Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Marianie Stali, Jarosławie Marku Rymkiewiczu, Róży Luksemburżance i innych osobach

O Marianie Stali, Jarosławie Marku Rymkiewiczu, Róży Luksemburżance i innych osobach

Tomasz Gabiś

Słyszy się czasami o „krytycznych intelektualistach”, „niepokornych publicystach”, „skandalizujących tabułamaczach”, „odważnych reżyserach”. Przypomina mi się wtedy fragment wiersza Leszka Aleksandra Moczulskiego:

    Kiedyś sprzeciwiano się skandalizując
    i obalając.
    Teraz sprzeciwiasz się równowagą wewnętrzną, pogodą ducha,
    stałością charakteru.
    Teraz sprzeciwem – radość i twórczość
    w więzi z innymi.
    Nie znałem tak pięknej odmowy,
    tak pięknego buntu.

(cyt. za wyborem poezji Leszka Moczulskiego 70 widoków w drodze do Wenecji,
Wydawnictwo a5, Poznań 1991).

*******

Do niedawna na felietonowej stronie „Tygodnika Powszechnego” swoje „Wyznania człowieka apolitycznego” zamieszczał (całkiem dobry skądinąd) historyk literatury polskiej i krytyk literacki Marian Stala. Jako żem z wykształcenia polonista, to lekturę „TP” zaczynałem od felietonu krakowskiego polonisty. Tytuł rubryki był oczywiście lekko autoironiczny, bo Stala o niczym innym nie pisał jak o polityce właśnie, a zwłaszcza o Kaczyńskim Jarosławie i jego kolegach. Jednakże w pewnym sensie były to rzeczywiście notatki „człowieka apolitycznego”, jeśli pod tym określeniem rozumieć będziemy kogoś podchodzącego do polityki z tak rozbrajającą naiwnością, z tak dziecięcą ufnością w słowa swoich ulubionych polityków i publicystów, z tak szczerym i otwartym podziwem dla ich czynów, a zarazem traktującego pozostałych polityków i publicystów z tak otwartą i szczerą niechęcią, że aż budziło to niekiedy moje rozczulenie – wprawdzie Piotr Piaszczyński pisał o nim kiedyś w „Zeszytach Literackich”, że jest „krytykiem o groźnym nazwisku”, jednak poza nazwiskiem niczego groźnego w Stali nie dostrzegam.

Rewersem politycznej naiwności i ufności, a raczej ich nieuchronną konsekwencją, jest ich stronniczość, a tym samym skrajne upolitycznienie własnego felietonowego dyskursu, brak dojrzałego dystansu wobec wydarzeń, ludzi i sytuacji, nieumiejętność wzniesienia się ponad środowiskowe układy i idiosynkrazje. Na szczęście teksty Stali były bardzo krótkie, więc zanim człowiek się tą stronniczością zdążył poirytować, to już się kończyły. Inna sprawa, że pisanie cotygodniowych felietonów nie jest prostą sprawą. Wedle znawcy problematyki – Kisiela – czynność tę można przyrównać do robienia „stolca na rozkaz”.

Jednakże zawsze zdumiewa, że ludzie tacy jak Stala, którzy z racji swojej profesji i umysłowej edukacji powinni zachowywać wieloperspektywiczność, patrzeć na przedmiot badania z wielu stron, wręcz bawić się różnymi interpretacjami, nie bać się pewnego eklektyzmu w metodach, zalecanego niegdyś literaturoznawcom przez Janusza Sławińskiego, popadają w jakąś dziwną myślową toporność, kiedy zechce im się komentować sprawy społeczno-polityczne. Jest chyba coś na rzeczy w teorii, iż uczeni tak silnie koncentrują wszystkie swoje władze umysłowe na przedmiocie badań i dociekań, że przy pisaniu np. felietonów do gazety ich zmęczony naukową robotą mózg odpoczywa, w związku z czym tutaj nic oryginalnego nie potrafią wymyślić, ba, powtarzają swoimi słowami truizmy obowiązujące w ich obozie ideowo-kulturalnym.

