX wieku, Münkler odpowiada, że nie wiadomo, czy jego wyobrażenia geopolityczne są zasadniczo tymi rodem z XIX wieku. Mocarstwa posiadają geostrategiczne, imperialne strefy wpływów i zawsze żądają prawa współdecydowania w sprawach poza swoimi właściwymi granicami. Jest kwestia prestiżu – jest on nadal wysoko notowaną walutą polityki międzynarodowej.
Należy pamiętać o tym, że kiedy Gorbaczow zgodził się na zjednoczenie Niemiec, wychodził z założenia, że NATO nie będzie się rozszerzać na wschód. Rosyjska elita polityczno-wojskowa ma poczucie, że inni, przede wszystkim USA, są coraz bliżej. Przy czym jest sprawą drugorzędną, czy to wyobrażenie jest obiektywnie uzasadnione, czy też nie. Lęk określa działanie, nieważne, czy niebezpieczeństwo jest realne, czy tylko wyobrażone. Putin działa podobnie jak niektórzy aktorzy w 1914 roku – Rosja testuje, czy można przerwać okrążenie. Nie są to uczucia byłego oficera KGB Putina, lecz istotnej, dużej części ludności Rosji.
Polityce niemieckiej należy postawić zarzut, który Max Weber postawił jej po 1914 roku, a mianowicie, że politykę zagraniczną robią tu nie ludzie zahartowani w walce politycznej, lecz urzędnicy z awansu, to samo dotyczy Brukseli. Układ stowarzyszeniowy z Ukrainą to dla nich głównie administrowanie dobrobytem, wprowadzenie norm zgodnych z prawami człowieka etc. Nikt nie myślał o grze ze strategicznym kontr-aktorem. Po stronie UE jest słabość refleksji i słabość działania, za mało myśli się o kształtowaniu przestrzeni. Nakładanie sankcji gospodarczych na Rosję jest niemądre, ich koszty ponieśliby Niemcy, a nie Amerykanie, Hiszpanie czy francuscy intelektualiści jak Bernard-Henri Lévy.
Münkler ma wątpliwości, czy uda się zorganizować Ukrainę wedle wzorca zachodniego państwa narodowego, czy też raczej będzie następował jej podział. Niewykluczone, że Rosjanie będą udzielać pomocy gospodarczej i finansowej (kredyty, niższa cena gazu), ale tylko wschodniej Ukrainie, natomiast zachodnia wejdzie pod kuratelę UE. Tak czy inaczej, Ukraina obciąży budżet UE, czyli płatników netto przez co najmniej 20 lat. Jest to inna sytuacja niż w przypadku Bułgarii czy Rumunii, gdyż pojawi się tu realna konkurencja z Rosjanami, którzy będą wspomagać Ukrainę wschodnią.
Zdaniem Münklera najważniejszym problemem jest, jak wpływać na obszary nienależące bezpośrednio do Europy, na przykład na Północną Afrykę. Groźniejsze niż czołgi okażą się masy uchodźców, które tak obciążą systemy socjalne krajów europejskich, że naruszony zostanie wewnętrzny pokój społeczny. Okaże się na końcu, że to nie Ukraina jest głównym problemem Europy, a raczej region od Kaukazu przez Bliski Wschód do krajów po przeciwległej stronie Morza Śródziemnego. Znajdujemy się w polu niepewności; kryzys ukraiński pomoże wyklarować stosunki z Rosją, konkluduje Münkler.
Znany lewicowy publicysta Jakob Augstein dowodzi, że z punktu widzenia Putina Ukraina jest wałem okalającym fortecę-Rosję. Dlatego mamy tam do czynienia z realnym konfliktem interesów geopolitycznych. To nie jest kontynuacja zimnej wojny, korzenie konfliktu sięgają głębiej, to kolejna odsłona „Great Game” o panowanie nad Eurazją. Prawo międzynarodowe odgrywa tu drugorzędną rolę, dokładnie tak samo, jak w przypadku polityki innych państw na czele z USA. Augstein zastanawia się w tym kontekście, czy Steinmeier i inni politycy europejscy to głupcy, żyjący w jakiejś innej rzeczywistości, którzy swoimi nieprzemyślanymi decyzjami doprowadzili do eskalacji konfliktu na Ukrainie, czy zimni gracze, od początku świadomie grający na podział Ukrainy: lepiej pół Ukrainy po naszej stronie niż cała po rosyjskiej? Wówczas – ironizuje Augstein – polityka niemiecka byłaby sprytniejsza, niż przedstawia to minister Steinmeier.
