Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Gołubiewie, Tokarczuk, Rodziewiczównie i Ani z Zielonego Wzgórza
Niezwykle mnie ucieszył polonista, językoznawca i leksykograf z UJ Artur Czesak, który w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (10-11 listopada 2015), pytany o prezydenta Andrzeja Dudę czytającego Lalkę podczas Narodowego Czytania, odrzekł:
Ja bym jednak proponował, żeby czytać, i to przez sześć lat z rzędu, powieść Antoniego Gołubiewa „Bolesław Chrobry”. To rzecz językowo wynalazcza, autor – w sposób dla niektórych upiorny – odtworzył język końca X wieku. Ja się pławię w takiej polszczyźnie: „Ono pło sine, srogie, dokoła czarny las. Zasię w ple onym babrze się dzik, wielgi-wielgachny, oczu dzika nie widać, jeno żółte kły sterczą, długie a zawinięte, a złe. Packa się dzik w bajorze, nurza w pianie, racicami tupie, parska gniewny. Drze ziemię kłoma, na brzeg wyłazi, głowę w prawo, w lewo podnosi, charka i kwiczy. A pło bławieje, sinieje, bieleje w strachu przed onym dzikiem, bór wkoło szumi a grozi. Woje tegdy skrzykują się, chwytają za sulice, pode gród walą.
Świetnie, naprawdę znakomity, wręcz rewelacyjny pomysł. Całym sercem jestem za. Sam już wcześniej zachodziłem w głowę, dlaczego to „Narodowe Czytanie” musi być takie skonwencjonalizowane, osłuchane, takie szkolne – Pan Tadeusz, Lalka. Jeśli prezydent swoim czytaniem ma zachęcać innych do czytania, to dlaczego nie wybierze czegoś mniej znanego, ale za to lekko bulwersującego – czegoś, czym by zaskoczył, zadziwił, a może nawet zaszokował czytelniczą publiczność. Nie mam nic przeciwko Gołubiewowi, czyż jednak nie byłoby mocniejszym impulsem skłaniającym do sięgnięcia po jakąś książkę, gdyby prezydent z głębokim przejęciem w głosie odczytywał coś ze współczesnej klasyki, np. utrzymane w – znanym każdemu Polakowi – klimacie weselnym opowiadanie Wesele raz jeszcze Marka Nowakowskiego? A jak nie Wesele, to może Gdzie jest droga na Walne? Albo, dajmy na to, Ucieczkę do nieba Jana Komolki? Albo Mękę kartoflaną Janusza Rudnickiego? Gdyby zaś chciał coś mniej kontrowersyjnego, już uleżałego i ucukrowanego, publiczności zaprezentować, to Trans-Atlantyk Gombrowicza byłby w sam raz.
Zresztą „Narodowe Czytanie” oznacza, że to naród ma się za czytanie zabrać, a nie, że autorem musi być Polak. Ostatnio, kiedy szperałem po swojej biblioteczce, wyciągnąłem z zakamarka regału Szaleństwo i metodę Alejo Carpentiera. Wyobrażacie to sobie Państwo: Prezydent, Pierwszy Funkcjonariusz, czyta powieść, której głównym bohaterem jest Prezydent, Pierwszy Funkcjonariusz! I cóż słyszą obywatele? Cóż słyszą politycy na czele z samym Prezydentem!?
Ale tym razem coś budziło niepokój Pierwszego Funkcjonariusza. Był to problem słów (…). I nie przychodziły mu na myśl te słowa, bo te klasyczne, te, które płynęły same, te uniwersalne i nadające się do wszelkiego użytku, te, których zawsze używał przedtem w przypadkach takich jak ten, od tak częstego obracania i powtarzania na różne tony z odpowiednią mimiką i gestykulacją, mogły okazać się zużyte, wytarte, nieskuteczne w obecnych okolicznościach. Setki razy zdementowane przez jego czyny, słowa te od trybuny publicznej przeszły do słownika, od płomiennej katylinarki do repertuaru retoryki, od elokwencji trafnej i na czasie do lamusa z rupieciami — odarte z treści, suche, jałowe, nieprzydatne. Przez całe lata filarami jego wielkich przemówień politycznych były słowa Wolność, Wierność, Niepodległość, Suwerenność, Honor Narodowy, Święte Zasady, Niepodważalne Prawa, Sumienie Obywatelskie, Wierność Naszym Tradycjom, Misja Historyczna, Obowiązki wobec Ojczyzny etc. Teraz jednak określenia te (był surowym krytykiem siebie samego) tak dalece przybrały dźwięk fałszywej monety, pozłacanego ołowiu, pustego orzecha, że znużony obracaniem na wszystkie strony swej rulety słownej zadawał sobie pytanie, czym wypełni przestrzenie dźwięku, przestrzenie pisma, proklamacje (…) (przeł. Kalina Wojciechowska)
Lub inna scena: wszyscy czekają na odczytywanie przez prezydenta Nad Niemnem, a tu niespodzianka: zamiast eposu Orzeszkowej słuchamy Gubernatora Roberta Penna Warrena! Jakież to aktualne, zakrzyknęliby z pewnością słuchacze.