Czasami ich argumentacje wprawiają wręcz w osłupienie. Na przykład, przy okazji procesu wytoczonego przez Adama Michnika Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, Stala oświadczył: „nie ma wolności słowa bez odpowiedzialności za wypowiadane opinie”. Oczywiście, że nie ma, ale na Boga, nie odpowiedzialności policyjnej, prokuratorskiej, sądowej i karnej! Tym się właśnie podobno różni tzw. demokracja liberalna od ideologicznej dyktatury typu komunistycznego, gdzie za wypowiadane opinie odpowiadało się m.in. siedzeniem na ławie oskarżonych. Jak ktoś słusznie powiedział, wolność wypowiedzi jest wtedy, gdy człowiek nadal pozostaje wolny po wypowiedzi.

Nie żebym traktował poważnie wynurzenia polityczne Rymkiewicza, jego powieść Kinderszenen uważam za słabiutką, do ostatnich powieści też nie mam specjalnego przekonania, ale jakby nie patrzeć jest to literatura na niezłym poziomie artystycznym. Felietony Rymkiewicza w „Gazecie Polskiej” zatytułowane „Zapiski starucha” unikają tematów znanych z telewizji, często poświęcone są literaturze i kulturze. I chwała za to autorowi Myśli różnych o ogrodach. Rymkiewicz ma w moich oczach ogromną przewagę nad Stalą, ponieważ nie pisze o Tusku tyle, ile Stala pisał o Kaczyńskim.

Co nie znaczy, że człowiekowi włosy nie stają dęba z intelektualnego przerażenia, kiedy natknie się nagle na symplifikację, której spodziewać by się można raczej u literata zatrudnionego w aparacie propagandy wojennej niż pisarza rozmiłowanego w historycznym szczególe. Na przykład, po wyrażeniu zachwytu operą Ariadne auf Naxos Niemców Richarda Straussa i Hugo von Hofmannstahla, Rymkiewicz raczy nas taką oto historiozoficzną refleksją: „w swojej ostatecznej wersji ukończona została bodajże w 1916. Byli więc już wtedy Europejczycy, którzy rozumieli (lub może tylko przeczuwali), że rozpoczyna się konanie europejskiej cywilizacji – zatrutej przez Niemców ich straszliwym iperytem”. Jakżeby inaczej: Niemcy są odpowiedzialni za „konanie cywilizacji europejskiej”, gdyż, jak wie każde dziecko, „Szwaby” odpowiedzialne są za całe zło tego świata. „Dlaczego jeszcze nie udało się ustalić, kto ponosi winę za wybuch wojen punickich? Ponieważ Niemcy jeszcze wtedy nie istniały”.

Zaraz, zaraz, czy Richard Strauss i Hugo von Hofmannstahl to czasami nie Niemcy? Czy zatem Rymkiewicz nie powinien nieco inaczej sformułować tego zdania: „Byli więc już wtedy Niemcy, którzy rozumieli (lub może tylko przeczuwali), że rozpoczyna się konanie europejskiej cywilizacji – zatrutej przez Niemców ich straszliwym iperytem”?

Zaraz, zaraz, czy uznawany za ojca broni gazowej, wybitny chemik Fritz Haber, wynalazca amoniaku, od 1911 roku dyrektor Instytutu Chemii Fizycznej i Elektrochemii im. Cesarza Wilhelma w Berlinie, w okresie pierwszej wojny światowej kierujący Odziałem Specjalnym ds. Walki Gazowej, laureat nagrody Nobla i mój krajan z Wrocławia, nie był czasami z pochodzenia Żydem? Czy zatem Rymkiewicz nie powinien nieco inaczej sformułować tego zdania: „Byli więc już wtedy Niemcy, którzy rozumieli (lub może tylko przeczuwali), że rozpoczyna się konanie europejskiej cywilizacji – zatrutej przez (niemieckich) Żydów ich straszliwym iperytem”?

Tak już jest w życiu narodów i cywilizacji: jedni tworzą nieśmiertelne dzieła sztuki, inni są wynalazcami śmiercionośnych broni (i nawozów sztucznych).

Gwoli sprawiedliwości dodać należy, że o ile felietony Rymkiewicza lepsze są od felietonów Stali, to felietony Stali stały o niebo wyżej niż koszmarne, po prostu koszmarne, polemiczne komentarze Janusza Andermana w „Gazecie Wyborczej”, które niczym się nie różnią, pod względem stylu i języka, od dziennikarskich elukubracji przelewających się po łamach masowych mediów, i niestety koncentrują się na działaczach PiS albo silą się na (płaskie) drwiny z publicystycznych wytworów, które wychodzą spod pióra ideowo-politycznych przeciwników jego chlebodawcy.

