Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » Notatki z Facebooka (IX)

Notatki z Facebooka (IX)

Jacek Bartyzel

Anno Domini 2012

październik – grudzień 

Konserwatywne myśli zza oceanu

1 października

Frederick D. Wilhelmsen o autorach NOM: „teologiczni aborcjoniści” (puste łono pozbawione dziecka przez aborcjonistę ma swoją analogię z opustoszałym ołtarzem, pozbawionym swego Boga przez teologicznego aborcjonistę, przez człowieka, który zaprzecza Realnej Obecności Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Ofierze Mszy Świętej i w Najświętszym Sakramencie albo ignoruje ją lub umniejsza. Obydwaj aborcjoniści atakują życie – jeden atakuje życie dziecka, drugi życie Eucharystycznego Pana).

***

Przepaść między prawdziwym konserwatyzmem a prawdziwym liberalizmem jest nieskończenie głęboka. (…) Konserwatysta trwa przy tragicznej wizji życia, liberał przy immanentnych nadziejach rodem z Krainy Lotosu (Russell Kirk).

***

Jeszcze raz Wilhelmsen: Jednak wszystko to przeminie, przeminie szybciej, aniżeli moglibyśmy sądzić. Nadchodzi nowy świat, a stary ład odchodzi. Przyszłość jest nasza, bo wiemy, że bezradny Bóg jest jedyną nadzieją bezradnego człowieka. Prawdę powiedziawszy, ortodoksja jest jedyną możliwą rebelią dnia jutrzejszego. A rebelia zacznie się wtedy, gdy pobudzeni do działania świeccy katolicy w tym samym bezradnym Krzyżu dostrzegą kształt miecza.

***

Wystarczy stać dość długo nieruchomo, by zostać w pewnym momencie awangardą (Peter Viereck). Dewiza wyjęta mi z ust!

Śmierć Infantki

2 października

Zmarła księżna Maria Krystyna Habsburg. Gdyby jej Dziadek, arcyksiążę Karol Stefan, albo Ojciec, arcyksiążę Karol Olbracht, zostali królami Polski (co byłoby rozwiązaniem znakomitym), byłaby „infantką” Polski. Ale i tak nią była – w swoim sercu.

Niech Aniołowie zaniosą Jej duszę do Nieba!

Medytacja o własności i tradycji

3 października

W De republica Cyceron stawia mocną tezę, że własność – zgodnie z nakazami mądrości – winna być rozdzielana według zdolności do jej właściwego użytkowania. Ale zaraz potem zauważa, iż jest to oczywiście zasada niemożliwa do urzeczywistnienia. Płynie stąd wniosek, że w prawie stanowionym nakazy prawa naturalnego mogą być stosowane jedynie w postaci, by tak rzec, rozrzedzonej. Na gruncie prawa własności konkluzja ta, choć dość smutna, wydaje się oczywista; musimy na przykład pogodzić się z tym, że własność posiadają rozrzutnicy albo ci, którzy źle uprawiają ziemię, jednak czy nie prowadzi to do usprawiedliwiania podobnej praktyki w innych sferach – tam zwłaszcza, gdzie w grę wchodzą tzw. wartości nienegocjowalne? Tym, co przychodzi od razu na myśl, jest choćby sławetny „kompromis aborcyjny”.

Faktem niezaprzeczalnym jest natomiast zasadnicza i wieloraka różnica pomiędzy rozumieniem własności prywatnej w nauce katolickiej i przez konserwatystów a jej pojmowaniem przez liberałów. Po pierwsze, własność nie ma charakteru absolutnego, gdyż jedynym właścicielem sensu proprio wszystkiego jest Bóg, a człowiek to tylko „włodarz” mający użytkować tę własność najlepiej, jak potrafi. W stosunku do własności człowiek ma ius procurandi et dispensandi, ale nie ius utendi et abutendi. Po drugie, posiadanie jest prywatne (rodzinne, rodowe etc.), ale użytkowanie ma być społeczne, ma służyć bonum commune. Po trzecie, ta własność, która ukształtowała Europę w średniowieczu, ma związek z zasługą, zwłaszcza wojenną (stąd nadania), i obowiązkami obdarowanego wobec seniora, więc konfiskata za zdradę jest zupełnie uzasadniona, ale to przecież nie to samo, co wywłaszczanie „klasy” posiadaczy. Po czwarte, własność, zwłaszcza nieruchoma i ziemska, nie jest zwykłym towarem, bo wiąże człowieka z otoczeniem społecznym i naturalnym; jest ona zobowiązaniem do przekazania dziedzictwa potomstwu w stanie co najmniej nieuszczuplonym. Dlatego konserwatyści zawsze bronili majoratów, a liberałowie zaczynali wszędzie od grabieży własności ziemskiej – feudalnej i przede wszystkim kościelnej. Po piąte, dominujący dziś typ własności oligarchicznej, anonimowej i nieustannie przechodniej nie zasługuje właściwie na miano prywatnej.

Rozróżnienie prywatne/publiczne jest starożytne, szczególnie rzymskie (res privata / res publica) i nie ma nic wspólnego z nowożytnym rozdziałem na „społeczne” i „państwowe”: rzymski pater familias i dominus w domu oraz civis w republice to ta sama osoba, bo res publica to „mury” chroniące domostwa. Ich pomieszanie oraz atakowanie tej konkretnej, realnej tradycji (oraz jej spadkobierczyni, czyli tradycji zachodnio-chrześcijańskiej) w imię „tradycji” sztucznie wykoncypowanej, która jednocześnie (sądząc po podawanych zwykle przykładach, czyli społeczeństw pierwotnych albo dawno już nieistniejących, albo zatrzymanych w rozwoju) jest jakimś „archeologizmem” raczej aniżeli tradycjonalizmem. Bardzo to, nawiasem mówiąc, przypomina podejście tych liturgicznych nowatorów, którzy zniszczyli ryt tradycyjny w imię powrotu do wyimaginowanych albo źle zrozumianych „najstarszych zwyczajów”.

Jeśli arche szuka się w społeczeństwach pierwotnych, to jest to tylko „(pre)historyczne”, podczas gdy arche to zasada transhistoryczna, transcendentna, spoza kosmosu i historii. „Na początku” nie byli Irokezi czy Maorysi, tylko Słowo (Logos), a Słowo nie było na Polinezji czy na Syberii, tylko u Boga. Odczytanie sensu tradycji wcale zatem nie musiało zajść „u zarania dziejów”, lecz przeciwnie – wymagało odpowiedniego stopnia dojrzałości, czyli tego, co Voegelin nazywa leap in being, pozwalającego odczytać transcendentne źródła porządku duszy i społeczeństwa, osobistą (a nie tylko kolektywną) więź człowieka z Bogiem, a co dokonało się jednocześnie i niezależnie od siebie w różnych cywilizacjach, przede wszystkim jednak w doświadczeniu religijnym Izraela oraz w greckiej tragedii (jako „liturgii” Dike politycznej) i filozofii – czyli jednak przez nous/ratio. Rozum noetyczny racjonalizmu klasycznego jest czymś innym niż nowożytny rozum instrumentalny. To Nietzsche szalenie uprościł relację mythos i logos w kulturze greckiej, zupełnie błędnie oskarżając Sokratesa i Platona o zatrucie Hellady racjonalizmem. Tymczasem wystarczy przestudiować pod tym kątem zarówno początek Państwa, jak i Timajosa, żeby przekonać się, że Platon nie deprecjonuje ani mitu, ani tradycji (w sensie obyczaju przodków), co więcej – uważa, że mity wyrażały prawdę duszy, tylko na mało zróżnicowanym poziomie świadomości. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że w zepsutej polis tradycja już nie działa samoczynnie, nie chroni więc też młodego pokolenia przed sofistycznym kłamstwem, konieczne jest zatem wzbudzenie rozumnej (logistikon) części duszy, wzniesienie świadomości na wyższy poziom – aż do poznania noetycznego. Kiedy jednak prawda duszy zostanie odkryta w ten sposób, filozof dostrzega, że nie jest w stanie zakomunikować tego doświadczenia duszy inaczej, jak poprzez mit, tyle że teraz musi już sam stworzyć nowy zestaw mitycznych symboli, bo stare – przedfilozoficzne – mity są zbyt proste i „naiwne”, aby to wyrazić. Mit zatem jest zawsze prawdziwy – bo wyraża jakieś poruszenia duszy – toteż głupi jest scjentystyczny pozytywizm, głoszący „pokonanie” mitu przez naukę, ale zatrzymywanie się, czy tym bardziej wzywanie do powrotu do mitów archaicznych, jest przedsięwzięciem absurdalnym i redukcjonistycznym, zaprzepaszczającym zdobycze poznania noetycznego. Aby uchronić społeczeństwo przed zgubną pychą rozumu i wypaczeniem osobowości przez materializm, filozof musi przywrócić prawdę mitu, lecz na wyższym poziomie bardziej zróżnicowanej świadomości.

A „smarowanie klejem” społeczeństwa modo fascista to raczej przepis na takie jego zaklajstrowanie, że wprawdzie może ono od środka gnić dalej nie będzie, ale wskutek martwicy już się nie obudzi i nie odrodzi. Platon też przestrzegał, że polis upadnie, gdy będzie nią rządził archont, którego dusza będzie miała przymieszkę żelaza lub brązu. Choć niewątpliwie w trudnych czasach potrzebny jest „zbawca z mieczem”, który przywróci porządek, a więc raczej król odnowiciel z Polityka, znający logos basilikos, walczący z zepsuciem społeczeństwa, więc niewahający się dokonywać „przeczyszczeń” wśród obywateli, gdy to konieczne, aniżeli znający episteme politike – lecz nie basilike techne – filozof-król z Politei leżącej „u stóp bogów” w niebie (en ourano). Cykl upadku (timokracja – oligarchia – demokracja – tyrania) musi być odwrócony nie przez powrót do idyllicznego Złotego Wieku, lecz przez człowieka, który stanowi mocno trzymające ster narzędzie Idei Dobra.

Głos z Meksyku

8 października

Nawiązał ze mną kontakt, drogą mailową, jeden z meksykańskich autorów, na którego powołuję się w swojej książce o synarchizmie, bo dowiedział się o jej opublikowaniu. Przy okazji wyraził kilka swoich opinii o Polsce – jakże charakterystycznych dla środowisk tradycyjno-katolickich na Zachodzie: Polska, kraj męczeński i godny podziwu dla wytrwałości i siły, z jaką bronił zawsze swojej katolickiej tożsamości przeciwko wielkim imperiom, które chciały go zdławić; noszący w sercu Matkę Boską Częstochowską („Częstochowska” napisana nawet z nosówką, co cudzoziemcom doprawdy rzadko się zdarza), która błogosławi temu bohaterskiemu narodowi.

