Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Nowoczesny ultras spogląda na nowoczesny socjalizm

Nowoczesny ultras spogląda na nowoczesny socjalizm

Adam Tomasz Witczak

Nie potrzeba chyba tłumaczyć, jak bardzo mylą się ci spośród naszych dzielnych liberałów klasycznych, tudzież libertarian, którzy sądzą, iż Kościół Rzymski, potępiając socjalizm, de facto potępił również podatki jako takie, wszelki kontakt jakkolwiek pojętego państwa z gospodarką i każde ograniczenie dysponowania własnością prywatną, a nawet samo istnienie państwa. Zdawać by się mogło, że nonsensem jest przypisywać Kościołowi takie podejście, a jednak można natrafić na rozmaite gorące głowy, które – wiedzione zapewne daleko idącymi uproszczeniami, uogólnieniami i utożsamieniami pojęć – gotowe są podobne przekonanie żywić i wyrażać. Trudno orzec, kogo bardziej powinniśmy żałować – czy ich, czy może tych spośród ich towarzyszy, którzy (ujrzawszy, że w istocie Kościół nie forsował nigdy ani anarchokapitalizmu, ani minarchizmu) bezmyślnie przypisują świętym i papieżom ciągoty socjalistyczne.

My zajmiemy się dziś przeciwną frakcją, która popełnia inny błąd. Mowa mianowicie o tych wszystkich, których Stanisław Michalkiewicz określiłby zapewne jako „socjalistów pobożnych”. Uprzedzając zarzut: wcale nie mamy tu na myśli każdego, kto w jakikolwiek sposób aprobuje istnienie struktur państwa, zarazem głosząc przywiązanie do religii. Idzie nam natomiast o tych, którzy – zazwyczaj nie zdając sobie z tego sprawy – akceptują i aprobują poglądy bez wątpienia autentycznie socjalistyczne.

Otóż w niektórych dyskusjach (w szczególności internetowych, jako że to medium stało się w naszych czasach główną agorą) spotkać można osoby, które z pozycji nominalnie katolickich próbują w daleko idący sposób relatywizować tradycyjne nauczanie Kościoła o socjalizmie. Pół biedy z tymi, którzy w mętny sposób tłumaczą, że „czasy się zmieniły, dziś należy myśleć o tym inaczej”, przez co chcą po prostu powiedzieć, że być może kiedyś do socjalizmu można było zgłaszać wątpliwości, ale dziś już nie. Pominiemy także tych prostych chłopców, którzy z żarliwym przekonaniem twierdzą, że być może jakiś „socjalizm” jest potępiony, ale na pewno nie „polski, narodowy, prawdziwy” etc.

Mamy jednak i tych, którzy de facto opowiadają się za całym współczesnym porządkiem ekonomicznym, a przynajmniej za większością konstytuujących go rozwiązań. A zatem zasadniczo akceptują oni np. koncept pieniądza fiducjarnego i rezerwy cząstkowej; — istnienie podatku dochodowego i przymusowych ubezpieczeń emerytalnych; — fakt, że świadczenia te mogą pochłaniać nawet jedną trzecią, połowę albo i dwie trzecie dochodów obywateli (a więc z pewnością nie chodzi o jakieś skromne składki na wspólne cele); — istnienie rozbudowanych, centralnie zarządzanych systemów państwowego szkolnictwa i państwowej służby zdrowia; model welfare state z utrzymywaną z podatków „opieką społeczną”; — szeroko zakrojoną ingerencję państwa w gospodarkę (poprzez cła, limity produkcji, regulację cen i płac, system koncesji); — przeświadczenie, że bogatsi powinni ponosić większe ciężary (nie tylko w ujęciu kwotowym, ale i procentowym) na rzecz społeczeństwa, ponieważ są bogatsi (a zatem powinni… itd.); — sprowadzenie społeczeństwa do dwóch w zasadzie warstw – jednolitej masy rządzonych jednostek i sprawującego nad nimi kontrolę aparatu biurokratycznego; — stosowanie mechanizmów redystrybucji bogactwa, w myśl których własność jednych transferuje się do kieszeni drugich w imię „wyrównywania szans”, „realizowania sprawiedliwości społecznej”, „wspierania przyszłościowych gałęzi gospodarki kosztem mniej istotnych” etc.