Czasami przywołuję w pamięci ten odległy czas – cóż, nikogo nie omija człowieczy los: choćby nie wiem, jak by się człowiek temu opierał, i tak na starość robi się sentymentalny (pisał Stanisław Zieliński: „Mówią także, że przeszłość to piec, przy którym grzeją się starzy. Pod wpływem wspomnień krew żywiej krąży i miłe ciepło rozchodzi się z serca po całym ciele”) – kiedy obowiązkowo czytało się mikropowieści Andermana Zabawa w głuchy telefon i Gra na zwłokę; jakiż miał słuch językowy, jakąż zdolność uchwycenia poprzez migawki, sceny, epizody tamtej rzeczywistości.

     Zbliżał się niepokój wielkiego miasta. Zaczynał już spowijać pędzący pociąg i nas, umieszczonych w nim podróżnych i podróżników; coraz bliżej byliśmy ogromnego, powalonego cielska, nad którym czuwają skrzydła dymów, z tej odległości tak opiekuńcze i delikatne, jak młody brzozowy las. Z odległości najdelikatniejsze i łagodne dla miasta, które dyszało. Unosiły się i opadały pulsujące światła — był to jawny dowód jego bliskości.

Tak zaczyna się Zabawa w głuchy telefon. To jest prawdziwy Anderman, a nie ten znany z masowej prasy specjalista od demaskowania „prawicowych” komunałów. Czyżby naprawdę nie niepokoiła go niezmierna łatwość, z jaką udaje mu się odnieść retoryczny tryumf nad jakimś „zdenerwowanym charakterem” z „Gazety Polskiej”? Czy odczuwa satysfakcję, kiedy z niewiarygodną wręcz lekkością miażdży intelektualnie powiatowego działacza PiS-u, niezbyt, co przyznajemy chętnie, rozgarniętego? Mam nadzieję, że Anderman dostaje przynajmniej odpowiednio wysokie honorarium za swoje polemiczne szatkowanie wrogów; tylko to go w moich oczach ratuje. Bo jeśli pisze z autentycznego przekonania, za darmo albo za mizerne grosze, to doprawdy powinien się – jako pisarz – wstydzić zejścia na tak niski poziom stylu i języka.

*******

Takie Rzeczy małe Kisiela, czyli felietony drukowane w „Tygodniku Powszechnym” w latach 1945-1953 nawet po dziesięcioleciach czyta się z poznawczym i estetycznym pożytkiem, może dlatego, że słowa nie ma w nich o Bierucie, Gomułce, Mincu ani żadnym innym ówczesnym polityku. Podobnie Kroniki Dedala Andrzeja Kijowskiego publikowane w „Twórczości”. Przekarmieni i znużeni polityczno-osobistymi polemikami czy raczej połajankami, z jakąż rozkoszą czytamy teksty, w których o coś chodziło, o jakiś problem, czy choćby problemik, które zawierały jakąś trafną obserwację wycinka rzeczywistości. Tak sobie myślę, że miał rację Ernst Jünger, kiedy zauważał, że pojedynki wysubtelniają obyczaje, podobnie jak cenzura styl. Cenzura zniknęła i wielu autorów, zamiast nas, wedle staroświeckiej dziś formuły – bawić ucząc, a ucząc bawić – daje po prostu upust swoim emocjom i urazom politycznym lub walczy na propagandowym froncie. Skutki dla życia kulturalnego i umysłowego są fatalne.

*******

Rymkiewicz, niezależnie od tego, co kto sądzi o jego ostatnich książkach i politycznych wynurzeniach – osobiście odstręcza mnie jego koturnowy patos, pseudoprofetyczny ton, jakaś nieznośna, nazbyt gromka emfaza – jak na razie nie zawlókł przed sąd nikogo, kto go zelżył czy tylko na jego temat niepochlebnie się wypowiedział. Na przykład Agaty Bielik-Robson (której filozoficzną eseistykę – w przeciwieństwie do większości jej konwencjonalnych felietonów na portalu „Krytyki Politycznej” poświęconych jakimś nieważnym kukiełkom z warszawskiego teatrzyku politycznego lub służących jej jako narzędzie werbalnego ćwiartowania „posmoleńskiej prawicy” – czytam z prawdziwym upodobaniem), która zaliczyła Rymkiewicza do „faszystów”, umieszczając go tym samym w doborowym towarzystwie innych znamienitych „faszystów” jak Céline, Hamsun, Schmitt, Heidegger, Pound, Jünger, Gehlen i wielu, wielu innych (można by sformować całą „czarną brygadę” z najwybitniejszych myślicieli i pisarzy europejskich), no, ale dla Bielik-Robson każdy pogląd, odbiegający choćby na dwa mikrony od wzorca demokratyczno-liberalnego metra przechowywanego gdzieś pod Londynem, z natury rzeczy jest „faszystowski”. Natomiast Stala pozywanie pisarzy przed sąd aprobuje i pochwala: „Można wyrazić przypuszczenie, że cywilne samobójstwo popełnił Rymkiewicz, wygłaszając na temat «Wyborczej» takie opinie, których nie da się udowodnić i obronić w sądzie”. Cóż to, u diabła, jest za kryterium? Od kiedy opinie trzeba udowadniać i bronić ich w sądzie? Od czego jest literacka, polityczna i historyczna polemika?