Mógłby prezydent ewentualnie pójść po linii katolickiej – i tu nazwisko może być tylko jedno: Flannery O’Connor. To by dopiero było, gdyby prezydent w ramach „Narodowego Czytania” przeczytał Mądrość krwi! Po prostu intelektualno-religijna eksplozja, mózgi katolików w stanie wrzenia, rozpoczyna się wielka ogólnokrajowa akcja „«Nie» dla Flannery O’Connor, «tak» dla Jana Dobraczyńskiego!”, przeciwnicy natychmiast organizują akcję „«Nie» dla Jana Dobraczyńskiego, «tak» dla Flannery O’Connor!”, demonstracje, protesty, uliczne debaty itd. A czytelnictwo rośnie i rośnie. Tymczasem tu znowu Rzecki ględzi, Wokulski coś przeżywa i opowiada, jakie przekręty na dostawach dla wojska zrobił, Izabela Łęcka się snuje z rozdziału na rozdział, prezydent czyta z należytym namaszczeniem wspaniały zabytek naszego narodowego piśmiennictwa. Czytać się człowiekowi odechciewa.
À propos Flannery O’Connor, to muszę wyznać, że na starość z prozy kobiecej tylko opowiadania albo kameralne mikropowieści jestem w stanie przeczytać. Jakiś mnie literacki „seksizm” ogarnia, kiedy widzę grubą kobiecą powieść, np. Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk. Nie, to się nie może udać, kobiety nie dadzą rady; eseistki czy poetki, te, jak sięgnę pamięcią, zawsze mi towarzyszyły, że wspomnę Annę Kamieńską czy Ewę Lipską, kiedyś nawet zakupiłem dwujęzyczne wydanie wierszy Nelly Sachs, Rozżarzone zagadki, może kiedyś znajdę czas na lekturę. Albo weźmy na ten przykład Julię Hartwig i jej eseistyczno-aforystyczne Błyski – są przepyszne, to jest wyśmienita twórczość kobieca. Ale czy kobieta napisałaby coś takiego jak Gra o tron? Albo Demony? Tęczę Grawitacji? Cztery tomy Bolesława Chrobrego? Coś takiego jak tasiemcowe powieści Parnickiego? Wątpię. Powieść, grubą, grubą, no i dobrą, może napisać tylko mężczyzna. I basta.
Przy okazji otrzymania tegorocznej nagrody literackiej Nike za Księgi Jakubowe Olga Tokarczuk wypowiedziała się w telewizji:
Zaczynam myśleć, że my śniliśmy własną historię. Wymyśliliśmy historię Polski jako kraju niezwykle tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości. Tymczasem, w rzeczywistości zamietliśmy pod dywan pogromy w czasie wojny i okresie powojennym. Zaczęliśmy sobie wyobrażać, że jesteśmy narodem, który wyciąga ręce, walczy o wolność waszą i naszą, tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów.
Jak się dowiaduję, spadły na nią gromy w dość nienawistnej i prymitywnej formie, co należy przyjąć z niesmakiem i zgorszeniem, nie zapominając przy tym, że Internet pełni m.in. funkcję wirtualnej ściany z publicznego szaletu, na której – z łatwością znacznie większą niż w przypadku rzeczywistego szaletu – wypisuje się zdania typu „Monika to k…a” lub coś w tym guście. Podobno też jakieś „zdenerwowane charaktery” z Nowej Rudy chcą pozbawić Olgę Tokarczuk honorowego obywatelstwa tego miasta, choć może tak się zdarzyć, że Nowa Ruda będzie kiedyś znana wyłącznie stąd, że występuje w jej życiorysie.