Bardzo to sympatyczne, lecz ilekroć odbieram takie afekty ku nam, czuję się mocno zakłopotany; uczciwie należałoby przecież sprostować, że nawet w przeszłości Polonia nie zawsze była fidelis, że Polacy stawali nieraz po złej stronie w walce rewolucji z kontrrewolucją (zwłaszcza w wieku XIX), a teraz to już w ogóle prawie nic z tego nie zostało, wyrosło pokolenie, dla którego przedmurze chrześcijaństwa to pusty dźwięk, a ci, którzy dziś są „na narodu czele”, chlubią się raczej pierwszym na świecie transwestytą w parlamencie. Takie pochwały od przyjaciół winny być zatem raczej powodem do zawstydzenia, żeśmy się temu wszystkiemu sprzeniewierzyli.

„Przystąpienie do apostazji”

9 października

„Przystąpię do apostazji” – oświadczyła dumna z siebie celebrytka z podklasy hipokrites/histriones, wzbogacając tym polską idiomatykę. „Przystąpię do apostazji”, czyli „przystąpię do odstąpienia”. Mogę podsunąć p. Renacie Dancewicz jeszcze kilka podobnych pomysłów, na przykład: „zejdę na szczyt” albo „zsiądę z konia wierzchem”.

***

Do grona Znajomych na fejsbuku zaprasza mnie Ammianus Marcellinus. Miło mi, choć wolałbym zacząć od Herodota i Tukidydesa, bo lubię porządek także w chronologii.

El rey soy yo

10 października

W gruncie rzeczy to karlistowskie ideario można by streścić tak: gotów jestem oddać życie za to, żeby el rey legítimo panował w Madrycie; żeby miał piękne pałace i groźne zamki, budzące respekt wrogów; najlepszych malarzy, jak Don Diego Velázquez, i najlepszych dramaturgów, jak Don Pedro Calderón; żeby nade wszystko czuwał nad katolicką jednością monarchii, słuchając teologów z Salamanki i zdając się na mądrych inkwizytorów; żeby szerzył wiarę w imperium, w którym słońce nie zachodzi; ale tu, u siebie, w Nawarze czy w Guipúzcoa, w moim domu, to ja jestem królem i niech mi się urzędnicy z Madrytu tu nie szwendają, nosa w nieswoje sprawy nie wściubiają i moje fuero respektują.

***

Dopiero dziś dowiedziałem się, że 6 października zmarł w Monachium JKW książę Saksonii i margrabia Miśni Albert Wettyn, de iure król Saksonii Albert II – a także potomek elekcyjnych władców Rzeczypospolitej, więc jeden z hipotetycznych pretendentów do tronu polskiego. Świeć Panie nad Jego duszą!

Zwierciadło poezji

13 października

Choć z urodzenia byłem i z temperamentu
Skłonny światową obrać drogę,
Tyś mnie zmusił, bym pośród ksiąg marniał do szczętu,
W szkolarską przyodziany togę.
 

(George Herbert, w przekładzie S. Barańczaka)

Z urodzenia na pewno nie, z temperamentu – sam nie wiem, ale cała reszta (co do mnie) się zgadza.

Janusz Krasiński R.I.P.

14 października

Zmarł najlepszy, moim zdaniem, dotąd żyjący polski pisarz. Oczywiście w życiorysie „uładzonym przez kornika” przemilczano, że był żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych. Niestety, śmiercią samobójczą, tym bardziej zatem potrzebuje naszej modlitwy.

Mały, wielki człowiek

15 października

Przed chwilą otrzymałem bardzo sympatyczne życzenia i przypomniał mi się w związku z tym najbardziej zabawny komplement, jakim w życiu zostałem obdarowany. Kiedy byłem dzieckiem, Mama zabierała mnie na różne sprawunki w okolicy. Zachodziliśmy między innymi do szewca, gdzie zostawiała mnie na czas wykonania jakichś reparacji na poczekaniu. Jak każdy zarozumiały prymus, lubiłem nieustannie gadać o tym, co wiedziałem, więc szewcowi i jego pomocnikom robiłem wykłady, głównie z historii. Szewc był typowy, wręcz stereotypowy – wesoły moczymorda z czerwoną od przepicia gębą.

Minęło wiele lat, dorosłem, skończyłem studia i ożeniłem się, w związku z czym przeprowadziłem się do innej dzielnicy. Pewnego dnia idę do najbliższego warsztatu, aby naprawić buty, i co się okazuje: siedzi tam ten sam szewc, którego natychmiast poznałem i on sobie mnie przypomniał, kiedy się przedstawiłem. Historia zaczęła się na nowo, znów gawędziliśmy, przy czym (to był koniec lat 70.) zacząłem go politycznie demoralizować, wciskając mu jakieś podziemne gazetki. Tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy akurat znów musiałem do niego zajść, szewc upił się przepisowo jak bela, co go bardzo uczuciowo nastawiło i składając mi życzenia (bełkocząc z wysiłkiem), mówi tak: „Panie Jacuś, Pan jesteś wielki człowiek!”.

Chrystus z karabinem na ramieniu

17 października

To nieprawda, że „Chrystus z karabinem na ramieniu” został wymyślony przez „teologa rewolucji” Torresa. Cały wiek XIX w Hiszpanii (wojna o niepodległość, powstanie apostólicos, trzy wojny karlistowskie) i w Meksyku (powstanie religioneros i oczywiście cristiada) są pełne księży-gerylasów, podobnych zresztą do naszego ks. Brzózki i innych w powstaniu styczniowym.

Przeciwko monizmowi i centralizmowi

18 października

Czytam kolejny buńczuczny manifest p. Ronalda Laseckiego, który po raz kolejny daje dowód tego, jak bardzo jego rozumienie tradycjonalizmu czy „prawicy integralnej”, odległe jest od realnego i konkretnego tradycjonalizmu w tradycji klasyczno-chrześcijańskiej. „Polityczny monizm” i „polityczny centralizm” na odległość zioną „modelem azjatyckim” czy – jak kto woli – „turańszczyzną”. Na „poziomie centralizmu” to była zorganizowana Złota Orda i… jakobińska „republika jedna i niepodzielna”, a nie „zdrowe państwo”. Zdrowa civitas jest „jednością w wielości i różnorodności”, harmonizowaną na szczycie, a nie identycznością i jednostajnością – ta panuje na cmentarzach, i to tylko w ziemi, bo już nagrobki i pomniki są zróżnicowane.

Co więcej, mimo potępiania liberalizmu (z czym oczywiście należy się zgodzić) znów okazuje się, że „tradycjonalistyczny” sposób myślenia autora jest głęboko zainfekowany politycznym modernizmem: czymże innym bowiem jest rzekome „prawo suwerena do interweniowania wszędzie tam, gdzie okaże się to zasadne dla stosownego uformowania materii społecznej i przyrodniczej”? Przecież to Hobbesowski Lewiatan, uprawiający inżynierię socjalną podług prawideł Baconowskiego rozumu instrumentalnego! Takimi suwerenami „ujarzmiającymi” naturę według swego widzimisię byli i Stalin, i Roosevelt: drugiego od pierwszego różniło tylko to, że „ludzkich narzędzi” wykorzystywanych do zmieniania biegu Missisipi nie dowoziło w charakterze niewolników NKWD, tylko zmuszał ich do tego przymus ekonomiczny. Definicja decentralizacji jako „zróżnicowania treści polityk prowadzonych przez władzę centralną w zależności od partykularnej natury subiektów tych polityk” to jest, wypisz wymaluj, pojakobińskie rozumienie „decentralizacji” francuskich socjalistów z 1982 roku czy analogicznie „regiony autonomiczne” we współczesnej Hiszpanii, mamy tu więc do czynienia z koncesją udzielaną przez rząd centralny według wymyślonych przez niego zasad.

Nagminną, a trzeba też powiedzieć otwarcie, że bardzo irytującą, manierą autora jest atakowanie prawdziwych czy wyimaginowanych przeciwników przez zarzucanie im demagogii, utopii albo „opowiadanie bajek”, podczas gdy sam nieustannie tę demagogię uprawia, utopie snuje i bajki opowiada, na przykład mieszając ze sobą rzeczy niemające nic wspólnego (jak tradycyjny porządek organiczny z liberalnym „państwem minimum”) albo podając błędne definicje, na przykład zasady pomocniczości (nawiasem mówiąc, jego definicja pomocniczości jest dokładnie taka sama jak biurokratów z Unii Europejskiej – że to oni sobie zastrzegają, co jest kompetencją wyłączną unii, a niższe szczeble muszą się zadowolić tym, co im Brukselczycy łaskawie zostawią). Monarchia tradycyjna nie polegała na tym, że król „panował, ale nie rządził” (to koncept XIX-wiecznych liberałów); monarcha rządził jak najbardziej, ale charakter jego rządów polegał na skupianiu na szczycie hierarchii społecznej tego, co jest wypadkową jurysdykcji wspólnot wszelkiego typu – król dbał o to, aby wszystkie one prowadziły do jednego wspólnego celu. Porządek tradycyjny był faktycznie gradualistyczny, ale to nie wynikało z jakiegoś sztucznego limitowania kompetencji, lecz z powszechnie przyjmowanego przekonania, że porządek polityczny rodzi się w sposób opisany już w Polityce Arystotelesa, tj. przez rozwój od „nuklearnej” komórki społecznej, jaką jest rodzina, poprzez ród, gminę, miasto, prowincję aż po civitas polityczną. I dopiero w świetle tego należy rozumieć zasadę pomocniczości. To prawda, że „jej treścią nie jest brak możliwości ingerowania władcy w daną materię” (i tu autor nie myli się), lecz równie fałszywe jest (utylitarystycznie wytłumaczone, więc też modernistycznie) twierdzenie, że jest nią niekorzystanie przez władcę z tej możliwości wówczas, „gdy nie jest to potrzebne”. Prawdziwą treścią zasady pomocniczości jest to, że każda wspólnota wyższego rzędu ma obowiązek zajęcia się tą materią, której realizacja przekracza możliwości wspólnoty niższego rzędu, a której wypełnianie jest konieczne dla dobra wspólnego. Logicznie jednak i chronologicznie porządek transmisji tych kompetencji biegnie z dołu do góry; i gdyby na przykład rodzina była autarkiczna, to żadna wspólnota większa nie byłaby potrzebna, każdy ojciec byłby zaś pełnym i „suwerennym” królem, co jednak jest niemożliwe. Ale z drugiej strony, taka gradacja kompetencji nakłada na tę najwyższą władzę (najwyższą – suprema auctoritas, bo „suweren” to też nowożytne wypaczenie) obowiązek respektowania tych uprawnień, które niższe wspólnoty posiadają, panujący nie może im ich samowolnie zabierać, albo potem, kiedy się rozmyśli, dać jako koncesję. Bez poszanowania fueros nie ma tradycjonalizmu, jest arbitralny i kapryśny despotyzm.