Oczywiście wspomniani „pobożni socjaliści” chcieliby w konkretnych przypadkach nieco innych rozwiązań niż ci, którzy aktualnie rządzą – ale ta inność zasadza się raczej na odmiennym ukierunkowaniu działania tych samych narzędzi niż na wyzbyciu się ich. Na przykład chce się opodatkować inne grupy ludzi (lub w inny sposób), obniżać stopy procentowe miast podwyższać (albo odwrotnie), zawęzić lub rozszerzyć definicję „biednych” lub „bogatych”, dotować inne rodzaje przedsiębiorstw etc.

Zasugerujcie Państwo owym poczciwcom, że w gruncie rzeczy podpisują się pod socjalizmem, tym socjalizmem, który (nie zawsze używając tego określenia, choćby dlatego, że jeszcze nie istniało) tylekroć potępiali zarówno papieże, jak i rozmaici uczeni katoliccy (by przywołać sławną już szkołę z Salamanki). Co usłyszycie? Zapewne to, że wymienione wyżej zjawiska nie są stricte socjalistycznymi, że wcale nie przynależą one integralnie do socjalizmu, że wreszcie Pius IX czy Leon XIII potępili socjalizm li tylko z powodu jego filozoficznej bazy. Mianowicie złe w owym potępionym socjalizmie miałyby być dwie rzeczy, które oczywiście nasi dzielni „socjaliści pobożni” negują (więc ich sumienia są czyste): po pierwsze, ugruntowanie go na ateizmie, materializmie, antyklerykalizmie, dialektyce marksistowskiej wreszcie; po drugie, jego skrajne, konsekwentne postaci, całkowicie negujące wszelką własność prywatną na rzecz kolektywizmu i brutalnie zaprowadzanego egalitaryzmu.

Oto można napotkać i takich publicystów, którzy w swej ewolucji ideowej dotarli do etapu, na którym – teoretycznie w imię radykalnego tradycjonalizmu i frontalnego ataku na liberalizm współczesnego świata – próbują rehabilitować pojęcie socjalizmu, przydając mu poloru konserwatywnego i pochopnie zbliżając do antyliberalizmu ultrasów. Mało tego, za przesłankę dla swych tez biorą fakty takie jak to, że np. Karol Marks potępił pewne poglądy, uznając je za reakcyjne, a zarazem „socjalistyczne”. Miałoby to zapewne wskazywać, iż na prawicy jest miejsce na socjalizm, oczywiście „pojęty właściwie”.

Voila, nasi „socjaliści pobożni” czują się rozgrzeszeni, co zresztą widać było u niektórych narodowych rewolucjonistów lat 30. Oto przecież program RNR Falanga nie był niczym innym jak socjalizmem – ale ze zmienioną podbudową i pewnymi wynikającymi z tego (skromnymi) koncesjami na rzecz jednostki i własności. Analogicznie, Leon Degrelle wprost napisał we „Froncie Wschodnim”, że program ReX! był tym samym co hasła socjalistów – z tą różnicą, że reksiści mieli być uczciwi, szczerzy i autentyczni w realizacji tychże haseł.

Okazuje się więc, że Kościół Rzymski miałby niefrasobliwie akceptować wszelkie w zasadzie wynalazki nowoczesnego, omnipotentnego „państwa opiekuńczego” – i to nie te zjawiska mieli na myśli papieże, pisząc o socjalizmie. W szczególności wystarczy, by były one „ochrzczone”, a więc funkcjonowały przy jednoczesnym zakazie aborcji, wspieraniu katolicyzmu i „patriotyzmu” etc. – a wówczas w magiczny sposób przestają być socjalizmem.

Cóż można na to odpowiedzieć z pozycji katolickich, ale i legitymistycznych? Czy podobna sądzić na poważnie, że Kościół Rzymski miałby aprobować ów obłędny porządek wielkiego, jednolitego, zbiurokratyzowanego Państwa-Lewiatana? Albo też, że miałby aprobować socjalizmy nominalnie wymierzone w „new world order”, acz będące niewątpliwie socjalizmami, z tym że „antyglobalistycznymi”, ewentualnie „antyatlantyckimi” etc.?

Całe nieporozumienie wynika w dużej mierze z tego, że nasi dzielni „socjaliści pobożni” nie są w stanie pojąć, iż tradycyjnie katolicki atak na liberalizm nie stanowi bynajmniej aprobaty dla nowoczesnego modelu państwa, znanego ze współczesnych społeczeństw Zachodu – niezależnie od tego, czy ów model realizowany będzie przez demoliberałów, czy przez socjalistów, faszystów, „szwecjalistów” etc.