Z książki Michała Sprusińskiego Juliusz Kaden-Bandrowski. Życie i twórczość (Kraków 1971) wynotowałem sobie kilka dosadnych opinii o powieściach Kadena. Stanisław Cat-Mackiewicz: „Pan Kaden nie jest pisarzem ściśle pornograficznym. Jego prostactwo i chamstwo nie zasługują nawet na skromne skądinąd miano pornografii”; „Taki Generał Barcz czyni wrażenie powieści pisanej z głową wetkniętą w muszlę klozetową”. Adolf Nowaczyński o Generale Barczu: „wielkomiejsko-tinglowe stręczycielstwo literackie”, „Generał Parszcz”, „powieść kademencka”. Stanisław Pieńkowski na łamach „Myśli Narodowej” konstatował z najwyższym obrzydzeniem: „Mamy przed sobą niewątpliwie patologiczny okaz grafomana, dotkniętego impotencją, pornografią i koprofagią”. Kaden z tym do sądu nie pobiegł, bo by się ośmieszył. Czy ktoś musiał w sądzie udowadniać i bronić tezy, że Kaden jest prostakiem, chamem, koprofagiem i pornografem?

*******

Rymkiewicz twierdził, jak słyszę, że Adam Michnik i środowisko „Gazety Wyborczej” są czyimiś ideowymi spadkobiercami; już nie pamiętam kogo, Róży Luksemburżanki czy KPP, co na jedno wychodzi. Opinia jak opinia, intelektualnie mało ożywcza; mniej nas powinno obchodzić, kto jest czyim spadkobiercą, a bardziej to, kim jest i co robi dziś, jednak z drugiej strony każdy z nas jest czyimś lub czegoś spadkobiercą, każdy ma jakiś rodowód, jakąś genealogię, Bogdan Cywiński prześledził kiedyś „rodowody niepokornych” i wszyscy byli zachwyceni (być może, jak to zwykle bywa, „nasze” rodowody są dobre, a „ich „rodowody” są złe).

Czyż klasyk Czesław Miłosz nie orzekł jednoznacznie, kto czyim jest spadkobiercą:

    Niech tutaj będzie wreszcie powiedziane:
    Jest ONR-u spadkobiercą Partia

Do znudzenia powtarzają ten poetycko-polityczny dwuwiersz, zakrzepły już w komunał, nawet ci, którzy żadnej innej linijki Traktatu poetyckiego na oczy nie widzieli. Nota bene program gospodarczo-społeczny PPS-u i PPR-u rzeczywiście niewiele się różnił od programu ONR-u, czyli rzeczywiście w tym sensie PZPR była spadkobiercą ONR-u. Ale oczywiście Miłoszowi nie chodziło o prawdę historyczną, lecz o maksymalne zohydzenie Partii poprzez skojarzenie jej z „nacjonalizmem”. Podobnie w Niemczech, gdy się chce kogoś skompromitować, kojarzy się go z „narodowym socjalizmem”, którego kwintesencją jest „nacjonalizm”. Stale się wykrywa, że ten czy ów jest spadkobiercą Wielkiego Budowniczego Autostrad, największego – po Arnoldzie Schwarzeneggerze – syna ziemi austriackiej. To są normalne, dość prostackie, propagandowe chwyty stosowane w politycznej bijatyce, żeby nie używać tu szlachetnego słowa „walka”. Kto drugiego sprawniej oblepi brunatnym g…m, ten wygrywa.