Kiedy człowiek się styka z takimi pomysłami „monistyczno-centralistycznymi”, to przychodzi ochota prosić Boga, aby nas bronił od nich jak od „powietrza, głodu, ognia i wojny”. Ale, na szczęście, fatygowanie Pana Boga prośbą o interwencję jest tu zupełnie zbędne. Nasza psychika zbiorowa jest tak radykalnie różna od tej, która byłaby konieczna jako „materia” do ulepienia proponowanej tu „formy”, że prawdopodobieństwo tak rozumianej „rewolucji konserwatywnej” jest bliskie zeru. Prawdziwym tradycjonalistom mogę powiedzieć: „nie lękajcie się!” i nie dajcie się zastraszyć tą demagogią, którą jest ciągłe szantażowanie posądzeniami o liberalizm czy nawet libertarianizm. Możecie spokojnie zbierać i pielęgnować wyrzucone przez p. Ronalda na śmietnik cnoty republikańskie – oczywiście w klasycznym sensie tego słowa, jako rzeczy wspólne, kierowane przez prawych i prawowitych gobernantes.

„Niepoprawność” Petersona

20 października

Michele Nicoletti dystansuje się do poniższego stwierdzenia Erika Petersona (twierdząc, iż „może [ono] wywoływać tylko zakłopotanie i krytykę”), a którego poprawność i logika moim zdaniem jest nie do zaczepienia: Żydzi, którzy w swej ślepej nienawiści do królestwa Chrystusa, niebędącego z tego świata, rozgrywają cesarza przeciw «królowi żydowskiemu», zapominają, że ich Mesjasz ma być «królem Izraela». Krzycząc: «nie mamy króla, jeno Cesarza», tracą nie tylko jakiekolwiek prawo do oczekiwania królewskiego Mesjasza w swoim narodzie, lecz także metafizyczne i moralne prawo do istnienia jako suwerenny naród. Teraz zostało im tylko albo żyć jako naród uciśniony, albo pójść za Barabaszem jako figurą politycznego buntownika.

Nietrudno się domyślić, dlaczego włoski profesor uznał za konieczne odciąć się od tej tezy – w końcu najlepszą częścią odwagi jest ostrożność, jak mawiał Falstaff. Odbiera ona przecież metafizyczną i moralną prawomocność każdemu żydowskiemu państwu po tej jawnej apostazji, ale też – choć z innego punktu widzenia – to samo twierdzi niejeden ortodoksyjny rabin. Ja bym natomiast wyraził uznanie dla Petersona właśnie za to, że nie bał się przedrukować tego fragmentu w 1951 roku.

***

Jeśli cytat z Petersona w powyższym poście był pod rozwagę „judeochrześcijanom” popierającym Izrael w nadziei „odbudowania Trzeciej Świątyni”, to ten z kolei jest kamyczkiem do ogródka nacjonalistycznych obrońców państwa narodowego i jego rewolucyjnych korzeni: Człowiek pojawia się we Francji i domaga się swych praw; kiedy człowiek wystąpił z roszczeniem do swoich praw, francuska armia pod wodzą Napoleona wyruszyła na podbój Europy. Człowiek, który pojawił się we Francji pod koniec XVIII wieku, by domagać się praw człowieka, jest tylko demonicznym małpowaniem Syna Człowieczego, który pojawiwszy się w Judei, ogłosił panowanie Boga. Człowiek, który wysyła swe armie do wszystkich krajów Europy, jest tylko diabelskim naśladowcą tego, który wysłał swoich apostołów do wszystkich krajów zamieszkałego świata. Odrzucenie idei imperium w dziewiętnastowiecznych państwach narodowych oraz absolutyzacja języka narodowego otrzymały swój ostateczny sens i demoniczną głębię przez połączenie z ideami rewolucji francuskiej.

Peterson i Schmitt

21 października

Po lekturze bloku Petersonowskiego w „Czwórkach” doszedłem do przekonania, że merytorycznie różnica pomiędzy Petersonem a Schmittem nie jest aż tak przepastna, jak mogłoby się prima facie zdawać. W gruncie rzeczy sprowadza się ona do sposobu rozumienia samego terminu teologia polityczna, który u Schmitta ma znaczenie bardziej elastyczne, Peterson natomiast identyfikuje je wyłącznie z teologiami przedchrześcijańskimi, nieznającymi bądź wprost odrzucającymi, gdy już się z nim zetkną, eschatologiczne królestwo Chrystusa. Co do tego natomiast, że związek teologii z polityką jest oczywisty, stanowiska obu są identyczne, co więcej, podejście Petersona, negującego, jak się zdaje, jakąkolwiek wartość nawet już schrystianizowanej civitas terrena w świetle oczekiwania na Paruzję, ma implikacje teokratyczne i mnie osobiście wygląda na nieprzezwyciężony do końca, mimo konwersji, zradykalizowany w duchu luterańskim „augustynizm polityczny”. Zadziwia mnie natomiast i sprawia niedosyt miękkość odpowiedzi Schmitta, mimo tylu lat zwlekania z nią, który właściwie ucieka w bliższe sobie rozważania dotyczące praktycznych walorów „neutralizacji” w epoce nowożytnej, natomiast na kluczowy zarzut o heretyckość monoteizmu politycznego odpowiada jedynie, iż teologia imperialna Euzebiusza jest tylko jednym z możliwych wariantów chrześcijańskiej teologii politycznej. A mógłby przecież rozwinąć ten wątek, wskazując, że o ile monoteizm polityczny (jeden władca, jak jeden Bóg) ociera się co najmniej o antytrynitaryzm, o tyle przecież teologia cesarstw karolińskiego i ottońskiego była już budowana na poprawnym fundamencie trynitarnym, gdzie cesarz stanowił ziemskie odbicie Drugiej Osoby Trójcy Św., tak jak papież Pierwszej, a obaj, jako „współistotni”, pozostają w łączności z Trzecią Osobą, przenikającą Res Publica Christiana w substancjalnej jedności Świętego Kościoła i Świętego Cesarstwa, co zanegował dopiero Grzegorz VII, którego „desakralizacja” cesarza i teza, iż „prawdziwym cesarzem” jest papież, nosi jednak też znamiona, zapewne bezwiednego, monoteizmu politycznego, tylko w drugą stronę.

Spór Peterson – Schmitt wydaje się o wiele poważniejszy i bardziej dramatyczny na płaszczyźnie etycznej, z uwagi na zarzut pierwszego, iż Schmitt, poddając się w 1934 roku narodowym socjalistom, posłużył się Hobbesowskim rozróżnieniem na „wnętrze” i „zewnętrze”, aby wytłumaczyć złożenie pokłonu w neopogańskiej świątyni Rimmona/Hitlera, podczas gdy świadek Objawienia powinien bezkompromisowo pójść jako owca między wilki. Tą słabością charakteru Schmitt naraził się, zdaniem Petersona, na jednoczesną pogardę i nazistów, i katolików. Nie zamierzam usprawiedliwiać oportunizmu Schmitta, niemniej muszę zauważyć, że Schmitt naprawdę był „w paszczy Lewiatana”, a jako ten, który rok wcześniej proponował prezydentowi Hindenburgowi delegalizację NSDAP, mógł zasadnie obawiać się, że w „nocy długich noży”, czy przy innej okazji, podzieli los Edgara J. Junga czy gen. von Schleichera, podczas gdy Peterson swoje bezkompromisowe wezwanie do męczeństwa kierował jednak z bezpiecznej odległości emigranta. Zauważę też, że ani Pius XI, ani Pius XII nie zażądali wyboru męczeństwa od katolików niemieckich. Z drugiej strony, powoływanie się Schmitta na fakt, iż św. Tomasz Morus też poczynił naprzód niewiarygodne ustępstwa wobec tyrana, nie jest przekonujące w świetle tego, że ostatecznie został jednak męczennikiem. Spór ten więc, jak zawsze, czy to w czasach Decjusza i Dioklecjana, czy Hitlera i Stalina, czy wreszcie z pewnością w przyszłości, jest i będzie tu, na ziemi, niekonkluzywny, ale zauważę, że kostyczna bezkompromisowość i zacięta odmowa wybaczenia najmniejszej słabości może prowadzić też, jak Tertuliana, do odłączenia się od Kościoła.

***

Ilekroć (zdarza się to bardzo rzadko) z jakichkolwiek powodów pójdę na NOM, zawsze muszę doznać czegoś naprawdę szokującego. Dziś, prócz tego, co zwykle – a więc i niezaskakującego – z kazania objaśniającego czytanie z Ewangelii dowiedziałem się, że „sojusz Ołtarza z Tronem” był złem, ale na szczęście i on, i monarchia, są już przeszłością, bo SVII wszystko wyprostował.

Teraz zastanawiam się, czy taka powtarzalność to zwykły traf, czy też Pan Bóg karze mnie za brak determinacji, czy to już wreszcie statystyczna norma w „posoborowiu”, ale tej ostatniej hipotezy nie mogę właśnie empirycznie zweryfikować.

A, i jeszcze coś zabawnego: na koniec celebrans wykrzyknął tak dziarsko Pan z wami!, że zabrzmiało to niemal, jak Siema, ziomale!. Odruchowo musiałem szeroko otworzyć oczy przymknięte przez cały czas, aby nie musieć patrzeć na koszmarne pseudomozaiki przedstawiające błogosławionych: JPII i ks. Popiełuszkę, na których tandetna pozłotka świeciła się, excuse le mot, jak psu jaja.

Zagubiony Pantokrator

22 października

Jeszcze jedna refleksja na kanwie pism Petersona. Podczas lektury eseju Chrystus jako imperator przyszło mi na myśl, że dokonana przez papieża Hildebranda refutacja chrystocentrycznej partycypacji cesarza w ziemskim odwzorowaniu tajemnicy trynitarnej miała nie tylko destrukcyjne skutki dla Res Publica Christiana, ale zubożyła też drastycznie wizerunek Chrystusa w świadomości katolickiego chrześcijaństwa. Wizerunek ten został bowiem zdekompletowany – ostatecznie chyba od upadku Staufów w XIII wieku, choć jeszcze w XII-wiecznej sztuce gotyckiej, choćby w Chartres, na tympanonach dominuje obraz Maiestas Domini – przez to, że w świadomości tej pozostały zasadniczo dwa obrazy odzwierciedlające dwa graniczne momenty ziemskiego życia Jezusa: narodziny (obraz Dzieciątka w stajence betlejemskiej) oraz śmierć (obraz Męki Pańskiej na Krzyżu), wyparciu uległ natomiast trzeci, równorzędny jeszcze we wczesnym średniowieczu i „imperialny” właśnie, obraz Chrystusa na majestacie, w mandorli, Chrystusa Pantokratora, władcy i sędziego wszechświata. Odtąd przeciętny chrześcijanin katolik może wprawdzie podziwiać takie wizerunki, kiedy na przykład zwiedza zabytki sztuki bizantyńsko-normańskiej na Sycylii, ale jest to przeżycie estetyczne raczej, aniżeli osobisty składnik żywej pobożności.