Inny lewicowy publicysta Tomasz Konicz uważa, że kryzys ukraiński i zajęcie Krymu przez Rosję to element „Great Game”. Kryzys gospodarczo-finansowy sprawił, że kraj stał się obiektem walki geopolitycznej. Status quo Ukrainy jako niezależnego „państwa buforowego” pomiędzy Rosją a Zachodem był nie do utrzymania, ponieważ potrzebuje ona pomocy z zewnątrz. Kijów musiał więc coś wybrać. Geopolityczny szpagat Ukrainy musiał się zakończyć, postawiona przed wyborem pomiędzy Unią Europejską („Zachodem”, NATO, USA) a Rosją, Ukraina wybrała UE, inicjując tym samym proces swojego rozpadu.
Celem USA i Unii Europejskiej jest, zdaniem Konicza, zapobieżenie powstaniu Unii Eurazjatyckiej, zbudowanej na wzór Unii Europejskiej. Powstałby wówczas blok gospodarczy pomiędzy „Zachodem” a Chinami, dysponujący rosyjską siłą zbrojną, stanowiący przeciwwagę dla obu sił. Przyjęcie Ukrainy do NATO równałoby się ciężkiej, militarnej i strategicznej klęsce Rosji, która zostałaby wyparta z „państwa buforowego”. Kwestią czasu byłoby jej wypchnięcie z bazy marynarki wojennej w Sewastopolu, co drastycznie ograniczyłoby promień działania rosyjskich sił zbrojnych. NATO podeszłoby pod same granice rdzennej Rosji.
Perspektywa przystąpienia Ukrainy do UE, a w dalszej perspektywie do NATO, wyjaśnia zaciekłość – w porównaniu z Pomarańczową Rewolucją – zmagań politycznych na Ukrainie. To, co tam się rozgrywa, to największy konflikt geopolityczny, najbardziej ryzykowna walka o władzę od czasu zakończenia Zimnej Wojny. Zwycięstwo w walce o Ukrainę jest dla Rosji ostatnią szansą, aby w przyszłości utrzymać status mocarstwa. Z punktu widzenia Rosji utrata Ukrainy, jej wejście do „zachodniej” strefy panowania, równałyby się geopolitycznej katastrofie, wszystkie jej mocarstwowe ambicje zostałyby zniweczone. Rosja sięgnie zatem po wszystkie możliwości polityczne i wszelkie środki, aby zapobiec integracji Ukrainy z „Zachodem”. Jeśli te wysiłki się nie powiodą, będzie chciała oprócz Krymu wyłuskać dalsze regiony południowej i wschodniej Ukrainy. U kresu tych geopolitycznych zmagań o pogrążone w głębokim kryzysie gospodarczym państwo, „Zachód” będzie się musiał zadowolić „kadłubową” Ukrainą.
Media „zachodnie” oskarżają Rosję o powrót do praktyk rodem z XIX wieku. I rzeczywiście taki proces obserwujemy: USA, Rosja i Chiny coraz bardziej bezwzględnie, ofensywnie, brutalnie, bez żadnych skrupułów zaczynają realizować swoje interesy geopolityczne. Ujawniają się coraz głębsze sprzeczności geopolityczne, dynamika kryzysu ekonomicznego powoduje, że aparaty państwowe reagują na wewnętrzne napięcia w wypróbowany sposób: inicjując akcje na zewnątrz. Krótko przed setną rocznicą rozpoczęcia I wojny światowej mocarstwa ponownie rozpoczynają geopolityczną „Wielką Grę” o podział stref wpływów i władzy, zawierającą w sobie ogromny potencjał eskalacji.
W obliczu toczącej się wojny propagandowej Konicz postuluje, żeby niezależne media nie dokonywały prostego odwrócenia schematu, rodem z hollywoodzkich filmów, dominującego w mediach mainstreamu: zły Putin, dobry Zachód. Nie należy reprodukować tego schematu z odwróconymi znakami – zły Zachód, dobry Putin; uprawiana w głównych mediach demonizacja Putina jest tak samo kompromitująca, jak jego gloryfikowanie.