Gwoli sprawiedliwości należy jednak zauważyć, że i wypowiedź pisarki nie grzeszyła zbytnią finezją intelektualną, była raczej utrzymana na poziomie frazesu rodem ze szkolnej akademii – styl i prezentacja treści takie same jak w typowym patriotycznym wystąpieniu. Pisarka, i takie komunały wygłasza? Ale z drugiej strony nie bądźmy nazbyt surowi, występowała przecież w masowym medium, a tam trzeba szybko i prosto swój pogląd przedstawić, takie są reguły gry.
Nie od rzeczy będzie jednak przyjrzeć się bliżej jej wypowiedzi, ponieważ manifestuje się w niej – w sposób zwulgaryzowany – pewien światopogląd.
Tokarczuk przemawia w pierwszej osobie liczby mnogiej: my wymyśliliśmy naszą piękną historię, robiliśmy straszne rzeczy, byliśmy kolonizatorami, prześladowaliśmy mniejszości, splamiliśmy się, byliśmy właścicielami niewolników i pogromcami, mordowaliśmy Żydów.
Któż to są owi „my”? Oczywiście to my, Polacy. Tokarczuk odnosi się, co prawda, do przeszłości, ale „my” obejmuje, co oczywiste, także nas, współczesnych Polaków, którzy pozostają w nierozerwalnej łączności z Polakami czyniącymi w przeszłości te wszystkie okropne rzeczy. Wydawałoby się, że Oldze Tokarczuk bliska jest liberalna koncepcja społeczeństwa złożonego z odpowiedzialnych tylko przed samymi sobą, autonomicznych podmiotów, swobodnie wybierających sobie tożsamość, nieidentyfikujących się ze „wspólnotą narodową”, tymczasem jej wypowiedź zakłada właśnie istnienie takowej „wspólnoty” – skoro to „my” prześladowaliśmy i zabijaliśmy, to znaczy, że z tamtymi Polakami łączy nas najgłębsza, wręcz metafizyczna, więź, jesteśmy z nimi tożsami, tworzymy z nimi jeden wielki zbiorowy podmiot. Jesteśmy kolektywnym ciałem narodu istniejącym niejako ponad czasem, ponad przestrzenią, ponad historią.
Co prawda z wypowiedzi Tokarczuk wynika, że jesteśmy „narodową wspólnotą winy”, ale jednak „narodową wspólnotą”, w której trwają niezmiennie dawne przewiny, grzechy i zbrodnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że Tokarczuk wyznaje nacjonalizm negatywny, ale cóż z tego, nadal jest to nacjonalizm, i to w skrajnej postaci (nasuwa się nawet podejrzenie, że ma ona na myśli „wspólnotę krwi”). Ponadto zauważyć należy, że jej koncepcja zawiera w sobie pierwiastek religijny: dawne przewiny i zbrodnie trwają jako coś na kształt „grzechu pierworodnego”, przechodzącego z rodziców na dzieci. Dziedziczymy grzech po przodkach, naucza nas autorka Prawieku.
Przypomnijmy tutaj, że pięć lat temu Olga Tokarczuk w artykule opublikowanym na portalu Krytyki Politycznej pisała, że ma dość budowania naszej wspólnej tożsamości wokół pogrzebów, marszów żałobnych, celebrowania ofiar, martwych ciał i śmierci. A co proponuje dziś? Dokładnie to: budowanie tożsamości wokół trumien, pogrzebów, grobów i cmentarzy, celebrowania ofiar, cierpień, martwych ciał i śmierci. Prawda, że chodzi jej o inne trumny i inne martwe ciała, inne pogrzeby, inne cierpienia, ale zasada pozostaje ta sama. „Nas”, Polaków, w narodową wspólnotę, w narodowe „my”, ma jednoczyć „mit ofiar” – tych, które niewoliliśmy, prześladowaliśmy, kolonizowaliśmy, mordowaliśmy.