Problem leży w tym, że nikt już nie rozumuje poza kategoriami stworzonymi przez dwa i pół wieku infiltracji świata Zachodu przez liberalizm i socjalizm. Innymi słowy, gdy Kościół słusznie zauważa, że ubogim, słabym (i zwykłym pechowcom) należy się pomoc – nasi „socjaliści pobożni” nie są w stanie wyobrazić jej sobie jako czegokolwiek innego niż jakaś forma nowoczesnej „pomocy społecznej”, tj. datku pobieranego przy biurowym okienku z kasy „państwa”. Gdy Kościół zauważa, że niczym zdrożnym nie jest jednoczenie się przedstawicieli tych samych zawodów dla pomyślnej współpracy – nasi „socjaliści pobożni” nie są w stanie wyobrazić sobie tego inaczej niż jako krzykliwy związek zawodowy, domagający się realizacji swoich racji kosztem słabszych czy też „mniej pożytecznych” grup. Ewentualnie widzi im się korporacjonizm, ale przymusowy, faszystowski i odgórny, polegający po prostu na pogrupowaniu ludzi w przegródki zawodowe, niczym mrówki w mrowisku.

Legitymizm oznacza, jak trafnie zauważył profesor Jacek Bartyzel, pewien porządek przedpaństwowy – a w każdym razie z niego się wywodzi. Przez „przedpaństwowość” nie należy tu rozumieć ani abstrakcyjnego „stanu natury” (koszmarnego, jak u Hobbesa, lub sielankowego, jak u Rousseau), ani równie abstrakcyjnej wizji anarchokapitalistycznej. Chodzi o porządek przed powstaniem nowożytnego modelu państwa:

(…) pozostaje on [legitymizm – przyp. ATW] w kręgu tradycyjnego, przedpaństwowego w rozumieniu nowożytnym, myślenia o wspólnocie politycznej, jako wielości nakładających się na siebie organizmów społecznych, których jakby zwieńczeniem jest król, którego rola nie polega na tym, żeby zastępować te wspólnoty, te społeczności w ich czynnościach.

(http://www.legitymizm.org/czym-jest-legitymizm)

Zacytujmy raz jeszcze prof. Bartyzela, nim przejdziemy do dalszego wywodu:

Lewiatan to te tysiące urzędników, którzy działają według bezosobowych reguł prawa, którego konstytucja na przykład jest tylko wierzchołkiem, a tak naprawdę są to tysiące aktów, rozporządzeń, okólników itd. To jest właśnie wytwór nowożytności: jednolita, suwerenna władza. (…) Natomiast w świecie przednowożytnym władztwo polityczne przenika się z rozmaitymi, innymi typami władztwa. Przede wszystkim z władzą kościelną, która też nie jest jednolita, bo na przykład równolegle do władzy, powiedzmy, diecezjalnej istnieje władza opatów poszczególnych zgromadzeń. W jakiś sposób do sfery kościelnej, ale także autonomicznej, należy na przykład średniowieczny uniwersytet, gdzie nie ma wstępu dla „pachołków” miejskich, ale również „pachołków” biskupa. Istnieje też władza rozmaitych korporacji, cechów, gildii. Dalej jest to władza panów feudalnych. To jest niesłychanie złożony organizm, w którym oczywiście występuje masę pól tarcia.

(http://www.legitymizm.org/czym-jest-legitymizm)

Porządek tego rodzaju jest czymś zupełnie odmiennym od wszelkich porządków współczesnego Zachodu. Zarówno rozwiązania stricte liberalne, jak i różne formy socjalizmu będą więc co najwyżej protezami, służącymi do tymczasowego podtrzymywania porządku współczesnego. W realiach współczesnych, w kryteriach świata zrodzonego z Rewolucji Francuskiej, aprobata dla dysponowania własnością staje się „liberalizmem” (zostaje wprowadzona niejako w jego narrację), a to wszystko, co niegdyś mogło przynależeć do kompetencji wspólnot kościelnych, lokalnych i zawodowych (funkcjonujących na różnych zasadach, zależnie choćby od kraju czy księstwa), wtłoczone zostaje w poczynania bezrozumnego mechanizmu socjalistycznego Lewiatana.