Powie może ktoś, że przecież w liturgii wielkanocnej widzimy Chrystusa Zmartwychwstałego w purpurze królewskiej, a w pobożności katolickiej odradza się wizerunek Chrystusa Króla. Odpowiem, że to jednak nie całkiem to samo. Tytuł królewski Chrystus dziedziczy od swego Ojca jako mesjański Król Izraela, a przez rozszerzenie wyraża on wprawdzie powszechność Jego panowania jako Króla królów i władcę każdego narodu, ale w partykularnym „rozparcelowaniu” (jako Króla Polski na przykład). Wizerunek Pantokratora natomiast wyraża tę samą powszechność Jego władztwa, ale już w nieredukowalnej jedności orbis terrarum, a nawet orbis universum, czyli właśnie na wskroś imperialnej. To właśnie unaocznia Peterson, przypominając, że w literaturze wczesnochrześcijańskiej Chrystus nosi dwa równorzędne i oboczne (a nie zamienne) tytuły: rex et imperator, i cytując liczne przykłady (począwszy od Apokalipsy) egzemplifikujące tę świadomość, iż Chrystus jest nie tylko królem, ale i imperatorem – Panem imperium przewyższającego wszystkie imperia tego świata, któremu, jako cesarzowi, składa się hołd przez proskinesis, i który jako imperator zwycięży świat, w którym nie ma już króla wśród żydów, a cezar jest (dotąd) jedynie wśród pogan. Zaniknięcie tego wizerunku to niepowetowana strata duchowa.

Powstańczy rachunek sumienia

26 października

Z powstaniem styczniowym jest dokładnie ten sam problem, co z warszawskim. Z jednej strony heroizm, poświęcenie, cierpienie, symbole – troisty herb Orła – Pogoni – Św. Michała Archanioła, pieczątka Rządu Narodowego, męczeńska postać Traugutta, wszystko to, co na zawsze będzie tworzyć naszą tożsamość, i o czym żaden Polak nie może myśleć bez wzruszenia dzięki legendzie utrwalonej w rysunkach Grottgera, wierszach Wolskiej (Tamten świat), w Gloria victis Orzeszkowej czy w Wiernej rzece Żeromskiego. Z drugiej strony – potworny bezsens polityczny, zaprzepaszczenie szansy na powrót przynajmniej do stanu z 1815 roku, zejście na poziom walki już tylko o przetrwanie etnosu, a nie odzyskanie państwa, definitywna przegrana polskości na ziemiach zabużańskich, pozytywistyczne „zniżenie ideałów”. W gruncie rzeczy największa wina spada za to na Białych: za nierealistyczne „brać, ale nie kwitować” i program natychmiastowego wskrzeszenia Polski w granicach z 1772 roku Pana Andrzeja (Zamoyskiego); za przystąpienie Białych wiosną 1863 do powstania i uznanie go za „narodowe”; za agitację konserwatywnego „Czasu”; za przedłużanie agonii przez Hotel Lambert, złudzony i łudzący innych durez! Napoleona III. Bez tego wszystkiego powstanie byłoby krótkotrwałą ruchawką wznieconą przez „Czerwieńców” i odstręczyłoby wszystkich prawych ludzi ich demagogią socjalną. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby wspominać to powstanie, także uchwałą sejmową, ale pod warunkiem, że będzie to medytacyjny rachunek sumienia, choćby wzmocniony przypomnieniem księdza Kajsiewicza Listu do braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych, a nie kolejna okazja do wznoszenia bezmyślnego i nieliczącego się ze skutkami hajże na Moskala! I dodam jeszcze, że demagogiczny jest argument, iż w II Rzeczypospolitej czczono weteranów tego powstania: tak, weteranów, bohaterów trzeba po rękach całować, ale cześć dla nich nie zwalnia z obowiązku myślenia politycznego. Bo właśnie taka refleksja pozwoli dać odpowiedź, dlaczego pokolenie synów przegranych musiało myśleć o sobie: mój ojciec był bohater a my jesteśmy nic.

„Cała postępowa ludzkość”

Tę, zdawać by się mogło, zapomnianą frazę dostrzegłem tu, na fejsbuku. Pochyliwszy się nad nią, oświadczam z pełną powagą: jest to wprawdzie zsekularyzowane i zimmanentyzowane, niemniej ścisłe i dokładne określenie wszystkich potępieńców, już wyjących bądź tych, którzy dopiero będą wyli w piekle, na wieczność.

Coming out

27 października

Ukazało się kolejne wznowienie pisanej „dla ludu” gawędy Feliksa Konecznego Święci w dziejach narodu polskiego. Wyrzucę z siebie po latach otwarcie: kiedy w połowie lat 80. wydawnictwo Michaelinum dało mi do opracowania redakcyjnego pierwszą powojenną edycję tej książki, to byłem zdruzgotany i zażenowany ilością i charakterem elementarnych błędów faktograficznych autora, które musiałem prostować w przypisach.

Dymiący smok demokracji

Technika zawsze budziła obawy konserwatystów. Oto co pisał Louis Veuillot: Zbliżamy się do lokomotywy. Nie, nie mogę pochwalić tej jeżdżącej machiny. W życiu nie pokocham jej dymu, wycia, jej ohydnego rozdarcia ziemi, po której jeździ. A cóż za ohydne automaty w uniformach, które ją obsługują! Nienawidzę jej szybkości, która wprawia mnie w zły nastrój i pozbawia przyjemności podróży. Nie lubię być pośpieszany, wykonywać polecenia konduktora, widzieć wszędzie przepisy i być im poddany. Kolej to wyraz depersonalizacji i unicestwienia wolności. Nic lepiej nie wyraża demokracji. Nie jestem już człowiekiem; zrobiono ze mnie kulisa. Nie podróżuję; wyekspediowano mnie. Z obydwu stron torów są słupy telegraficzne. Mówi się, że dzięki nim nasze myśli podróżują z szybkością błyskawicy. Ale tam podróżują tylko myśli maklerów i policji. Wolność została powieszona na tych słupach. (…) Proszę sobie wyobrazić telegraf w rękach Tyberiusza.

W rocznicę „marszu na Rzym”

29 października

Uczciwa, spokojna i wyważona ocena rządów Duce i epoki faszyzmu (rozpoczętej dokładnie 90 lat temu) powinna być dokonywana zarówno przez oszacowanie samego dorobku lat 1922-1943 (bo „Republika Saló” ma jednak inny i dwuznaczny kontekst), jak przez porównanie tego, co przed faszyzmem i co po nim. Państwo liberalne było wyjątkowo obrzydliwe, nawet jak na statystyczną normę dla tego reżimu: poczęte z pierworodnego grzechu zaboru domeny papieskiej, łącznie z Rzymem, oraz innych prawowitych monarchii, walczące prawie do końca z Kościołem i religią 99% narodu, tolerujące za to antypatriotyzm i wywrotowców wszelkiej maści (anarchistów, socjalistów i komunistów), doprowadzające do perfekcji złodziejstwo grosza publicznego i parlamentarne combinazioni, było godną pogardy i kompletnie zbutwiałą ruderą, która rozleciała się od jedynie groźby kopniaka. Z kolei republika partiokratyczna nie tylko „odrestaurowała” w jeszcze „doskonalszy” sposób oligarchię parlamentarną, korupcję i przeżarcie państwa przez mafię, ale ponadto wieczną hańbą dominującej w niej chadecji pozostanie to, że dokładnie spełniła scenariusz przepisany jej przez Gramsciego, czyli dechrystianizacji społeczeństwa i państwa rękoma partii „katolickiej”. Jeśli zatem bilansem rządów chadecji jest wprowadzenie rozwodów i aborcji oraz rewizja konkordatu w duchu laicystycznym, to ateusz Mussolini robił rzeczy dokładnie odwrotne: zakończył wojnę z Kościołem, przywrócił papieżowi suwerenność nad Watykanem, wprowadził religię do szkół, umacniał rodzinę i małżeństwo. Na uznanie zasługuje też jego próba – nie do końca udana, ale jednak podjęta – przekształcenia narodu lazzaroni, oberżystów i śpiewaków, skarlałych wskutek wielowiekowej dekadencji, w „rasę imperialną”, godną cives Romanis. Do aktywów należy wreszcie zaliczyć to wszystko, co było spełnieniem wymarzonej i zapoczątkowanej przez D’Annunzia w Reggenza di Carnaro „arystokracji”: miernikiem wielkości każdej formy politycznej są dzieła sztuki i kultury powstałe z jej inspiracji, a te są w faszyzmie niezaprzeczalne (architektura, malarstwo, kino, poezja, Enciclopedia Italiana etc.). Wbrew deklaracjom przynajmniej do 1932 roku Włochy wcale nie były jeszcze totalitarne, lecz był to „normalny” autorytaryzm. Gdyby tylko Duce nie związał się w końcu – wbrew przestrogom D’Annunzia – z tym okrutnym pajacem Hitlerem (ale też czy nie popchnęli go do tego Anglicy i Francuzi, odrzucając propozycję Paktu Czterech?) i gdyby nie hybris omnipotentnej władzy (trucizna heglizmu, zapośredniczonego zresztą od włoskiego liberalizmu), to rezultat mógłby być całkiem udany. Ale i tak, mimo żałosnego końca (za ten ohydny mord odpowiedzialność ponosi zresztą Churchill), Benito, syn kowala, jest bez wątpienia jedyną wielką postacią polityki włoskiej XX wieku.

Dwóch Stanisławów, dwóch hrabiów, dwóch ministrów

Nie będzie w Polsce normalnie, dopóki z dwóch ministrów oświecenia publicznego w Królestwie Polskim mason Stanisław Kostka hr. Potocki będzie czczony jako wielki patriota, a katolik Stanisław hr. Grabowski – potępiany i spotwarzany jako „obskurant”.

Dziś mija właśnie 232. rocznica urodzin tego strażnika polskiej oświaty przed bezbożnictwem i demoralizacją.

Elías de Tejada dixit

30 października

Prawdziwym ojcem Europy jest Marcin Luter. Nie przez nowość swoich herezji, bo te były już wyartykułowane przez Wiklefa i innych wcześniejszych herezjarchów. Lecz to on rozerwał ostatecznie jedność wiary, tylko on zachmurzył na Zachodzie słońce Rzymu, uśmiercając tym samym Chrześcijanizm. Po Lutrze więc zniknęła jedność wiary, wyschło serce duchowego organizmu Christianitas, który został zastąpiony przez coś esencjalnego dla idei Europy: równowagi pomiędzy różnymi, współistniejącymi wierzeniami.

Chrześcijanizm (Cristiandad) zaistniał w świecie jako hierarchiczne zespolenie narodów, splecionych przez porządek zasad organicznych w podporządkowaniu cesarzowi i papieżowi – dwóm gwiazdom, według św. Bernarda z Clairvaux.

Są zatem dwie cywilizacje, dwie kultury biegunowo przeciwne. Europa jest «tym, co europejskie»: antropocentryczną cywilizacją rewolucji. Chrześcijanizm (Cristiandad) jest «tym, co chrześcijańskie»: teocentryczną cywilizacją tradycji.