Tokarczuk pisała: „Marzy mi się, żebyśmy byli nowoczesnym społeczeństwem, kulturową wspólnotą, którą określają nie narodowe traumy i poczucie historycznego okaleczenia, ale osiągnięcia, poczucie własnej wartości i pomysły na przyszłość”. A czyż sama nie ożywia i nie podsyca „narodowych traum”? Czy zamiast zaleczać „historyczne okaleczenia”, nie chce ich czasami podtrzymywać, by się zaogniały i ropiały? Pięć lat temu ubolewała: „zaczynamy przypominać plemię, które tańczy wokół starych totemów”. Czy teraz pragnie zrobić z nas plemię tańczące wokół „nowych totemów”? Co zresztą jest być może nieuchronne, gdyż – jak wiadomo – obalić stare totemy można tylko, wznosząc nowe.
Odczytywana na głębszym poziomie wypowiedź Olgi Tokarczuk świadczy o tym, że, choć apelowała, by „nie popadać w neurotyczny teatr katolickiego nacjonalizmu”, to w gruncie rzeczy sama gra w tym teatrze. Tyle tylko, że jeszcze o tym nie wie, ponieważ różnice na powierzchni bierze za różnice zasadnicze.
Można też u Tokarczuk zdiagnozować syndrom sadomasochistyczny. Domaga się ona, aby Polacy stanęli z własną historią twarzą w twarz, co jest bolesne, zadziała jak przebudzenie, dosyć gwałtowne i okrutne. Pisarka zdaje się mówić: „stworzyliście sobie mit niewinnej ofiary, ale ja was zdemaskuję, z radością zerwę wam maski choćby ze skórą, będę was biczować, torturować, przypalać rozżarzonym prętem prawdy, zawieszę wam u szyi młyński kamień haniebnej przeszłości, o której nie chcecie pamiętać, pokażę wam, kim naprawdę jesteście, jakie straszne rzeczy robiliście, a macie, a macie, jeszcze raz, jeszcze raz”. To nic innego jak sadyzm. Jego formą jest poczucie dziejowej (narodowej) misji polegającej na znęcaniu się nad winnymi, lecz nieodczuwającymi winy rodakami poprzez, nigdy niezakończone, zmuszanie ich do tego, by „stanęli w prawdzie” i zaakceptowali swój status.
Monika Rudaś-Grodzka w interesującej pracy Sfinks słowiański i mumia polska (2013) w części opisującej mesjanizm Kazimierza Brodzińskiego i jego następców cały podrozdział poświęca – odwołując się do Freuda, Reika, Karen Horney – naszemu „masochizmowi narodowemu”, ale czyni to jednostronnie, ponieważ nie zauważa, że Polacy, reprezentowani w sensie duchowym przez Tokarczuk, także popadają w masochizm polegający na tym, że przeżywa się zastępczą martyrologię: w fantazji staje się ofiarą, chłopką pańszczyźnianą katowaną i gwałconą przez Polaka kolonizatora, Żydówką zabitą przez Polaka pogromcę i mordercę, Białorusinką prześladowaną przez Polaka – członka narodu panującego.
Albo jeszcze inny rodzaj masochizmu: bierzemy na siebie winę Polaków oprawców, samoudręczamy się i czekamy na karę, jaka spadnie na nas z rąk ofiar. Subtekst wypowiedzi Tokarczuk brzmiałby tak: „ja – kolonizatorka, ja – prześladowczyni mniejszości, ja – właścicielka niewolników, ja – pogromczyni, ja – morderczyni Żydów, splamiona na zawsze moją białą skórą, ach, jakaż błogość przenika me członki, kiedy tak się samoponiżam i upokarzam, wypatrując z utęsknieniem słodkiego oprawcy, niechaj z pejczem w ręku przybędzie On, Obcy, Inny, chłop pańszczyźniany, niewolnik, Żyd, Białorusin, niechaj mnie ukarze za me winy i grzechy, drżę cała w oczekiwaniu na rozkoszny ból, jaki mi zada, biczuj, mnie, ach biczuj, umiłowany kacie, jeszcze raz, jeszcze, jeszcze, mocniej, głębiej”.