Ktoś mógłby jednak ogłosić – i w rzeczy samej, robią to bohaterowie naszego artykułu, w tym i niektórzy „konserwatyści” – że wymienione wcześniej rozwiązania, powszechnie przyjęte we współczesnym społeczeństwie (pusty pieniądz, liczne i wysokie podatki, wszechobecne cła, myta i monopole, urzędowa regulacja cen i ograniczenia handlu etc.), istniały także w królestwach i księstwach przedrewolucyjnych, ba, w państwach rządzonych przez władców otoczonych całym wianuszkiem kapelanów, spowiedników i biskupów, kto wie, czy i nie w państwie papieskim. To zaś miałoby czynić je rozwiązaniami jeśli nie wprost dobrymi, to na pewno zwolnionymi od poważnych zarzutów na płaszczyźnie moralnej.

Oczywiście niczego to nie dowodzi – musielibyśmy być doprawdy niepoważni, by twierdzić, że wszystko to, co czynili królowie (choćby i prawowici pochodzeniem) było słuszne i godziwe, a już tym bardziej – że wszystko, co działo się w mniej lub bardziej zmitologizowanych „czasach przedrewolucyjnych”, było piękne i sprawiedliwe. Przywołajmy tu choćby sławnych scholastyków hiszpańskich z XV-XVIII wieku (de Mariana, de Lugo, Molina, Suarez), wielokrotnie krytycznych wobec nadużyć władzy państwowej, wymierzonych w wolność i własność poddanych, nadużyć częstokroć wyrosłych z pychy, chciwości lub zwykłej głupoty władców i ich dworaków.

Mało tego: wprost możemy przyznać, że w nader licznych przypadkach dzieje monarchicznych państw zmierzały w złym kierunku, czego wyrazem mogą być choćby tendencje absolutystyczne i biurokratyczne w XVII i XVIII wieku. W istocie rzeczy tak samo jak swoje korzenie w dalekiej przeszłości (w rozmaitych sektach i buntowniczych ruchach) ma „socjalizm rewolucyjny”, tak samo ma je (w despotyzmie, fiskalizmie i biurokracji) to, co moglibyśmy nazwać „socjalizmem państwowym”.

Inna sprawa, że w XX wieku oba się tak naprawdę zaczęły przenikać – albowiem romantyczni rewolucjoniści zaraz po przejęciu władzy zaczęli organizować tępą biurokrację i wszechwładne państwo. Tam zaś, gdzie z tych czy innych powodów nie było możliwości szybkiej i bezpośredniej bolszewizacji, tam socjalizm posuwał się naprzód poprzez rozmaite „socjaldemokracje”, „faszyzmy” i formy takie jak „New Deal”. Trafnie pisze o tym sedewakantystyczny biskup Donald Sanborn:

W drugiej połowie lat dwudziestych Europa przeszła socjalistyczną rewolucję. Wszędzie w Europie pojawiły się lewicowe rządy i ustroje socjalistyczne. Podczas gdy bycie socjalistą w dziewiętnastym wieku było uważane za postawę radykalną, w latach dwudziestych dwudziestego wieku stało się modne i postępowe. Stary porządek odszedł w przeszłość, nastał nowy. Socjalizm osiągnął najbardziej radykalne formy w Rosji za Lenina i Stalina, w Niemczech za Hitlera, a we Włoszech za czasów Mussoliniego, lecz przyjął także bardziej umiarkowane formy we Francji, Anglii i innych mniejszych krajach. Hiszpania przeżyła straszliwą wojnę domową, aby nie dopuścić do komunizmu. Socjalizm zawitał do Stanów Zjednoczonych wraz z wyborem Franklina Roosevelta w 1932 roku.