Przeciwko apokaliptykom

1 listopada

Zauważyłem, że w kręgu naszych „apokaliptyków” Euzebiusz z Cezarei uchodzi za wyjątkową czarną owcę, i to w daleko większym stopniu niż dla Petersona, lecz chyba muszę wziąć go w obronę. Owszem, Euzebiusz zapewne z racji swoich (domniemanych) skłonności ariańskich popełnił pewne błędy („monoteizm polityczny”), niemniej jego zasadnicza idea włączenia Imperium w perspektywę soteriologczną była słuszna i owocna, bo bez niej nie byłoby historii Christianitas, a wypatrujący Paruzji chrześcijanie zawsze zmuszeni byliby przemykać się przez dzieje jakimś eksterytorialnym korytarzem, co zresztą w zupełności zbiega się z tym, czego oczekuje od nich „świat”. Nie podoba mi się także szarża na chrześcijaństwo „katechoniczne” w wykonaniu Rafała Tichego, która za bardzo pachnie mi atakami modernistów na „Kościół konstantyński” jako rzekome wypaczenie chrześcijaństwa. Odnoszę wrażenie, że autorom tak myślącym mniej przeszkadzałoby, gdyby chrześcijaństwo było tylko jedną z wielu apokaliptycznych sekt żydowskich, o których piszą z wyraźną sympatią, i w podkreślaniu ich odrzucenia przez judaizm rabiniczny widzę skrytą aluzję do jakiegoś paralelizmu z eschatologicznie „wychłodzonym” Kościołem „urzędowym”. O ile mogę się zgodzić z tezą, że osłabienie wrażliwości eschatologicznej wśród chrześcijan jest niepokojące, o tyle obarczanie winą za to „katechonistów” jest niesprawiedliwe i pachnie duchem jakiegoś „anarchochrześcijaństwa”. Poza tym, paradoksalnie, „apokaliptycy” przeceniają możliwości „katechonistów”. Żaden katechon nie będzie przecież „powstrzymywał” ani sekundę dłużej, niż jest to zapisane w ukrytej przed nami Księdze Dziejów i Rzeczy Ostatecznych. To, kiedy nastąpi Paruzja, zależy wyłącznie od Pana Historii, a nie od tego, czy w łonie chrześcijaństwa górę weźmie „Partia Eschatologiczna” czy „Partia Katechoniczna”.

***

Miło słucha się przed spoczynkiem muzyki portugalskiej klasy robotniczej, jęczącej w okowach salazarowskiego klerofaszyzmu, czyli fado oczywiście.

***

Słyszę właśnie o „krwawym żniwie” Halloween w Madrycie. No proszę, zabrakło katechonicznego Torquemady i co się stało z arcykatolicką Hiszpanią?

More, nie Moro

2 listopada

Doszły mnie wieści o postulowaniu przez Diecezję Rzymską wszczęcia procesu beatyfikacyjnego Aldo Moro. Uważam tę inicjatywę za bardzo niepokojącą. Jakkolwiek tragiczny koniec tego polityka może wzbudzać żal i współczucie, wyniesienie go na ołtarze byłoby złym wzorem, i to z dwu powodów. Po pierwsze, Moro nie dość, że był chadekiem, co już samo w sobie kwalifikuje się w najlepszym razie do czyśćca, to był jednym z głównych prowodyrów apertura a sinistra, i to aż do „kompromisu historycznego” z komunistami. Po drugie, w godzinie próby zachował się nie tak, jak politykowi chrześcijańskiemu przystoi; nawet jeśli kierowane przez niego żałośliwe apele do państwa, żeby podjęło rokowania z porywaczami, były wymuszone, to tak czy inaczej sprzeniewierzały się zasadzie noblesse oblige, bo sprawiedliwą ceną za splendor i zaszczyty – powiedzmy dosadniej: rentę władzy – jest właśnie gotowość do ofiary z własnego życia, gdy zajdzie taka konieczność. To św. Tomasz More, a nie Moro jest patronem polityków – i tak winno pozostać.

Dwóch Ferdynandów

3 listopada

Lewak i aborcjonista czy mormon i neokoń? Boże, jakże jestem Ci wdzięczny za to, że nie stworzyłeś mnie Amerykaninem i nie muszę stać przed takim wyborem!

A tym, którzy ekscytują się ich pojedynkiem, warto przypomnieć ten dialog:

A to nam zabili Ferdynanda – rzekła posługaczka do pana Szwejka (…).

– Którego Ferdynanda, pani Müllerowo? – zapytał Szwejk, nie przestając masować kolan. – Ja znam dwóch Ferdynandów: jeden jest posługaczem u drogisty Pruszy i przez pomyłkę wypił tam razu pewnego jakieś smarowanie na porost włosów, a potem znam jeszcze Ferdynanda Kokoszkę, tego, co zbiera psie gówienka. Obu nie ma co żałować.

Grzeszne czyny, grzeszne myśli

4 listopada

Musiałem wejść dzisiaj do apteki, bo wśród domowników grypa, a najbliższa dyżurująca w pobliżu kościoła św. Józefa w Łodzi, gdzie byłem na Mszy, jest w Manufakturze. Kiedy szedłem przez ten Babilon wypełniony tłumem kłębiących się w sklepach w niedzielne popołudnie, przyszło mi na myśl, że czynem prawdziwie kontrrewolucyjnym byłoby powtórzyć gest Kaczyńskiego. Teda oczywiście. I chociaż chwilę później zawstydziłem się tej myśli, to jednak jest to punkt dla „partii eschatologicznej”, bo żaden katechon niczego już chyba nie powstrzymuje.

Ze skarbca konserwatywnej mądrości

5 listopada

Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć polskiemu konserwatyzmowi, to ześlizgnięcie się w tani wolnorynkowy pragmatyzm. Konserwatyści nie powinni godzić się na traktowanie polityki jako turnieju politycznego cynizmu, w którym idzie tylko o zdobycie i utrzymanie władzy i realizację partykularnych interesów. Z najwyższym też tylko trudem mogą ujść za entuzjastów wolnego rynku – wypada pamiętać, że konserwatyzm narodził się jako protest feudalnego świata wobec triumfującego kapitalizmu i że konserwatywna koncepcja własności bardzo różni się od liberalnej. Edmund Burke, najważniejszy konserwatywny myśliciel, zdawał sobie sprawę z zachodzącej zmiany, trudno jednak powiedzieć, by przesadnie się z tego powodu radował, kiedy pisał: „Czasy rycerstwa przeminęły. Nastały czasy sofistów, ekonomistów i kalkulatorów, a chwała Europy zgasła na zawsze” (Tomasz Merta).

***

Pomimo iż tak wielu nie chce tego dostrzec, liberalizm nie jest przeciwieństwem absolutyzmu, lecz tylko transformacją rewolucji absolutystycznej w rewolucję liberalną. Absolutyzm i liberalizm były dwiema formułami „europeizacji” (F. Elias de Tejada).

Pino Rauti

9 listopada

Na portalu nacjonalista.pl przeczytałem nekrolog śp. Pina (Józefa Huberta) Rautiego. Niech mu ziemia lekką będzie, bo porządny był z niego człowiek i interesujący myśliciel, niemniej nazbyt „podkoloryzowane” (zapewne dlatego, że nie pasuje do wizerunku nieprzejednanego „antystemowca”) jest stwierdzenie, iż „zdecydowanie odrzucał parlamentaryzm”. W teorii może odrzucał, ale w praktyce już nie, skoro był deputowanym MSI/Destra Nazionale – przez okrągłe 20 lat (1972-1992) i do pięciu legislatur.

Dwaj wielcy wychowawcy narodu

11 listopada

Należąc, jak widzę po wypowiedziach pojawiających się na tym forum, do stale topniejącej mniejszości tych, którzy nie znajdują żadnego sensownego powodu dla deprecjonowania dziedzictwa, które personifikuje Roman Dmowski, aby powiększyć chwałę tego, które uosabia Józef Piłsudski – bądź na odwrót, i wzniecając tym samym na nowo, a nawet zaogniając, „wojnę polsko-polską”, pragnę przypomnieć poświęcone jej fragmenty rozważań Henryka Krzeczkowskiego:

Ci dwaj wielcy wychowawcy narodu, tworząc podstawy nowej świadomości politycznej, umożliwili Polakom przezwyciężenie inercji duchowej i umysłowej, jaka zapanowała po załamaniu się kolejnej próby odzyskania niepodległości w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Klęska powstania styczniowego przytłoczyła naród grozą swego ogromu, ale nade wszystko unaoczniła mu niezdatność myślenia w kategoriach, których nieprzystosowalność do nowej sytuacji historycznej (…) bynajmniej nie była brana pod uwagę przez wszystkie siły polityczne i społeczne, które bądź to o powstaniu decydowały, bądź też poczuły się zmuszone do udzielenia mu poparcia, gdy stało się ono faktem dokonanym. (…) Z perspektywy naszego czasu lepiej bodaj widzimy, jak radykalnym odejściem od polskiego przedpowstańczego myślenia były systematy tworzone przez Piłsudskiego i Dmowskiego, nawet – a może, szczególnie – wtedy, gdy odwoływali się oni w swych argumentacjach do ideowych i intelektualnych postaw pokolenia powstaniowego. Do podstaw tych musieli się odwoływać nie tylko dlatego, że były one istotnym elementem ich edukacji sentymentalnej, i nie tylko dlatego, że w ten sposób przemawiali językiem zrozumiałym dla społeczeństwa (…), lecz nade wszystko dlatego, że od zarania swej działalności świadomi byli konieczności utrzymania ciągłości rozwoju polskiej myśli politycznej. Istotą tej ciągłości była wiara w żywotność narodu, który potrafi rozprawić się ze swą przeszłością, nie zrywając z nią, który zdobędzie się na najsurowszą ocenę, lecz nigdy nie dopuści do tego, by uznana została za martwy przekaz. Wyrastały bowiem zarówno idee zaprzeczne, jak i rewolucyjne, z przekonania, jeśli nawet nie zawsze dopowiadanego do końca, że historia Polski się skończyła, zaczyna się zaś czy to historia plemienia wcielonego w słowiańskie imperium, czy też historia bezimiennego członka falansteru.

Możliwość pchnięcia polskiej myśli politycznej na nowe tory zawdzięczali Piłsudski i Dmowski temu w pierwszym rzędzie, że rozumowania swoje oparli na uznaniu nieodwracalności procesów społecznych, jakie zaszły w wieku dziewiętnastym, nie dopatrując się jednak w nich ani znamion totalnej katastrofy świata zachodniego, ani chiliastycznej zapowiedzi utopii socjalistycznej. W ich obrazie świata, z konieczności nieostrym, wskrzeszenie Polski nie mogło stać się powrotem do państwa, które byłoby świeżo pobielonym skansenem czasów bezpowrotnie minionych. Obaj, każdy na swój sposób, widzieli oczyma wyobraźni państwo odrodzone, w którym zmieniony układ sił społecznych znajdzie swój wyraz w nowej strukturze gmachu wskrzeszonej ojczyzny. Przyjmując jako aksjomat trwanie narodu, nie kwestionując jego cech fundamentalnych, stwierdzali równocześnie, że uległ on przeobrażeniom, które, nie naruszając materii narodowej, wymagają nowych form, umożliwiających temu narodowi swobodne istnienie i pełny jego rozwój.