*******

Według Stali Rymkiewicz wygłosił opinie, których nie da się udowodnić i obronić w sądzie. Jak sędzia może wydać sprawiedliwy wyrok w takiej sprawie, nie wiedząc nic ani o Komunistycznej Partii Polski, ani o Róży Luksemburżance, a co dopiero kto jest albo nie jest ich spadkobiercą? Jak sędzia pozbawiony elementarnej wiedzy na temat historii idei, myśli politycznej, historii politycznej może takie kwestie rozstrzygać?

Zdaje mi się, że ostatnio kwestie polityczno-historycznych sądów rozpatrywano na salach sądowych w okresie, kiedy rządzili prawdziwi spadkobiercy KPP spod znaku PZPR. Innymi słowy, Stala nawiązuje nolens volens do tradycji KPP! „Jest KPP spadkobiercą Stala”? Czy i tę opinię przyjdzie udowadniać i bronić jej w sądzie?

*******

Stala bardzo dobrze zrobił, że porzucił pisanie (a)politycznych felietonów do „TP” i powrócił w zacisze uniwersyteckiej katedry; będzie to z pożytkiem dla polskiej humanistyki i dla jego studentów. Zupełnie inną drogą, ba, drogą we wprost przeciwnym kierunku, zamierzają pójść – pozazdrościwszy najwidoczniej profesorowi-filozofowi Ryszardowi Legutce – profesorowie-socjologowie Andrzej Zybertowicz i Zdzisław Krasnodębski: postanowili oni zasiąść w fotelach parlamentarnych! Najwidoczniej uznali, że samo publikowanie komentarzy i felietonów w gazetach leży poniżej ich ambicji. Teraz chcą się wznieść na wyższy poziom, pisząc przemówienia i do tego je wygłaszając na sali posiedzeń, zapewne w nadziei (płonnej), iż pozostali posłowie w liczbie bodajże 765 (!) będą ich słuchać, zamiast drzemać (drzemki owej bynajmniej nie potępiam, jak bowiem mówi przysłowie, „kto śpi, nie grzeszy”, czyli w tym wypadku niczego nie uchwala, nie zarządza, nie ustanawia). A kiedy o zgromadzeniach parlamentarnych mowa, warto przytoczyć ocenę wyrażoną przez Juana Donoso Cortésa ponad 150 lat temu w kontekście działalności – zapewne bliskiego sercu Agaty Bielik-Robson – parlamentu frankfurckiego (1848): „Naród niemiecki świętował i czcił zgromadzenie narodowe jak boginię mądrości, rok później ten sam naród dopuścił, by to zgromadzenie zdechło niczym prostytutka w oberży” (como una prostituta en una caberna).

Do tej pory Krasnodębski i Zybertowicz jako badacze obserwowali scenę, czy to od przodu, czy od kulis. Czynią rzecz wielce nieroztropną, że się teraz na nią pchają.

*******

Niechaj uczeni i filozofowie wezmą sobie do serca radę Fryderyka Nietzschego: „Odgródź się od dnia dzisiejszego skórą grubą przynajmniej na trzy stulecia! A krzyk dzisiejszy, zgiełk wojen i rewolucji niech do ciebie dociera pomrukiem” (Radosna wiedza, przeł. M. Łukasiewicz). Ideałem powinna być dla nich postawa Stefana Mallarmé’ego, który, jak podaje Mieczysław Jastrun, w 1869 roku rozpoczął pisać prozą baśń metafizyczną zatytułowaną Igitur albo szaleństwo Elbehnona: „W swym wyobcowaniu, w odepchnięciu zaszedł najdalej. Za oknem jego alchemicznej pracowni rozgrywały się wypadki historyczne pełne grozy, krwi i nieszczęść. Ważyły się losy Francji deptanej przez Prusaków. On wiedział tylko to jedno, że treść zbyt wyrazista przekreśliłaby jego sztukę. Zdawałoby się, że z całego świata pozostało mu tylko słowo, to, które było na początku, to, które — ono tylko — ma moc stwórczą” (Mieczysław Jastrun, Walka o słowo, Warszawa 1973, s.166).