Dagmar Metzger, Steffen Schäfer i Alexander Gauland z Alternatywy dla Niemiec w tekście „Ukraina – geopolityczny pionek” piszą, że na Ukrainie zderzają się geopolityczne i geostrategiczne interesy: Moskwa chce nadal pośrednio kontrolować rurociągi idące na zachód przez terytorium Ukrainy, USA i UE chcą jej pozycję w tym zakresie osłabić. Dla realizacji własnych projektów energetycznych Rosja potrzebuje kontroli nad Morzem Czarnym, dlatego nie może sobie pozwolić na utratę Krymu i portu w Sewastopolu. Ponadto, gdyby Ukraina przystąpiła do NATO, można by tam umieścić tarczę antyrakietową, która pozbawiłaby Rosję jej potencjału odstraszania.
Kryzys ukraiński tworzy pod samym nosem Moskwy ognisko niepokoju. Unii Europejskiej pozwala na odwrócenie uwagi od wewnętrznego kryzysu i wzrostu sił eurosceptycznych (podobnie Putin odwraca uwagę ludu od problemów ekonomicznych w Rosji). Należy mieć nadzieję, że w Brukseli ostały się jeszcze jakieś resztki ekonomicznej racjonalności i nie będzie ona chciała brać sobie na barki całkowicie zbankrutowanego kraju. Natomiast kanclerz Merkel znalazła się w pułapce – z wielką pompą, rzucając na szalę swój cały prestiż polityczny, ogłosiła „zwrot energetyczny” w Niemczech, który bez rosyjskiego gazu jest niemożliwy do zrealizowania.
Konserwatywny publicysta Thorsten Hinz uważa, że konflikt Wschód-Zachód z lat 1945-1989 był w rzeczywistości konfliktem geopolitycznym, któremu ideologiczna wrogość nadała tylko konkretną formę i nieubłaganą ostrość; stąd upadek komunizmu nie zmienił fundamentalnych sprzeczności geopolitycznych. Zajęcie Krymu miało zwyczajne geostrategiczne powody: gdyby stał się przyczółkiem NATO, Rosja utraciłaby kontrolę nad Morzem Czarnym a tym samym dostęp do Morza Śródziemnego. Po rozpadzie ZSRR Rosja utraciła na rzecz Ukrainy ważny port w Odessie. Jeśli Ukraina stałaby się strefą wpływu NATO, to Morze Czarne byłoby wewnętrznym morzem paktu. Należy powrócić do lektury pism Zbigniewa Brzezińskiego, tam wszystko zostało opisane; zawarte w nich geopolityczne analizy w pełni zachowują ważność. Odpadnięcie Ukrainy od Rosji to geopolityczny katalizator, który zapoczątkowuje proces uniemożliwiający Rosji zbudowanie imperium euroazjatyckiego. Putin przejrzał te strategię i pragnie jej zapobiec.
Podsycanie kryzysu ukraińskiego ma na celu zablokowanie możliwości prowadzenia przez Niemcy samodzielnej polityki wobec Rosji, tak aby Europa nie utraciła swojej funkcji jako przyczółka dla rozszerzenia „globalnego demokratycznego systemu” na kontynent euroazjatycki. Dobre stosunki gospodarcze i poprawne stosunki polityczne Niemiec z Rosją Amerykanie uważają za zagrożenie, widząc w tym możliwość zaistnienie niemiecko(europejsko)-rosyjskiego „bloku kontynentalnego”. Polityka amerykańska, nakierowana na konflikt z Rosją, dąży do rozbicia tego bloku; ma ona ostrze jednocześnie antyrosyjskie, antyeuropejskie i antyniemieckie. Wezwania, żeby Niemcy i Europa wzięły na siebie większą odpowiedzialność polityczną i finansową w konflikcie wokół Ukrainy, oznaczają w obecnych warunkach jedynie bezwarunkowe poparcie mocarstwowej polityki USA.