I na koniec krótki komentarz polityczny. Wynurzenia Tokarczuk nadała telewizja bodajże 6 października w rozgorączkowanej atmosferze kampanii wyborczej („Rewolucje przerażają, kampanie wyborcze budzą obrzydzenie” – Nicolás Gómez Dávila), dostarczając propagandowego paliwa „obozowi narodowo-godnościowemu”, który prowadził w sondażach. To samo dotyczy artykułu Jana Tomasza Grossa „Wschodnioeuropejski kryzys wstydu” opublikowanego w połowie września. Czy można sobie wyobrazić większą głupotę polityczną? To nie mogli zaczekać do 26 października? Nie zdawali sobie sprawy, że ich słowa zostaną propagandowo wykorzystane przez drukowane i internetowe media „obozu narodowo-godnościowego”? Czyżbyśmy w ich osobach mieli do czynienia z ludźmi kierowanymi przez obsesje, którzy muszą, po prostu muszą za wszelką cenę wykrzyczeć w masowych mediach swoje „prawdy” bez względu na okoliczności polityczne, bez oglądania się na skutki polityczne?
Zaczynam powoli dochodzić do przekonania, że więcej cynicznych graczy, (drobnych) makiawelistów i giętkich taktyków jest w „obozie narodowo-godnościowym” niż w „obozie narodowo-krytykanckim”, do którego należą przecież Tokarczuk i Gross. Mówi się czasami, że o władzę nad Polską walczą „sekta” i „mafia”; ta diagnoza jest coraz bardziej wątpliwa: „sekciarze” okazują się (dość) cwanymi „mafiozami”, „mafiozi” zaś nieudolnymi „sekciarzami”.
Lat temu 20 prowadziłem w naszym nieodżałowanym „Stańczyku” rubrykę „Refleksje postpeerelowskie”, która była gniewną reakcją na propagowany przez niektóre środowiska polityczne uproszczony, sprowadzony do jednego kształtu i koloru, obraz epoki, kiedy Polską rządziła Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Pozwolę sobie przypomnieć kilka zamieszczonych w niej kuriozalnych przykładów tej, intelektualnie jakże szkodliwej, praktyki.
Amerykański miesięcznik konserwatywny „Chronicles. A Magazine of American Culture” opublikował we wrześniu 1996 r. wypowiedź Zbigniewa Herberta z okazji przyznania mu przez The Ingersoll Foundation nagrody im. T.S. Elliota. W komentarzu pióra Ewy M. Thompson mogliśmy przeczytać:
To, że Zbigniew Herbert nie mógł tu być z nami, wymaga kilku słów komentarza. Zbigniew Herbert ma 71 lat i intelektualista w jego wieku ze Stanów Zjednoczonych może bez trudności dyskutować i cieszyć się jesienią życia. Czesław Miłosz, inny polski poeta, jest 13 lat starszy od Herberta, ma odczyty o poezji, podróżuje po całym świecie. Ale Czesław Miłosz spędził życie w Stanach Zjednoczonych i w innych wolnych krajach, włączając w to przedwojenną Polskę. Zbigniew Herbert spędził życie w Polsce okupowanej przez Sowiety. Kiedy ostatni raz rozmawiałam z nim przez telefon, prawie nie mógł mówić. Jego choroba spowodowana jest nie tyle wiekiem, ile wieloma latami ubóstwa (w oryg. privation – TG). System polityczny z centrum w Moskwie nie tylko zrujnował gospodarki krajów zdominowanych przez Sowiety, ale zniszczył także zdrowie ich obywateli.
Takie oto odkrycie zrobiła profesor slawistyki jednego z amerykańskich uniwersytetów: Zbigniew Herbert przymierał głodem w PRL-u, co mu zrujnowało zdrowie!
Jak wszyscy wiemy, Zbigniew Herbert opublikował w okresie PRL-u kilka tomów wierszy, jego książka Barbarzyńca w ogrodzie. Szkice z podróży po Francji i Włoszech była wydawana trzykrotnie i zaliczana jest do wybitnych osiągnięć polskiej eseistyki. Herbert nie mógł się uskarżać na brak popularności, jego książki ukazywały się w sporych nakładach, o jego wierszach uczono w szkole, pisali o nich maturzyści, uczestnicy olimpiad języka polskiego, magistranci i doktoranci, recytowano je na konkursach recytatorskich. Jego dramaty pokazywano w telewizji i inscenizowano jako słuchowiska radiowe. Twórczość Herberta od lat sześćdziesiątych była przekładana na wiele języków: na niemiecki, angielski, czeski, duński, norweski, szwedzki; w latach 1955-65 związany był blisko z miesięcznikiem „Twórczość”, a tym samym z jej długoletnim redaktorem naczelnym Jarosławem Iwaszkiewiczem, w latach 1965-68 był członkiem redakcji miesięcznika „Poezja”. W 1961 roku Rada Naczelna Zrzeszenia Studentów Polskich przyznała mu nagrodę Pierścienia za całokształt twórczości. Pisane przez niego wiersze ukazywały się na łamach takich pism, jak „Głos Pracy” (organ Centralnej Rady Związków Zawodowych), „Sztandar Ludu”, „Nowa Wieś”. Jego poetycki talent sprawił, że całkiem zasłużenie znalazł się w artystycznej i społecznej elicie PRL-u. Można być pewnym, że na chleb mu wystarczało.