Ich wizje, choć różne (…) jedną miały cechę wspólną: były mianowicie ograniczone w swych projekcjach w przyszłość statycznym widzeniem Europy jako areny działania mocarstw dziewiętnastowiecznych. (…) W ostatecznym wyniku obaj myśleli w kategoriach, które druga wojna światowa przekreśliła. Niemniej stworzyli oni wspólnym, uzupełniającym się wysiłkiem postać Polaka nowoczesnego, wyzbytego kompleksów, świadomego swego prawa do samodzielnego bytu narodowego i państwowego, który nie tylko potrafił zdobyć się na bezprzykładny czyn orężny w obliczu wielokrotnej przewagi wrogów, lecz i zdołał w warunkach sprzysiężenia największych potęg i nieznanego dotąd ucisku, który tej zmowy był następstwem, utrzymać ciągłość bytu państwowego po dwudziestoletniej zaledwie rekonstrukcji, zaś w latach powojennych nie dopuścić do takiej dekompozycji narodowej i państwowej, jaką przeżyliśmy w wieku osiemnastym (H. Krzeczkowski, Pokusy i przestrogi [1974], w: Proste prawdy. Szkice wybrane, Wyd. Ararat, Warszawa 1996, ss. 272-273).

Niewieścia wielkość

12 listopada

Dziwnym zrządzeniem Opatrzności to święte i dzielne niewiasty są często wybierane na to, by ocalić coś niezmiernie istotnego.

600 lat temu św. Joanna D’Arc otrzymała misję ocalenia praw fundamentalnych arcychrześcijańskiego Królestwa Francji, a zwłaszcza zasady „niedysponowalności” jego koroną wedle uznania ludzkiego; doprowadzając zatem do ukoronowania króla prawowitego wedle zasad sukcesji, dowiodła, iż ci, którzy prowadzą wojnę przeciwko świętemu królestwu Francji, prowadzą wojnę przeciw królowi Jezusowi.

150 lat temu księżna de Beira zapobiegła temu, aby bezbożny liberalizm, przeciwko któremu został podniesiony dynastyczny sztandar karlizmu w Hiszpanii, nie zainfekował także dynastii prawowitej, dowodząc tym samym, że legitymizm formalny, choć ważny, musi być subordynowany legitymizmowi wiary.

Lament Mordoru

„Gazeta Wyborcza” przerażona dysproporcją pomiędzy tłumem narodowców a garstką „antyfaszystów”. Miło słyszeć. Przypadkiem zresztą natknąłem się – zmierzając do Domu Literatury – na ten żałosny pochodzik, w którym więcej było eskortujących policjantów niż uczestników, dokładnie przed Uniwersytetem. Co ciekawe, w historycznej części swojej „antyfaszystowskiej” politgramoty megafonowy gdakacz skupił się na sanacji, wyrażając oburzenie faktem, że tu, na Uniwersytecie, w 1934 roku wykład o kwestii żydowskiej wygłosił dr Goebbels, a obecni byli na nim oficjele, z samym premierem Kozłowskim.

Faszystowska morda

13 listopada

Cóż za wytworna dama z tej Kazi Szczuki! Nie wiem, jak zareagował na to kol. Artur Zawisza, bo z telewizorni nie korzystam, ale przypomniała mi się reakcja ministra Calomarde na spoliczkowanie go przez siostrę królowej Marii Krystyny po uzyskaniu przezeń od króla Ferdynanda VII kodycylu anulującego Sankcję Pragmatyczną – w odpowiedzi spokojnie zacytował Calderona: manos blancos no ofenden („białe rączki nie obrażają”).

Ce-Dynia Roku

14 listopada

Moim skromnym zdaniem można by już dać spokój temu nieszczęsnemu półgłówkowi – albo biednej ofierze przymusu szkolnego – czyli Stuhrowi-juniorowi, choćby przez wzgląd na to, do ilu świetnych dowcipów dał asumpt. Przyznać mu Ce-Dynię Roku za głupotę, i po krzyku.

Z innych powodów natomiast nie broniłbym jak Zbaraża honoru Marii Konopnickiej: była lesbijską czy nie była – diabli wiedzą, ale za to pewne jest, że to absolutna rekordzistka grafomanii (włączając w to Rotę, której nie cierpię też za sadomasochistyczny minimalizm: nie będzie Niemiec pluł nam w twarz) w naszej literaturze. Jej „poezye” najściślej odpowiadają spostrzeżeniu Norwida, że dla Polaków poezja to rytmiczne walenie cepem po klepisku. I nie dość, że sama pisała antykatolickie teksty i wyznawała jakieś durnowate pseudo-chrześcijaństwo „bez dogmatów”, to jeszcze zafajdała polską literaturę przekładem tego potworka sentymentalizmu (sprzęgniętego z masoństwem), jakim jest Serce De Amicisa. Ileż pokoleń polskich dzieci było torturowanych tym gniotem!

Mój wstyd

15 listopada

Czy czegoś się wstydzę w swoim urobku publicystycznym? Owszem, tego, że kiedyś (wiele lat temu) uległem prośbie wydawcy (który miał być i moim, ale jakoś nic z tego nie wyszło) i napisałem „koleżeńską” recenzję Kontrrewolucji młodych Romana Giertycha. Eks-kontrrewolucjonista w średnim wieku, antyszambrujący demoliberalizmowi, to żałosny widok.

Program maksimum i minimum

16 listopada

Pytano mnie, czy jestem za delegalizacją ugrupowań „skrajnych”. Odpowiedziałem, że Kontrrewolucja polegać będzie na tym, że zdelegalizowane zostaną wszystkie koczujące bandy (jak mawiał Corradini) zwane partiami. Ale na razie mój program minimalny jest dokładnie przeciwny: trzeba zdelegalizować wszystkie partie „umiarkowane”. Po co komu ludzie, którzy wątpią, czy mają rację, i gotowi są zdradzić własne przekonania, nie mówiąc już o gotowości oddania życia za swoje ideario?

Wyrocznia

17 listopada

Jeśli kogoś dziwi, że fejginiątka z „GieWu” zaczęły nagle wydawać certyfikaty koszerności „dobrym endekom”, to ma krótką pamięć historyczną. Ponad pół wieku temu Luna Brystygierowa też takie dawała. Na miejscu Kolegów narodowców zastanawiałbym się raczej, kto zajmie się „złymi endekami”? Bo kpt. Stefan Michnik i jego rówieśnicy już się chyba zmęczyli mordowaniem.

Kiełbasa z PRL

20 listopada

Czyżbym i ja na stare lata zaczął ulegać dziwnym nostalgiom? Kupiłem dziś – bez zastanawiania się – „Kiełbasę z PRL”. Co więcej (co gorsza?), smakowała mi.

Szary Wilk odszedł do Walhalli

21 listopada

Zmarł Bogdan Kozieł. Nieraz sobie z Niego żartowano, ale wszyscy chyba się zgodzą, że była to postać nieszablonowa, prawdziwy Szary Wilk chodzący własnymi drogami. Z jego radykalnymi fascynacjami się nie zgadzałem, jako chrześcijanin ubolewałem nad jego pogańską pokusą, ale zawsze czytałem go z zainteresowaniem. Bardzo mnie zasmuciła jego przedwczesna śmierć.

Rozmaitości

22 listopada

Historyjka zabawna, z pokonferencyjnego biesiadowania w Krakowie. John, bardzo sympatyczny historyk mediewista z USA, opowiadał, że kiedy po raz pierwszy przyjechał do Polski, znał tylko cztery polskie słowa: piwo, mieszkanie, dziewczyna i dzień dobry (teraz mówi znakomicie, zresztą i magisterkę, i doktorat napisał po polsku). Znalazł się w Ciechanowie, gdzie od razu wpadł w kalejdoskop dziwnych zdarzeń: został zaproszony, wręcz porwany na wesele, gdzie spito go natychmiast wódką. Gdy już półprzytomny wyrwał się i znalazł taksówkę, wycedził tylko przez zęby słowo (tak mu się wydawało): „mieszkanie!”. Taryfiarz na to: „nie ma”. John jeszcze raz: „mieszkanie!”. Taksówkarz: „mówię, że nie ma!”. John wrzeszczy: „mieszkanie!!!”. Kierowca też wrzeszczy: „Nie ma burdelu w Ciechanowie, dopiero w Warszawie!”. I dopiero w tym momencie John, słysząc zrozumiałe dlań słowo, uświadomił sobie, że zamiast drugiego użył trzeciego słówka z jego skromnego polskiego wokabularza.

***

Zawsze słyszałem, że Franz Kafka był socjalistą, nosił czerwony goździk w klapie marynarki etc., a tu proszę: antydemokrata. Jeszcze bardziej go teraz lubię.

Jeden kretyn jest pojedynczym kretynem. Dwóch kretynów tworzy podwójnego kretyna. Dziesięć tysięcy kretynów stanowi partię polityczną.

Ten pies

25 listopada

Niedawno minęła 24. rocznica śmierci (22 XI 1988) Ericha Frieda, poety. Wszystko w jego biografii – „bolszewizującego Żyda” – powinno odpychać, a jednak pisał rzeczy poruszające, jak choćby ten prosty wiersz:

Pies
który zdycha
i który wie
że zdycha
jak pies

i który może powiedzieć
że wie
że zdycha
jak pies
ten pies
jest człowiekiem
.

Lekcje Platona

29 listopada

Stary, pobożny Platon zawstydza chrześcijan naszej epoki, pouczając o integralności wiary:

Albowiem nie jest rzeczą rozsądną oddawać cześć jednym rzeczom boskim, a nie oddawać innym (Epinomis, 987a).

…i jednym zdaniem potrafi też wyrazić, na czym polega jednoczesność „drogi w górę” i „drogi w dół”:

Szukałem tej wiedzy [o tym, co sprawiedliwe] na wyżynach i nizinach, a teraz spróbuję przekazać wam to, co zostało mi objawione (Epinomis, 989a).