(http://www.ultramontes.pl/sanborn_socjalizm.htm)

Zauważmy, w jaki sposób biskup Sanborn opisuje czy też definiuje socjalizm. Nie twierdzi on bynajmniej, że jego immamentną cechą musi być opowiedzenie się za materializmem dialektycznym albo też całkowity kolektywizm:

Socjalizm jest moralnie złym systemem, potępionym przez Kościół katolicki. Opiera się na niesprawiedliwości, jako że zyski jakie ktoś legalnie osiągnął ciężką pracą, mogą mu zostać odebrane przez państwo i rozdane innym w imię sprawiedliwości społecznej. Roosevelt, na przykład, powiedział w latach trzydziestych, że każdy ma prawo posiadać swój własny dom. Takie oświadczenie upoważnia, wręcz zobowiązuje rząd do zapewnienia domu każdej osobie. A zatem przez socjalizm stworzona została logiczna podstawa pojawienia się programów pomocowych, czyli rządowego obdarowywania uboższych jednostek pieniędzmi bogatszych. Najsłynniejszymi i najdroższymi z tych programów są Social Security, wprowadzony przez Roosevelta oraz Medicare, ustanowiony przez Kennedy’ego. Oba stoją w obliczu bankructwa. Rządowe, socjalne programy pomocowe – zasiłki – stanowią w przybliżeniu około dwie trzecie budżetu narodowego.

(http://www.ultramontes.pl/sanborn_socjalizm.htm)

Współcześnie panujący system stanowi przedziwną mieszankę wolnego rynku faworyzującego jednak określone grupy (np. kartel bankowy – poprzez umożliwienie bankom kreacji pieniądza, co żyruje bank centralny) i socjalistycznego systemu redystrybucji, regulowanej przez potężną biurokrację. Większości „pobożnych socjalistów” wydaje się przy tym, że owa redystrybucja jest czymś naturalnym, wręcz esencją działania państwa. Oczywiście mogą oni sobie uważać, że są bardzo antysystemowi, ale w istocie domagają się jedynie innego ukierunkowania transferów pieniężnych – na przykład, owszem, nie chcą poić lewicowych organizacji kulturalnych lub np. emigrantów, ale za to rysują szerokie wizje polityki prorodzinnej albo arbitralnie wybierają gałęzie gospodarki, które rząd rzekomo winien dotować kosztem innych gałęzi. Przypomnijmy, co pisał o tym papież Pius XII:

Podatki nie mogą nigdy stać się wygodnym sposobem spłacania przez rząd deficytu spowodowanego rozrzutną polityką [caused by unreasonable measures] bądź wspierania jednych gałęzi gospodarki kosztem innych [to favor one industry or branch of commerce at the expense of another that is equally useful].

(Rupert J. Ederer, Pope Pius the Twelfth on the Economic Order, Scarecrow Press, Inc., 2011, str. 232)

Powtórzmy tu jeszcze raz fragment z biskupa Sanborna:

Nie byłoby niczym złym, gdyby państwo w imię miłości bliźniego – a nie sprawiedliwości – dawało pieniądze tym którzy są ich pozbawieni. Właściwie, to takie postępowanie byłoby obowiązkiem. Jednakże, nawet w tej sprawie, tradycyjnym podejściem państw było powierzenie tych kwestii Kościołowi i organizacjom charytatywnym. A to dlatego, że działalność charytatywna nie jest właściwą domeną rządu, natomiast jest nią sprawiedliwość. (…) Wielkim złem socjalizmu jest to, iż umieszcza w kategorii „uprawnienia” to co należy do dzieł charytatywnej dobroczynności. Uprawnienie oznacza, że posiada się tytuł, prawo do jakichś pieniędzy od rządu. (…) Ale przywiązywanie słowa „prawo” do zasiłku oznacza, że rząd jest upoważniony, a nawet zobowiązany do wykradania pieniędzy, w formie niesprawiedliwego opodatkowania, od tych którzy na nie pracowali, lub do drukowania fałszywych pieniędzy i dawania ich tym, którzy ich nie maja, pod hasłem sprawiedliwości. Jest to niesprawiedliwością i sprzeciwia się siódmemu przykazaniu.

(http://www.ultramontes.pl/sanborn_socjalizm.htm)

Fragment ten warto dobrze sobie przemyśleć. Otóż obciążenia podatkowe winny być tym, co przeznaczane jest na wspólne, zupełnie podstawowe cele. Nie bez powodu w społeczeństwach wczesnośredniowiecznych spoglądano na podatki bardzo nieprzychylnie, mniemając, że ich płacenie nie jest cechą ludzi wolnych, a wręcz przeciwnie – zniewolonych. I to mimo faktu, że zasadniczo podatek przybierał wówczas postać podatku pogłównego, czasem procentu od zbiorów, grosza od łana etc. – nikt nie domagał się od rycerza czy chłopa składania rocznego zeznania podatkowego czy opłacania VAT. To naturalne, ponieważ podatek uderza we własność. Nie każde uderzenie we własność uważamy za kradzież (na gruncie moralności katolickiej), co nie zmienia faktu, że temat jest na tyle niebezpieczny, iż powinien być traktowany ze szczególną delikatnością.