Wbrew też temu, co pisała slawistka z USA, Herbert wcale nie spędził całego życia pod sowiecką okupacją. Już w 1958 roku sowiecki okupant pozwala mu na długą podróż po Francji, Anglii, Włoszech i Grecji. Może dlatego, że Zbigniew Herbert w ‘57 roku poparł tzw. przemiany popaździernikowe, o czym świadczy to, iż na łamach organu KC PZPR, „Trybuny Ludu”, opublikował tekst słusznie krytykujący politykę wydawniczą w zakresie tłumaczeń z literatury zachodniej w minionym okresie (zob. „Trybuna Ludu” z 14 stycznia 1957 r.).
W roku 1965 sowiecki okupant znowu wypuszcza go ze swoich szponów i Herbert podróżuje po Francji, Niemczech Zachodnich, Grecji, Stanach Zjednoczonych, gdzie wykłada na uniwersytecie w Los Angeles. Pod sowiecką okupację powraca po sześciu latach pobytu na Zachodzie. Wybrano go na członka Akademii Sztuk w Berlinie i członka Bawarskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1973 roku okupant sowiecki zezwala poecie na wyjazd do Austrii i Berlina Zachodniego. Otrzymuje tam nagrodę im. Herdera (wcześniej już uhonorowano go w Austrii nagrodą im. Lenaua). W 1975 roku Herbert znowu wyrywa się z sowieckiej strefy okupacyjnej zwanej PRL-em, i to na kilka lat. Przebywa w Austrii, RFN i we Włoszech, gdzie otrzymuje nagrodę im. Petrarki. Może więc to nie sowiecki okupant zniszczył mu zdrowie, ale włoska kuchnia i reńskie wina?
Pamiętam z tamtych lat pewnego krytyka literackiego, który oznajmił, że w PRL-u nie wydawano powieści Knuta Hamsuna; prawda, że nie wydano wszystkich powieści wielkiego pisarza, ale inne już tak: August Powsinoga, A życie toczy się dalej, Błogosławieństwo ziemi (trzy wydania), Pan, Wiktoria, Włóczęgi i oczywiście – kilkakrotnie – Głód.
W połowie lat 90. XX wieku wybitny polityk obecnego obozu zjednoczonej prawicy Jarosław Kaczyński, który podobno – w odróżnieniu od swoich kolegów polityków – czyta książki, wypowiedział się tak oto: „Ocena PRL musi być jednoznaczna: było to państwo pozbawione suwerenności, prawie do końca totalitarne – czego dowodem fakt, że nie można było wydać nie tylko Leszka Kołakowskiego, ale także np. «Ani z Zielonego Wzgórza»”. Gdyby istniał wówczas Internet, Jarosław Kaczyński mógłby zapytać ciotki „Gugle” i by się w kilka sekund dowiedział, że Leszek Kołakowski w czasie rządów Władysława Gomułki opublikował następujące książki: Jednostka i nieskończoność. Wolność i antynomie wolności w filozofii Spinozy, 13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych, Klucz niebieski albo opowieści budujące z historii światowej zebrane ku pouczeniu i przestrodze, Rozmowy z diabłem, Świadomość religijna i więź kościelna (1965 – licząca 650 stron!), Filozofia pozytywistyczna. Całkiem sporo więc publikował prof. Kołakowski w PRL-u. Ale rzeczywiście nie wydano mu Głównych nurtów marksizmu. Któż by tam przebrnął przez te opasłe tomiszcza zawierające szczegółowe analizy subtelnych różnic pomiędzy rozmaitymi nurtami i sektami marksizmu. Pamiętam, że sam sięgnąłem po to dzieło tylko dlatego, że na jego karcie w bibliotecznym katalogu widniał stempel „prohibitum”. Po przeczytaniu (dzięki uprzejmości znajomego bibliotekarza) połowy pierwszego tomu zacząłem usypiać z nudów. Nadmienię jeszcze, że właśnie książki wydane przez Kołakowskiego w PRL-u mogą się okazać najważniejszą i najtrwalszą częścią jego filozoficznego dorobku. Jeśli zaś chodzi o Anię z Zielonego Wzgórza, to miała w PRL-u chyba osiem wydań, Dolina Tęczy – siedem, Ania z Avonlea – osiem, Wymarzony dom Ani i Ania na uniwersytecie – dziesięć, Rilla ze Złotego Brzegu – siedem. Jeśli więc wedle opinii Jarosława Kaczyńskiego dowodem na totalitarny charakter ustroju miałoby być niewydawanie książek Leszka Kołakowskiego i Lucy Maud Montgomery, to znaczy, że PRL totalitarny nie był, ponieważ jak najbardziej byli oni w tamtym okresie publikowani.