W najbardziej żywotnym niemieckim interesie leży gospodarcza i handlowa kooperacja z Rosją, ponieważ tylko w ten sposób można zneutralizować nacisk amerykański i dać Niemcom, które nie są krajem w pełni suwerennym, większą swobodę politycznego manewru. Nie oznacza to jednak bynajmniej, żeby Niemcy miały ryzykować pogorszenie stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, które wprawdzie nie są przyjacielem Niemiec, ale są ich partnerem. Wymagane jest podejście pragmatyczne, a nie sentymentalne. Narodowe interesy trzeba mądrze wyważyć i roztropnie realizować. Kooperacja z Rosją nie może w Waszyngtonie pozostawić wrażenia, że powstaje antyamerykański blok kontynentalny, bo to wywołuje na plan amerykański potencjał wojskowo-polityczny.
Politykę rządzących wobec sprawy Krymu ocenia Hinz jako właściwą; niemieckie sfery gospodarcze bronią się ze wszystkich sił przed narzucanymi przez USA sankcjami wobec Rosji, bo uderzają one głównie w Niemcy, politycy zachowują się ostrożnie, jedynie dziennikarze i publicyści głównego nurtu mogą do woli grzmieć na papierze, ponieważ nie ponoszą żadnych konsekwencji politycznych za głoszenie swoich „poglądów”.
Hinz przypomina, że rusofobia i rusofilia, podobnie jak ślepy pro- czy antyamerykanizm, należą do politycznego romantyzmu. Odnosi się to także do moralnego nacechowania debat o polityce zagranicznej, które oznacza faktycznie ich depolityzację. Tylko perspektywa geopolityczna pomaga wyjść z niedojrzałości i rozpoznać, że interesy amerykańskie, europejskie i niemieckie nie są identyczne.
Konserwatywny publicysta Hans Heckel w artykule „Imperialne starcie o Ukrainę” stwierdza, że natężenie wojny propagandowej jest tak duże, iż niełatwo dotrzeć do twardych interesów kryjących się za wielkimi słowami wygłaszanymi przez głównych aktorów konfliktu.
Rosja wiele ryzykuje, ale podejmuje to ryzyko, bo stawka jest bardzo wysoka. Po rozpadzie ZSRR jej strefa wpływów uległa znacznemu ograniczeniu, natomiast strefa wpływów USA znacznemu rozszerzeniu, także w kierunku wschodnim. To, co u jednych jest zwycięstwem „prawa narodów do samostanowienia”, z punktu widzenia innych, tutaj Rosji, jest zaplanowanym działaniem, aby zepchnąć Rosję na margines Europy, a tym samym na margines historii. Ukraina zbliżająca się do UE i NATO z perspektywą późniejszego przystąpienia do tych organizacji to w oczach Rosji przekroczenie Rubikonu.
Z doświadczeń przełomu 1989/1990 i rozmów 2+4 Rosja wyciągnęła wniosek, że najpierw trzeba stworzyć fakty dokonane, a dopiero potem siadać do stołu rokowań, bo inaczej po raz drugi zostanie się wyprowadzonym w pole. Trudno przewidzieć, jak daleko posunie się w ramach strategii powstrzymywania bloku kierowanego przez USA w jego dalszej ekspansji na wschód.
Rosja i Chiny są dziś jedynymi państwami, które nie podlegają hegemonii USA, dlatego Rosja jest naturalnym geopolitycznym przeciwnikiem Ameryki, którego należy osłabiać i wypierać z zajmowanych przez niego pozycji. Heckel, podobnie jak wyżej Hinz, zaleca przeczytanie Wielkiej szachownicy Brzezińskiego. Autor tej książki bez osłonek stwierdził, że po utracie Ukrainy Rosja nie utrzyma pozycji mocarstwa. Pozostałaby wówczas średnią potęgą azjatycką, która musi przejść na stronę Chin, nie mając żadnego wpływu na bieg spraw w Europie.
Ponieważ Janukowycz dał się obalić, zajęcie Krymu było raczej ograniczeniem szkód, ratowaniem tego, co można uratować. Niewykluczone, że sytuacja na Ukrainie przekształci się w wiecznie tlący się konflikt, zagrażający stabilności i bezpieczeństwu w regionie, od czasu do czasu wybuchający większym płomieniem i wzbudzający w Europie stan nerwowości. Taki trwały konflikt na styku UE i Rosji może być na rękę Waszyngtonowi. Kiedy dokonamy przeglądu akcji polityczno-militarnych USA w Europie i w jej otoczeniu, to zobaczymy osobliwy obraz: czy to w Kosowie, czy w Libii, czy w Syrii, wszędzie tam, gdzie USA pośrednio i bezpośrednio aktywnie interweniują, pozostawiają za sobą nieugaszone ogniska konfliktów lub wręcz rozpalają je tam, gdzie ich wcześniej nie było. Na terytorium „bliskiej zagranicy” Unii Europejskiej powstał wieniec trwałych ognisk zapalnych, do których doszła teraz Ukraina.