Charakterystyczne jest zresztą, że jeśli nawet królowie (pomijając przypadki niektórych „naprawiających świat” absolutystów) byli niemiłosiernymi zdziercami, to jednak ściągali haracze na bardzo konkretne i przyziemne potrzeby – wyposażenie armii, budowę infrastruktury, utrzymanie (zbyt) licznego dworu etc. Nie miało to wiele wspólnego z czynionymi przez dzisiejsze rządy ustawicznymi działaniami na rzecz redystrybucji, wyrównywania szans i dochodów, dotowania wybranych segmentów gospodarki, organizowania opieki socjalnej etc. W tym kontekście warto przytoczyć słowa konsekwentnego wszak antyliberała, ultrasa de Bonalda:

Rząd nie ma obowiązku zapewniać ludowi wykształcenia literackiego, która można też nazwać politycznym, gdyż przygotowuje ludzi do udziału w życiu politycznym, ponieważ takie wykształcenie nie jest ludowi potrzebne…

(cyt. za: Jose Cabanis, „Karol X – król ultras”, PIW, Warszawa 1981)

W uszach człowieka współczesnego brzmi to oczywiście makabrycznie, nawet (a może – zwłaszcza) w uszach rozmaitych narodowców i patriotów, wyobrażających sobie, że podstawa to „wykształcone społeczeństwo” czy też „świadome społeczeństwo”. A jednak taka była „wielka myśl ultrasów”, której słuszność potwierdza dziś lektura choćby kilku przypadkowych, najbardziej tłumnie odwiedzanych „serwisów społecznościowych” czy „informacyjnych”. To smutne, ale zarówno teksty publikowane w tejże globalnej sieci, jak i wypowiedzi tłumu dobitnie nieraz świadczą, że nawet z umiejętności pisania i czytania pożytek zazwyczaj jest żaden.

W istocie jednak nie o to chodzi, by „utrzymywać chłopa w ciemnocie”. Owa wypowiedź de Bonalda obrazuje po prostu to, że państwo Ancien Régime’u, jakiekolwiek by było, to jednak nie starało się udawać ojca, matki, wujka, dziadka, niani i pielęgniarki, cedując to na Kościół lub inne ciała pośredniczące. To jasne, ponieważ one opierały się na miłosierdziu – w takim sensie, w jakim pisał o tym biskup Sanborn – a nie na „prawie do”. W świetle tego klarowna staje się nawet brutalna wypowiedź ultrasa Saint-Bonneta:

Ubolewanie nad sytuacją tłumu jest wytaczaniem sprawy Bogu. Chcecie usunąć nędzę, a dlaczego nie pragniecie usunąć również uczucia głodu, a wreszcie samej śmierci?

(cyt. za: Jacek Bartyzel, „Umierać, ale powoli”, Arcana, Kraków 2007)

Oczywiście należy umiejscowić ten cytat w realiach, w których ową nędzę przypisać można ogólnej kondycji świata po grzechu pierworodnym, nieusuwalnej niedoskonałości świata czy wreszcie – wadom, problemom, słabościom ludzi. Z góry należy więc uznać za bezprzedmiotowy zarzut, iż my sami mamy ambicję „usuwania nędzy” we wspomniany sposób, domagając się obniżenia podatków czy rozpędzenia biurokracji na cztery wiatry – naturalna nierówność jest bowiem czymś zupełnie innym niż np. zorganizowany rabunek ze strony nowożytnego państwa.

Jak pisał Leon XIII w Rerum Novarum (zauważmy, że o „państwowej dobroczynności” pisze on jako o nowince – i to motywowanej wręcz chęcią wyrugowania Kościoła!):

Jest dziś wprawdzie wielu, którzy podobnie, jak niegdyś poganie, atakują Kościół z powodu tej właśnie jego wspaniałej akcji miłosierdzia i w jej miejsce tworzą państwową dobroczynność; lecz nie zdoła przemyślność ludzka niczym zastąpić chrześcijańskiej miłości, która się cała oddaje pożytkowi bliźnich.