20 lat temu sądziłem, że praktyka (moda?) dopisywania do długiej listy realnych nieprawości i grzechów politycznych PZPR tych dodatkowych, fikcyjnych kiedyś w końcu minie, ale omyliłem się. Oto Marzena Nykiel, redaktor naczelna portalu wPolityce.pl, ogłosiła na łamach tygodnika „wSieci” (nr 45, 2015) artykuł „Przykazania Rodziewiczówny”. Czytamy w nim m.in.:
Powieści o tak potężnym ładunku patriotycznym i katolickim raziły władzę ludową. Jan Głuszenia, autor biografii „Maria Rodziewiczówna. Strażniczka kresowych stanic”, podaje, że na początku lat 50. wstrzymano wydawanie jej książek. „Nowa Kultura” z niezadowoleniem stwierdza, że książki Rodziewiczówny „pochłania nie tylko inteligent, ale także chłop, robotnik, żona profesora i księża gospodyni. Student i żołnierz” i że „z tym powodzeniem trzeba raz skończyć”. Wycofano je więc z listy lektur szkolnych i wyprowadzono z bibliotek. Postanowiono też zakłamać pamięć o Rodziewiczównie, obciążyć zarzutami i negatywnie skojarzyć jej nazwisko. Uruchomiono sztab „krytyków” formułujących opinie pod zapotrzebowanie systemu. „Owi krytycy mieli w zestawie różne epitety i formułki, takie jak »Rodziewiczówna kłamie, jest dewocyjna i klerykalna, nie ukończyła studiów«, i inne, których nawet nie ma co powtarzać” – zaznacza prof. Piotr Jaroszyński. Nazywano ją „klasykiem złej popularności”, zarzucano pisarskie braki językowe, nawet plagiat. Zapotrzebowanie na jej książki jednak nie słabło. Wznowienia na wielką skalę ruszyły w 1989 r.
Prawda jest jednak taka, że nie dopiero po 1989, ale już po 1956 r., kiedy polityką wydawniczą i kulturalną nadal kierowała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, wielokrotnie wznawiano powieści Rodziewiczówny: Anima vilis (1957, 1958), Czahary (1957, 1958, 1975, 1985), Dewajtis (1956, 1957, 1970, 1974, 1977, 1988), Macierz (1965, 1976, 1987), Między ustami a brzegami pucharu (1957, 1973, 1986), Pożary i zgliszcza (1958), Straszny dziadunio (1957, 1958, 1972, 1984), Szary proch (1957, 1980), Wrzos (1957, 1973, 1985, 1986). Od 1985 r. ukazują się pod redakcją badaczki i znawczyni jej twórczości Anny Martuszewskiej pisma Marii Rodziewiczówny – do 1989 r. wydano 15 pozycji.
Niejedno z tych powojennych wydań stało na półce z książkami mojej św. pamięci babci, namiętnej czytelniczki Rodziewiczówny i Kraszewskiego.