Porozumienie z Janukowyczem wypracowane przez Sikorskiego i Steinmeiera było do przyjęcia dla wszystkich stron i ustabilizowałoby sytuację na Ukrainie, jednakże nie przetrwało nawet kilku godzin. Radykalne grupy jak na komendę ruszyły do ataku, aby zapobiec wejściu porozumienia w życie. Henkel przypuszcza, że za tym politycznym sabotażem stał Waszyngton, który dał sygnał i wsparcie radykałom. Należy sobie uświadomić fakt, że USA prowadzą klasyczną politykę imperialną wedle zasady „dziel i rządź”. Kiedy następuje podział, Waszyngton może wystąpić nie jako despota, lecz jako siła ochronna, protektor, mediator i rozjemca. Taktyka USA była prosta: podważyć porozumienie, uniemożliwić zawarcie kompromisu, zmusić Rosjan do zdecydowanej akcji, przedstawić Rosję jako zagrożenie, stworzyć ognisko niepokoju. Kryzysy w Europie i wokół Europy powodują, że państwa europejskie, zwłaszcza Niemcy, muszą tam marnować swoje zasoby, a ich pozycja na arenie światowej słabnie.
Brzeziński pisał wyraźnie, że zasadniczym zadaniem amerykańskiej geopolityki jest przeszkodzenie głównym aktorom Eurazji w zawarciu między sobą sojuszy, z których USA byłyby wyłączone. Dlatego Waszyngton dąży do storpedowania zbliżenia Berlina i Moskwy, w czym pomoże mu trwale niestabilna Ukraina, ognisko zapalne, które można permanentnie podsycać, dostarczając konfliktogennego materiału dla stosunków pomiędzy Kremlem a Urzędem Kanclerskim. Na tę politykę Waszyngtonu nie ma co się moralnie oburzać ani jej potępiać. Nie jest to żaden powód do „nienawiści” wobec Ameryki. Gdyby Amerykanie (tak jak wcześniej Brytyjczycy) nie stosowali metody „dziel i rządź”, to by nie zostali globalnym imperium. Jak Niemcy powinny się zachowywać w tym (Nie)porządku Światowym? Przede wszystkim trzeba zachować chłodną głowę, na manowce wiedzie bowiem zarówno żarliwy antyamerykanizm, jak i naiwna gloryfikacja imperium amerykańskiego jako „obrońcy zachodnich wartości”, „strażnika ładu światowego” etc.
Sojusz Niemiec z USA jest poza dyskusją, jednakże, podobnie jak Stany Zjednoczone jako potęga globalna, muszą sprostać wymogom imperialnej polityki, również Niemcy podlegają obiektywnym koniecznościom, wynikającym z ich położenia geograficznego oraz (względnej) wielkości i znaczenia. Ani nie działają w geopolitycznej próżni, w której można sobie swobodnie wybierać role i zakres odpowiedzialności, ani ich interesy nie są automatycznie identyczne z interesami USA, ba, nie mogą takie być, ponieważ Niemcy leżą gdzie indziej (hasło: geopolityka), a po drugie: nie są imperium jak USA i muszą – jeśli nie chcą doznawać niepowodzeń lub spaść do roli bezwolnego pomocnika wykonującego zobowiązania zaciągnięte przez kogoś innego – we własnych konkretnych warunkach brzegowych znaleźć odpowiednie rozwiązania dla realizacji swoich interesów i spraw.
Jedno jest pewne: w interesie Niemiec nie leży utrzymywanie permanentnych konfliktów w swoim otoczeniu, przeciwnie – zainteresowane są ich wygaszeniem. Izolowanie Rosji – do czego dążą Amerykanie – oznacza uwikłanie Niemiec w dyplomatyczny, a nawet gospodarczy (sankcje) konflikt, który je osłabia, zamyka im świetne gospodarcze perspektywy, i w pewnym sensie wręcz spycha je z pozycji centralnego państwa w Europie do roli państwa frontowego, które, razem z polskimi i nadbałtyckimi partnerami, cały czas z lękiem musi spoglądać na granice wschodnie, za którymi Bóg wie co się dzieje.