Tajemnica

30 listopada

Przed chwilą dowiedziałem się o śmierci Jacka Woźniakowskiego. Świeć Panie nad Jego duszą, umarł zresztą w pięknym wieku 92 lat, więc chyba „syt swoich dni”. Henryk Krzeczkowski mawiał o nim, że ratował często swoim rozsądkiem „znakowców” przed niejednym głupstwem. Poznałem go osobiście w latach 80.: wspaniały rozmówca i fizycznie piękny, rasowy typ polskiego szlachcica. A jednak chyba to w jego biografii skupia się jak w soczewce problem, który nie daje spokoju: jak to się działo, że tylu ludzi o podobnej genealogii – katolicko-konserwatywnej bądź narodowej – wtapiało się w rozmiękczone, chadeckie albo demoliberalne chrześcijaństwo „posoborowe”? Wnuk narodowca Jana Gwalberta Pawlikowskiego, spokrewniony z tak wzorcowym konserwatystą „integralnym” jak Hieronim hr. Tarnowski (opowiedział mi co nieco o jego ostatnich miesiącach, gdy wyrzucony z Rudnika dogorywał w Krakowie) – i w końcu też ląduje w Unii Demokratycznej, pod batutą Geremka.

I trzeba jeszcze dodać, że ten problem wcale nie zaczyna się dopiero wraz z „Tygodnikiem Powszechnym”; przecież już przedwojenny „Czas” był mocno zinfiltrowany przez te masońsko-demoliberalne wyziewy. Przypomnijmy akces Stanisława Estreichera do Front Morges, czy Konstantego Grzybowskiego, który odmówił kard. Hlondowi publikacji listu pasterskiego przeciwko masonerii. Którędy prowadzi droga od bycia laudator temporis acti do „ducha czasów nowych”? To prawdziwe mysterium iniquitatis zapewne.

Ja, hartmannista

2 grudnia

Zeznaje Gadamer: [Nicolai Hartmann] Zawsze pracował nocą. Dało to Heideggerowi asumpt do żartu, że Hartmann gasił światło wtedy, gdy on je włączał. Heidegger dawał wykłady o godzinie siódmej rano, zaczynał dzień bardzo wcześnie, wstawał o czwartej lub piątej, kiedy Hartmann dopiero kładł się spać.

Jestem więc „hartmannistą”, a nie „heideggerystą”. Ale Szekspir ujął to zwięźlej: ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.

Ala ma kota, Wojtuś ma Bolusia

3 grudnia

Ciekawe, że pies Jaruzelskiego, jak właśnie czytam, wabi się Boluś. Właścicielowi nie można więc odmówić poczucia humoru.

Nie takie złe Bizancjum, jak je (niektórzy) malują

4 grudnia

Dziś liturgiczne wspomnienie św. Jana z Damaszku, wielkiego teologa i mistyka, Doktora Kościoła. Dla przypomnienia jedna jego myśl z listu do cesarza, dowodząca, iż także na Wschodzie broniono katolickiej doktryny Dwóch Mieczy:

Jesteśmy Ci posłuszni, władco, w sprawach życia codziennego. Ale dla decydowania o sprawach kościelnych mamy duchownych. Nikt mnie nie przekona, że Kościół jest rządzony ustawami cesarskimi: rządzi nim tradycja ojców [Kościoła], spisana i niespisana.

Przy komputerze

6 grudnia

Piszę komentarz do Listu Episkopatu o królowaniu Jezusa Chrystusa i jednocześnie słucham śp. Dave’a Brubecka – niech mu ziemia lekką będzie!

***

Komputer znowu uważa, że jest mądrzejszy od Akwinaty, i analogia entis zamienia na analogia tenis.

Drobiazgi pogromowe

7 grudnia

Koniec świata: Rosja skarży się na łamanie praw człowieka, rasizm, ksenofobię, agresywny nacjonalizm, neonazizm w Europie, w tym w Polsce. To jednak tacy z nich statokraci, jak z koziej d… trąba. Demoliberalna zgnilizna.

***

Nie żyje „architekt czerwonego porządku”, zatwardziały komunista Oscar Niemeyer. Jest więc wysoce prawdopodobne, że teraz już wykonuje zlecenie na przebudowę rezydencji Księcia Ciemności w piekle. Bez wentylacji, espero.

Drobiazgów pogromowych ciąg dalszy

8 grudnia

Niech jednak Endecja.pl nie udaje takich pryncypialnych antysocjalistów ab origine, bo można by przypomnieć, kto był współzałożycielem, razem z Limanowskim, Gminy Narodowo-Socjalistycznej w latach 80. XIX wieku, i kto w 1903 roku napisał Historię szlachetnego socjalisty (tekst zresztą bardzo sympatyczny).

PiS i SLD chcą uczczenia 120. rocznicy powstania Polskiej Partii Socjalistycznej | historia.org.pl

***

Oczom nie wierzę, bo na Wirtualnej Polsce, jak gdyby nigdy nic, wisi sobie tekst o rytualnym mordzie na Bohdanie Piaseckim. To już wolno takie rzeczy bez posądzenia o „mowę nienawiści”?

***

Wielu katolików słusznie zadaje pytanie, dlaczego Chrystus nie może być Królem Polski, skoro Matka Boska jest Królową Korony Polskiej?

Stawiam hipotezę roboczą: bo nasz Epidiaskop składa się ze zwolenników prawa salickiego, według którego nie można dziedziczyć przez kobietę. Ale prawo salickie nigdy nie obowiązywało w Polsce: mieliśmy przecież dwóch królów – kobiety: św. Jadwigę Andegaweńską i Annę Jagiellonkę.

Dwa fatalne nieporozumienia

10 grudnia

Znalazłem na fejsbuku taką myśl (to chyba cytat z jakiegoś biskupa): Katolik to ten, który idzie do swojego kościoła w niedzielę, poganin to ten, który idzie do swojego supermarketu w niedzielę. Nie zgadzam się z tym zdecydowanie i muszę stanąć w obronie dobrego imienia pogan. Poganie mylili się co do Osób Boskich, ale sednem ich pobożności było właśnie składanie ofiar, czego nigdy nie zaniedbywali, i co, nawiasem mówiąc, jest dowodem uniwersalności podstawowego obok modlitwy aktu homo religiosus. Ten, który tego nie czyni, nie jest ani katolikiem, ani poganinem: jest Eliotowskim hollow man, chochołem, pustą dynią bez duszy, l’homme-machine de La Mettrie’ego, poruszającym się i mówiącym narzędziem.

***

Prof. Krasnodębski pyta: demokracja czy autorytaryzm?

Moja odpowiedź (z letka podparta Kasprowiczem): jak jarmużu bedłki, tak autorytaryzmu pragnie lud. A ja z nim, bo przecież jestem za ludową kontrrewolucją (o czym dziś jeszcze będę gardłował w Muzeum Historii Ruchu Ludowego, dokąd zapraszam).

Soy sinarquista, je suis catholique

11 grudnia

Żałuję, że musiałem wyjść z konferencji w trakcie bardzo interesująco zapowiadającego się referatu p. Ronalda Laseckiego. Natomiast tytułem uzupełnienia do mojego własnego wystąpienia i jego głównej tezy – że „ludowość” kontrrewolucji nie oznacza ich „klasowej” plebejskości, tylko ponadklasowy solidaryzm wszystkich przywiązanych do tradycyjnego sposobu życia i postrzegania świata (coś w rodzaju Krasińskiego: z szlachtą polską polski lud) – chciałbym podnieść ten osobliwy przecież fakt wyjątkowo „uczonej” i tajemniczej nazwy meksykańskiego synarchizmu, co nie ma żadnego, o ile mi wiadomo, odpowiednika w ruchach tego rodzaju.

A sprawa wyglądała tak. Najbardziej naturalne byłoby przecież, gdyby ruch ten przybrał nazwę „katolicki”, ale to właśnie było niemożliwe, skoro miał być legalnym stowarzyszeniem, bo odmówiono by mu rejestracji (konstytucja meksykańska zabraniała jakiegokolwiek nazewnictwa wyznaniowego). Kiedy więc inicjatorzy zebrania inauguracyjnego zastanawiali się, jak nazwać ruch, profesor filozofii i filolog Ceferino Sánchez Hidalgo zapytał zebranych: Lo que queremos, ¿no es luchar contra toda anarquía? Jako że wszyscy zgodzili się, że tym, z czym chcą walczyć, jest wszelka anarchia, profesor wyjaśnił, że antonimem do anarchii jest słowo synarchia. Przyjęto więc nazwę Unión Nacional Sinarquista. Niby proste, ale jak to wytłumaczyć członkom organizacji, która w szczytowym rozwoju osiągnęła pół miliona członków? Zawsze, odkąd zająłem się tematem, mnie to zastanawiało. Przecież bez dokładniejszych studiów empirycznych można śmiało przyjąć hipotezę, że znajomość greki klasycznej nie była zbyt powszechna wśród meksykańskich chłopów. Tymczasem wyobraźmy sobie, że pytają członka organizacji: kim jesteś? A on odpowiada: soy sinarquista. Że co, proszę? A jednak tak było! Pół miliona niepiśmiennych często campesinos mówiło o sobie: somos sinarquistas, ale bez profesora ani rusz zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi!

***

Comte Maurice d’Andigné, legitymista z przełomu XIX/XX wieku: Avant d’être Royaliste, je suis Catholique et Français. Je dirais même que je ne suis Royaliste que parce que je suis Catholique et Français.

***

Czy ja coś przeoczyłem, czy jednak słusznie mi się zdaje, że do tej pory ani Pan Prezydent RP – bądź co bądź legalny interrex i następca króla Jana Kazimierza od Ślubów Lwowskich – ani premier, ani marszałkowie Izb nie zająknęli się nawet na temat świętokradczej napaści na obraz Królowej Korony Polskiej?

Egotystycznie

12 grudnia

Przyjąłem zaproszenie od Koła Kultury Żydowskiej UMK. Trochę mnie tylko zdziwiło, że Koło ma płeć, w dodatku kobiecą, ale zarazem uspokoiło, że w takim razie Biedronia pewnie nie ma za znajomego.

***

Udzielanie wywiadów (a tak się złożyło, że trzy dni z rzędu) ma jedną zaletę i jedną wadę: nie trzeba się napracować przy pisaniu, ale nie płacą honorariów.

„Konserwatyści to gorsze ścierwa od komunistów”

14 grudnia

Wpis takiej właśnie treści znalazłem pod wywiadem ze mną. Czuję się doceniony, a poza tym może nareszcie ktoś wywiesi na sztandarach hasło: „Precz z konserwatyzmem!”. Od dawien dawna już nawet pies z kulawą nogą nie chciał nas zwalczać, więc byłaby to prawdziwa reaktywacja.

Arystoteles filomythos

16 grudnia

Im bardziej jestem samotny, tym więcej lubuję się w mitach (Arystoteles, fr. 668, przypisywany Arystotelesowi przez Demetriusza z Faleronu).

A to już pewne:

Miłośnik mitów jest też poniekąd filozofem (Metafizyka, 982b18-20).

Wizerunek Stagiryty – „czystego” racjonalisty i empiryka nieco, jak widać, jednostronny.