(http://www.kns.gower.pl/leon_xiii/rerum.htm)

Tak więc socjalizm, dodając do sfery obowiązków państwa (skrywanego nieraz obłudnie pod nazwą „społeczeństwa”, choć nie jest nim) to wszystko, co winno mieścić się w zakresie miłosierdzia, de facto wypacza i uniemożliwia autentyczne, chrześcijańskie miłosierdzie. To obowiązkiem – i to stricte moralnym – silnych i bogatych jest troska o maluczkich, a nie prawem maluczkich – odbieranie dóbr bogatym (czy, by być w zgodzie z prawdą – bogatszym). Również i to jednak należy rozumieć właściwie, o czym mowa była w poprzednim akapicie – otóż np. odbieranie po Restauracji Burbonów dawnych majątków szlacheckich uwłaszczonym na nich liberałom i oddawanie ich wygnanej ongiś szlachcie jawi się jako akt autentycznej sprawiedliwości i nie jest żadnym analogonem leninowskiego „grab zagrabione”.

Trafnie pisał o socjalizmie i miłosierdziu jeden z bywalców zawieszonego już forum prawosławnego pisma „Death to the World” (gwoli ścisłości należy jednak zauważyć, że forumowicz ów pozwolił sobie w swej wypowiedzi na kilka zupełnie nieuzasadnionych wtrętów antykatolickich, których tu jednak nie cytujemy):

W Bizancjum nie było potrzeby „opodatkowywania bogatych”, nawet w najbiedniejszych rodzinach prawosławnych istniała tradycja, w myśl której małżonka wypiekała każdego dnia dwa chleby – jeden dla rodziny, jeden dla obcego, który mógłby zjawić się na progu. W przedrewolucyjnej Rosji nawet najbogatsi ludzie, którzy byli prawosławni, zaprosiliby biednych do swych domów, by ich karmić lub rozmawiać z nimi. (…) Interesujące, czyż nie? Jesteśmy przyzwyczajeni do „płacenia podatków” i czekania na „demokratyczne państwo”, by oddaliło od nas tych ludzi (potrzebujących). Ostatecznie płacimy przecież nasz udział, robimy co możemy, dalej to już nie nasz problem. Dlaczego mielibyśmy zapraszać ich do domu, dawać im jedzenie, kłopotać się rozmawianiem z nimi i okazywaniem im uprzejmości? Bądź co bądź, mamy od tego państwo, a jeśli nie państwo – to „dobroczynność” się tym zajmie.

Ale ta idea jest całkowicie sataniczna.

Pomijamy tu nieco (albo i mocno) wyidealizowaną wizję życia w Bizancjum czy dawnej Rosji, niemniej co do zasady autor ów oczywiście miał rację. Co się zaś tyczy ZUS, PIT, VAT, CIT, akcyzy – tudzież biurokracji, regulacji, interwencjonizmu, etatyzmu itd., to należy zauważyć jedną, bardzo istotną rzecz. Otóż narzędzia te de facto są łagodniejszym, niepozornym i nowoczesnym wcieleniem tego samego socjalizmu, który był już testowany w wydaniach radykalnych, w których własność po prostu konfiskowano. Biurokracja, kontrola gospodarki (tego, co jest produkowane i w jakich ilościach, kto z kim zawarł transakcję, kto ile zarobił etc.), protekcjonizm i interwencjonizm, ale przede wszystkim fiskalizm – to wszystko po prostu nowe narzędzia starego, dobrego, wypróbowanego socjalizmu.

Francuscy, szwedzcy, hiszpańscy i inni socjaliści dalej są socjalistami (pomijając tych, którzy są po prostu postpolityczną mafią władzy), podobnie jak ich ideowi przodkowie wykrzykujący rozmaite dziwne rzeczy sto dwadzieścia lat temu w zadymionych lokalach i na skrzynkach po mydle, ustawionych na rogach ulic. Wstępna koncepcja zakładała brutalne, represyjne zniesienie własności, jej konfiskatę, kolektywizację czy też nacjonalizację – nowoczesna zakłada tak daleko idącą ingerencję w strukturę własności oraz tak daleko idącą redystrybucję, że własność staje się – docelowo – taką samą fikcją jak w socjalizmie „realnym”, „utopijnym” czy innym. Skonfiskowanie komuś połowy lub trzech czwartych dochodu i następnie podzielenie go w ten czy inny sposób to coś, co w gruncie rzeczy unieważnia własność – oczywiście przy użyciu metod usypiającego błogostanu.