Jako imperium USA nie są wyłącznie ojcowską siłą zapewniająca ład i porządek, jak przedstawiają to ich bezwarunkowi przyjaciele. Ich globalne, mocarstwowe cele wymuszają raczej – jeśli tego wymaga sytuacja – działania jako siła nieporządku, która przynosi nie stabilizację i bezpieczeństwo, lecz niestabilność i niepewność, a nawet musi je wywoływać, jeśli chce zachować swój hegemonialny status. Natomiast mocarstwo średniej rangi jak Niemcy ma – w przeciwieństwie do supermocarstwa – cel, żeby ład, stabilność i bezpieczeństwo panowały tak daleko, jak sięga jego wzrok i ramiona. Niemcy powinny działać i prowadzić politykę zagraniczną zgodnie z tą zasadą.
Jednak bez Rosji lub przeciwko Rosji nie będzie ładu, stabilizacji i bezpieczeństwa w Europie – w to nikt nie powinien wątpić. Dlatego obowiązkiem Niemiec jest wiarygodne zasygnalizowanie Moskwie, że ma w Berlinie – zorientowanego na swoje własne interesy – partnera, który przeciwstawi się próbom jej izolowania. Jest to słuszna, własna droga Niemiec, jednakże ich centralne położenie i wielkość, powinny skłaniać je do poszukiwania form porozumienia i ścisłej współpracy z sąsiadami w Unii Europejskiej, których interesy są bardziej zbliżone do niemieckich niż amerykańskich. Wspólne wystąpienie ministrów spraw zagranicznych „Trójkąta Weimarskiego” z Niemiec, Francji i Polski w Kijowie wskazuje właściwą drogę. I to niezależnie od tego, że osiągnięty przez nich kompromis inne siły w mgnieniu oka podeptały.
Niemcy – czy to się im podoba, czy nie – znalazły się znowu w swoim historycznym, centralnym położeniu. Z jednej strony geografia jest więzieniem, z którego nie ma ucieczki, ale centralne położenie właściwie wykorzystane oferuje też wielkie szanse. Musimy jednak, pisze Heckel, rozpoznać i uznać bez klapek na oczach, kim jesteśmy, gdzie się znajdujemy i jak rzeczywiście wygląda świat wokół nas. Tylko wychodząc od tego rozpoznania, można rozwinąć skuteczną strategię niemiecką dla Europy, która znalazłaby także rozwiązanie będące do przyjęcia zarówno dla znajdującej się w stanie wrzenia Ukrainy, jak i dla Rosji. Swoje interesy Niemcy powinny realizować na drodze negocjacji i przy użyciu środków dyplomatycznych. Natomiast Niemcy, które dają się ślepo zaprząc do rydwanu imperialnych interesów czy to Kremla, czy Białego Domu, tracą swoje dyplomatyczne atuty i rozmijają się z misją przypadająca im w udziale jako centralnej sile europejskiej. Ta misja może polegać wyłącznie na tym, że Niemcy będą czynnikiem równowagi i kotwicą dla coraz bardziej rozchybotanego kontynentu.
Satyryczny magazyn „Titanic” podał następujące informacje w związku z kryzysem na Ukrainie:
Rzecznik Białego Domu oświadczył, że sytuacja na Ukrainie coraz bardziej niepokoi prezydenta Obamę, ponieważ nie pozwala mu skupić się na najważniejszej sprawie, czyli prowadzeniu wojny z użyciem dronów w Pakistanie, Afganistanie i Jemenie.
Czołowi przedstawiciele niemieckich mediów w liście otwartym do prezydenta Rosji Włodzimierza Putina wezwali go, aby w końcu rozpoczął obiecaną wojnę: „Nie mamy wiele czasu, niedługo zaczynają się mistrzostwa świata w piłce nożnej, a wtedy wojna już się nam do niczego nie przyda”.
Minister spraw zagranicznych Niemiec Frank-Walter Steinmeier znalazł rozwiązanie konfliktu: Rosja dostaje Krym, w zamian za to Niemcy biorą Stalingrad i okolice, Kraj Saary zostaje zaś przyłączony do Ukrainy.
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2014/07/30/niemcy-w-polityce-swiatowej