Marzenie

19 grudnia

To, do czego w marzeniu „wyrywa się dusza” – aby dożyć tej chwili, w której za wrogów nie będziemy mieli takich płaskich gnomów i orków, jak demokraci, liberałowie, tuskoidy, palikoctwo, ale kiedy w eschatologicznym już nieomal boju zetrą się ze sobą naprawdę godni siebie przeciwnicy: z jednej strony, statokraci spod znaku Kreona, utrzymujący, że w ich suwerennej decyzji wyraża się boska prawda, z drugiej ci, którzy za przykładem Antygony – cette petite légitimiste, jak pisał Maurras – uważają, że każda decyzja musi dopiero poszukać usprawiedliwienia przed trybunałem boskiej prawdy.

Ja, oczywiście, zaciągam się do armii Antygony, tej Joanny d’Arc prawa naturalnego.

21 grudnia

Z satysfakcją odnotowuję, że wciąż są jeszcze instytucje naukowe i kulturalne, które wysyłając życzenia, nie zapominają, jak nazywają się święta, które za chwilę będziemy obchodzić. Choćby, dla przykładu, Polskie Towarzystwo Badań Teatralnych czy Księgarnia Naukowa.

Podwójne standardy

22 grudnia

Palikot wyrzuca „geja” z partii, bo zbyt liberalny.

Jeszcze raz baron Stanisław Jerzy Lec okazuje się prorokiem (Wypędzili go z Sodomy, bo nie był w stanie sprostać tamtejszym standardom moralnym) – chociaż chyba jak na te standardy, powinno być odwrotnie, i to Palikota powinni wypędzić za obskurantyzm?

***

Coś nie mamy szczęścia do kotów, bo zawsze ten najsympatyczniejszy i najbardziej dokazujący musi zachorować na nerki. Tym razem Plamcio, kocur zwinny i wielki jak niedźwiedź, dziś bezwładny jak flak. Weterynarz (bardzo dobry i przyjaciel rodziny od niepamiętnych czasów) daje szansę 50/50, że da się go uratować.

Spór o PPS

23 grudnia

Prof. Adam Wielomski ma za złe posłowi dr. Arturowi Górskiemu głosowanie za projektem uchwały sejmowej upamiętniającej 120 rocznicę powstania Polskiej Partii Socjalistycznej, a nawet uważa to za „koszmar”. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Należy jasno odróżnić afirmację własnej tradycji ideowej od podejścia państwowo-politycznego, które szacunkiem – a nawet czymś więcej, bo philía politike w ramach wspólnoty losu, jaką jest naród – nakazuje otaczać każdy nurt polityczny, który ma swoje miejsce w dziedzictwie historycznym, który coś pozytywnego wniósł do zbiorowego doświadczenia i do kultury, a który nie splamił się postawą zaprzeczną. To by dopiero było partyjnictwo, gdyby konserwatyści uważali, że w narodowym kościele pamiątek miejsce mają tylko konserwatyści, a narodowcy, że tylko narodowcy, chadecy, że tylko chadecy, ludowcy, że tylko ludowcy etc. Poza tym polski socjalizm niepodległościowy był czymś zupełnie wyjątkowym na tle socjalizmu powszechnego (także socjologicznie, gdyż jego grupę kierowniczą stanowili prawie wyłącznie „wysadzeni z siodła”, herbowi szlachcice) i wiadomo dobrze, że na kongresach II Międzynarodówki piętnowano ich za „polski nacjonalizm”.

Gdybym zatem był na miejscu p. Posła, głosowałbym tak samo i nie uważałbym, że najmniejsza plama skazi biel mojego konserwatyzmu dlatego, że uczczę powieszonego w Cytadeli Stefana Okrzeję, polskiego Tatara Aleksandra Sulkiewicza i innych poległych legionistów, także Tadeusza Hołówkę, zamordowanego przez ukraińskiego szowinistę, rozstrzelanego przez Niemców w Palmirach Mieczysława Niedziałkowskiego, zamęczonego przez komunistów w Rawiczu Kazimierza Pużaka, czy premiera antyjałtańskiego rządu honoru narodowego, Tomasza Arciszewskiego.

Modlitwa

24 grudnia

Oby Król Królów i wszego świata Odkupiciel, dziś nam narodzony, zechciał w Swojej łaskawości wysłuchać tej modlitwy Konrada i odrodzić wielką Polskę, katolicką i królewską:

Bożego narodzenia
ta noc jest dla nas święta.
Niech idą w zapomnienia
niewoli gnuśne pęta.

Daj nam poczucie siły
i Polskę daj nam żywą,
by słowa się spełniły
nad ziemią tą szczęśliwą.

Jest tyle sił w narodzie,
jest tyle mnogo ludzi;
niechże w nie duch twój wstąpi
śpiące niech pobudzi.

Niech się królestwo stanie
nie krzyża, lecz zbawienia.
O daj nam, Jezu Panie,
twą Polskę objawienia.

(Wyzwolenie, II, 1482-1498)

Wszystkim Przyjaciołom i Znajomym składam najserdeczniejsze życzenia radości z Narodzin Bożego Dzieciątka oraz wszelkiej pomyślności w Nowym Roku 2013.

Un joyeux et heureux Noël et une Bonne Année.

Una santa y feliz Navidad y un próspero Año Nuevo.

Feblik Jenerała

26 grudnia

Red. Jan Engelgard po raz kolejny przypomina, że „jenerał” (wiadomo który) zetknął się w młodości z myślą narodową. No i co z tego? Jak wiadomo, „przelotne kontakty” nie są tym, co prawo moralne ceni szczególnie, a ślubu z nią przecież nie wziął. Jak by powiedziała Pani Wąsowska, to nie było nic poważnego, tylko miał taki feblik. Na miejscu tej panny (znaczy się: myśli narodowej) nie afiszowałbym się z tym, że kiedyś została w przelocie „bzyknięta” przez jenerała in spe, a potem (na zawsze) porzucona.

***

Do świątecznej kaczki popijam wyborną Rioję – Marqués de Cáceres, rocznik 2007, z rezerwy. Polecam, a na razie zdrowie Wasze w gardła nasze!

Spontan

27 grudnia

Mimowolnie podsłuchane: „Będę musiała nad tym popracować, bo tak na spontanie nic nie wymyślę”. Nawet lubię takie przekształcenia leksykalne, pod warunkiem, że stosujących je nie opuszcza świadomość zabawy konwencjami.

Abp Ignacy Tokarczuk R.I.P.

29 grudnia

Jakże brakuje nam dziś takich biskupów, jak ten niezłomny Biskup i Polak. Lecz przynajmniej możemy mieć niemal pewność teologiczną, że aniołowie zanieśli Jego duszę do Raju.

Dyrektywa KGB-owskiego „teoretyka”

Uczono mnie, że najlepiej atakować wolność, niszcząc myśl, ja jednak poszedłbym jeszcze dalej: dobrze jest atakować język, jeśli chce się zniszczyć myśl. Pomimo bowiem strat, jakie zadały jej mass media, myśl może w najgorszym razie schronić się w fortecy indywidualnej inteligencji. Język tymczasem, wspólny dla całej zbiorowości, nie ma się gdzie ukryć. Gdy jednak myśl nie będzie miała do dyspozycji giętkiego i precyzyjnego języka, zginie z braku powietrza. Trzeba więc za wszelką cenę dążyć do wywołania procesów gnilnych w języku, dzięki czemu zniszczymy to, co chcemy zniszczyć: myśl. Aby to osiągnąć, musimy opanować w sposób możliwie najpełniejszy środowiska twórcze grupujące pisarzy, a także środowiska związane z oświatą i nauczaniem (Vladimir Volkoff, Montaż).

KGB dawno już nie ma, ale wciąż aktualne, bo inni szatani są czynni.

Wypisy z Doktora Okcydentu

30 grudnia

Przypuśćmy bowiem, że dwaj ludzie, z których żaden nie zna języka drugiego człowieka, spotykają się ze sobą i, nie mogąc się minąć, przez jakąś konieczność zmuszeni są do przebywania razem: nieme zwierzęta, chociażby należały do różnych gatunków, współżyłyby ze sobą łatwiej aniżeli ci dwaj, będący wszak ludźmi. Bo kiedy wskutek samej różności języków nie mogą oni dzielić się wzajemnie swymi myślami, wówczas tak widoczne podobieństwo natury wcale nie pomaga do zjednoczenia się ludzi w społeczność. Toteż człowiek obcuje ze swoim psem chętniej aniżeli z obcym człowiekiem (Św. Augustyn, O Państwie Bożym, XIX, 7).

„…miasto owo nie jest niczym innym, jak Kościołem Chrystusa rozprzestrzenionym na cały świat. Toteż będzie ono wszędzie, skoro będzie wśród wszystkich narodów (…). Tam również będzie obóz świętych i tam będzie umiłowane przez Boga miasto Jego. Tam w okrutnym owym prześladowaniu będzie ono osaczone przez wszystkich swych nieprzyjaciół, bo i ci razem z państwem Bożym będą się znajdować pośród wszystkich narodów. Słowem, pośród okropnych udręczeń będzie ono uciskane, nękane i krępowane. Lecz państwo to, które określono nazwą obozu, nie zaniecha walki (XX, 11).

Zmartwychwstałym więc ciałom zepsucie będzie odjęte, a zostanie tylko natura. Płeć niewieścia bowiem wywodzi się nie z zepsucia, ale z natury, która co prawda będzie wtedy uwolniona i od stosunków cielesnych, i od rodzenia dzieci, zachowa jednak narządy kobiece. Celem ich będzie nie dawny użytek, lecz nowe piękno, nie wzbudzające już w patrzących pożądania, które całkowicie zniknie, mające zaś na względzie chwałę mądrości i łaskawości Boga (XXII, 17).

Hm, to oczywiste, że TAM tak być musi i powinno, niemniej dopóki jesteśmy TU, musi być choć trochę żal tego „starego piękna”, wzbudzającego w patrzących pożądanie.

„Patologie religijne”

31 grudnia

Francuskie MSW zapowiada walkę z „patologiami religijnymi”, w tym z… katolickimi tradycjonalistami!

Obawiam się, że francuskich katolików czekają prześladowania na skalę tych z czasów Combesa, bo to czerwone bydlę Hollande ma, jak się zdaje, „poczucie misji”. Ciekaw jestem co na to ci, którzy cieszyli się z porażki „żydowskiego kurdupla” Sarkozy’ego, który choć oczywiście nie z naszej bajki, to jednak w ponad stuletniej już historii séparation najbardziej poluzował zasady laïcité – bardziej niż katolicy: de Gaulle i Pompidou.

Koniec „Przeglądu Powszechnego”

Kolejny modernistyczny gniot pada. Żal tylko, że zdążyli zachwaścić tak piękny i zasłużony tytuł, z takimi wspaniałymi publicystami, jak oo. Morawski, Urban, Rostworowski, Kosibowicz i in.

Na Nowy Rok

Powziąłem właśnie postanowienie: od nowego roku radykalnie ograniczyć wizyty na fejsbuku. Mniej capricchios, więcej książek! Stachanow wzorem!

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.