Mówiąc wprost: „Rok 1984” już przerobiliśmy (przechodząc przez faszyzm, komunizm, narodowy socjalizm etc.), teraz realizujemy „Nowy, wspaniały świat” – ale to dalej totalitaryzm. W tym kontekście absolutnie niepoważne jest przeświadczenie wspomnianych na początku „pobożnych socjalistów”, iżby możliwe było coś w rodzaju „ochrzczenia”, „ukonserwatywnienia”, tudzież „unarodowienia” takiego np. „szwecjalizmu” – w taki sposób, by przejąć rzekome dobrodziejstwa owego ustroju (lub jemu podobnych), jednocześnie nie biorąc całego bagażu rozpadu rodziny, dehumanizacji, antycywilizacji, „zgniłego zapadu” etc. To jednak jest niemożliwe – z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze, kłóci się to z katolicymem już samo w sobie, po prostu dlatego, że katolicyzm z natury rzeczy promuje to, co rodzinne, oddolne, naturalne, naturalnie hierarchiczne itd. Po drugie – ponieważ ustrój gospodarczy i wartości, jakimi żyje społeczeństwo, to nie są dwie sfery całkowicie rozdzielone, autonomiczne. O ile jest oczywiście grubą przesadą typowe dla Janusza Korwin-Mikkego twierdzenie, jakoby podstawową przyczyną kryzysu rodziny były obowiązkowe ubezpieczenia emerytalne – o tyle z pewnością są one jakąś jego przyczyną, zapewne poważną. Bierze to się z tego, że to, co oddolne, rodzinne i oparte o dzieło miłosierdzia, staje się tworem biurokratycznym, staje się „prawem obywateli”, staje się wreszcie czymś, co przysługiwać ma każdemu – co za tym idzie, wszelka motywacja do jednoczenia się w rodzinie, do wzajemnego dbania o nią, zwyczajnie zanika. Każdy przecież, jako wyalienowana jednostka, w końcu pójdzie do tego samego urzędu i otrzyma swoją „dolę”. Co więcej, dola ta wypłacana będzie, jeśli mowa o systemie bismarckowskim, z wpłat obecnych młodych, co z kolei oznacza typowo socjalistyczne grabienie następnego pokolenia bez pytania go o zdanie.

Analogicznie rzecz się ma z innymi aspektami – jeśli szkoła państwowa miałaby (zasadniczo) dublować dawne zadania wychowawcze Kościoła, jak chcieliby „pobożni socjaliści”, to po cóż ją upaństwawiać, a jeśli miałaby wnosić coś innego, odrębnie „państwowego” – to po cóż ją w ogóle tworzyć i bronić z rzekomo tradycyjnych pozycji? Ostatecznie to wszystko, co obserwujemy (na płaszczyźnie religijności, moralności etc.) w krajach Zachodu, w tym zwłaszcza owej mitycznej, bogatej Szwecji – jest w dużej mierze pokłosiem owego socjalizmu vel szwecjalizmu, welfare state i biurokracji. Działalność nowoczesnego państwa nie może być przez konserwatystę postrzegana jako przedłużenie czy wypełnienie zadań dawniej przynależących do cechów, zakonów, gmin czy „bogatych hrabin” – ale jako oszukańcza parodia tychże przedsięwzięć.

Z tego też powodu autentyczny ultras, tj. reakcjonista, nie może być socjalistą, jeśli miałoby to oznaczać akceptację dla dominującego obecnie systemu ekonomicznego, którego pewne cechy charakterystyczne punktowaliśmy już na początku. Nie wynika z tego, by miał być „anglosaskim” czy „jankeskim” liberałem (a tym bardziej liberałem w stylu rozmaitych włoskich carbonari wieku XIX czy ówczesnych dygnitarzy piemonckich), wynika jednak, że ostatecznie powinien bronić własności przeciw pomysłom socjalistycznym. Ta bowiem zawsze pozostaje pewną jego wartością, gdy tymczasem welfare state, faszyzm, socjalizm, komunizm, szwecjalizm i inne takie wynalazki nie są niczym, co moglibyśmy utożsamić z „opiekuńczymi” aspektami Christianitas i Ancien Régime’u.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.