We fragmencie opatrzonym śródtytułem „Harcerska puszcza” Marzena Nykiel pisze: „Do czołówki najpiękniejszych dzieł Rodziewiczówny należy bez wątpienia «Lato leśnych ludzi» z cudownym opisem poleskiej głuszy, dziczy i tajemnic tamtejszych borów i bagien”. Książka „stała się biblią harcerzy kultywujących puszczańskie tradycje. Wiele pokoleń uczyło się miłości do lasu dzięki tej właśnie powieści”. Dlaczego Nykiel nie wspomina, że Lato leśnych ludzi miało w latach 1956-1989 chyba siedem lub osiem wydań? Pamiętam, jak sam, będąc uczniem szkoły podstawowej, chłonąłem pewnego lata Lato leśnych ludzi. Jakoś mi PZPR w tym nie przeszkodziła.
Przeszkadzać miała też w dostępie do dzieł wielkiego ekonomisty Ludwika von Misesa (przytaczam jeszcze jeden przykład ze starych „Refleksji postpeerelowskich”) – wydawcy jego książki Planowany chaos (Lublin 1995) napisali w przedmowie, że „książki Ludwika von Misesa należą do tych, które w minionych latach były surowo zakazane przez komunistyczną cenzurę”. Niby prawda, ale nie do końca. Po pierwsze, aby cenzura komunistyczna czegoś zakazała, to musiał się znaleźć ktoś, kto by chciał to opublikować. Jestem w 99% pewien, że przez cały okres PRL-u nie było nikogo, kto chciałby opublikować jakąś książkę Ludwika von Misesa. Ba, żadna jego książka nie została opublikowana w polskich wydawnictwach emigracyjnych, które przecież komunistycznej cenzurze nie podlegały. Także wydawnictwa drugoobiegowe nie wydawały Ludwika von Misesa, mimo iż nikt im tego nie zakazywał. Dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych niewielkie środowiska określające się jako „konserwatywno-liberalne” zaczynają propagować myśl Misesa, a na przełomie lat 80. i 90. pojawiają się tłumaczenia tego autora wydawane przez nikomu nieznanego, samotnego wydawcę z Londynu.
Nie jest prawdą, że książki Misesa były w ogóle zakazane. W bibliotece uniwersytetu, gdzie studiowałem w połowie lat 70., znajdowały się najważniejsze, zarówno przedwojenne, jak i powojenne, książki Misesa. Tyle tylko, że w języku niemieckim lub angielskim. Ale przecież nauka tych języków nie była w PRL-u zakazana. Co więcej, w bibliotece był całkiem swobodny dostęp do dzieł autorów, których von Mises zaliczał do swoich mistrzów, np. J.B. Saya (wydanego zresztą w PRL-u), a także przedwojennych polskich autorów wyznających poglądy bliskie Misesowi. W ogóle należy rozbić mit, że w PRL-u człowiek zainteresowany myślą nielewicową nie miał co czytać. W bibliotekach, z których korzystałem, dostępne były przedwojenne książki konserwatystów czy narodowców. Jeśli zaś ktoś czytał po francusku, angielsku czy niemiecku, to miał do dyspozycji setki książek napisanych przez nie-lewicowców różnych obediencji w XIX i XX wieku. Oczywiście potrzebny był pewien wysiłek, żeby do nich dotrzeć, bo czasy – jak nieraz bywało w historii – były trudne. Co jednak nie jest żadnym wytłumaczeniem dla intelektualnego lenistwa i zwalania winy na PZPR.
Sytuację inteligenta w PRL trafnie podsumował Adam Zagajewski:
Mój kraj znajdował się we władzy totalitarnej partii, ale ta partia, jakby przestraszona swoim niezasłużonym tryumfem (niemożliwym bez sowieckiej pomocy), postępowała dość ostrożnie. Zwłaszcza w dziedzinie kultury, literatury okazywała nieomal bezbrzeżną tolerancję. Wolno nam było czytać nieomal całą literaturę światową. Mieliśmy zastęp doskonałych tłumaczy. Niedopuszczone były tylko publikacje polskich emigrantów politycznych (tylko [!] wśród nich Czesław Miłosz i Witold Gombrowicz) oraz książki bezpośrednio „atakujące system komunistyczny”. (Adam Zagajewski, Starszy brat, „Zeszyty Literackie”, nr 130, 2015)
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2015/12/13/o-golubiewie-tokarczuk-rodziewiczownie-i-ani-z-zielonego-wzgorza