Mallarmé potrafił zignorować grozę, krew, wojnę, ponieważ miał ważniejsze sprawy na głowie, a raczej w głowie, natomiast nasi pisarze, filozofowie, socjologowie, krytycy literaccy nie są w stanie zignorować czegoś tak banalnego i powtarzalnego jak kampania wyborcza lub wypowiedzi prezesa tego czy innego koleżeńskiego bractwa nazywającego się „partią”. Apeluję zatem do naszych klerków: nie zdradzajcie swojego powołania, zamknijcie się w wieży z kości słoniowej, zgłębiajcie, dociekajcie, drążcie, badajcie, poddawajcie refleksji, dzielcie włos na czworo, twórzcie, okopcie się w swoich Kastaliach, nauczajcie garstkę wybranych, skupiajcie wokół siebie nieliczne grono wtajemniczonych, grajcie z nimi w „grę szklanych paciorków”. Niechaj stamtąd, z ukrycia, wasza myśl promieniuje na świat! Niechaj na zasadzie osmozy przenika do kulturalnej tkanki społeczeństwa! Oto wasze posłannictwo! Forma najwyższego zaangażowania politycznego! Wyraz waszej obywatelskiej troski o kulturę narodową! Dowód patriotyzmu najczystszej próby!

*******

Miłosz miał rację z ONR-em, ale i Rymkiewicz też do końca się nie mylił, wskazując na wpływy „luksemburgizmu” w polskim życiu ideologiczno-politycznym. Nie przypadkiem Instytut Literacki w Paryżu w 1961 roku wydał Rewolucję rosyjską Róży Luksemburg; Czerwony Książę trafnie wyczuwał, że przyda się naszej lewicującej inteligencji poszukującej języka dla wyrażenia swojej opozycji wobec „niedemokratycznych” rządów aparatu partyjno-państwowego. Ogłaszając w październiku 1956 roku „koniec wiecowania”, tow. Wiesław zatrzymał falę luksemburgizmu: system rad, w którym uczestniczy cały lud; nieustanne wiecowanie było wszak urzeczywistnieniem utopijnego ideału „totalnej demokracji robotniczej”, propagowanego przez Luksemburżankę. Jego echa pobrzmiewają w Liście otwartym do Partii Kuronia i Modzelewskiego, jak również w Programie Samorządnej Rzeczpospolitej z 1981 roku.

Pamiętam, jak za moich młodych lat powoływano się na słowa Luksemburżanki „wolność jest zawsze wolnością [do wypowiedzi] dla inaczej myślących”, kierując ich ostrze, jak i całą wizję „demokratycznego komunizmu”, przeciwko PZPR, będącej wszak do pewnego stopnia kontynuatorką idei Luksemburżanki – typowe dla tamtej epoki obejście PZPR „z lewa”, żeby tym boleśniej ją zranić („zdrada lewicowych ideałów” itd.). Bon mot całkiem zgrabny i pasuje na różne okazje, ale pamiętać trzeba, że tow. Róża miała na myśli wolność dla frakcji opozycyjnej wobec aktualnej linii kierownictwa partii, a nie w ogóle dla inaczej myślących niż partia, co to – to nie. Chodziło jej o to, żeby inne frakcje komunistyczne i pokrewne mogły się wypowiadać i przedstawiać własne koncepcje rewolucyjnej polityki. Miała też inne dobre powiedzenia, np. „Socjaldemokraci to wzorowi wychowankowie parlamentarnego kretynizmu”.

Była tow. Róża rewolucyjną komunistką i nie należy jej odbierać zaszczytnego tytułu, robiąc z niej po latach patronkę ideowo-politycznego pluralizmu. Jej aprobata dla rewolucji bolszewickiej i dyktatury proletariatu jako metody urzeczywistnienia socjalizmu była bezwarunkowa („Kto stanie na drodze bojowego rydwanu rewolucji, zostanie, leżąc na ziemi, ze zmiażdżonymi członkami”). Jeśli już, to zarzucała Leninowi i Trockiemu, że są nazbyt oportunistyczni, za mało radykalni w polityce narodowościowej i polityce wobec chłopów – nie podobało się jej hasło „ziemia dla chłopów!”, opowiadała się za nacjonalizacją ziemi i gruntów – dopiero Stalin w późniejszym okresie poszedł za radami tow. Róży. Należy jej oddać sprawiedliwość, że w Niemczech nie zajmowała pozycji sowieckiego bolszewizmu, ale opowiadała się za samodzielną „niemiecką drogą do socjalizmu”. Jej stracenie bez wyroku sądowego było nieszczęściem, bo utorowało w konsekwencji drogę stalinowcom w KPD i stworzyło groźbę bolszewizacji Niemiec i Europy.

W liście do Soni Liebknecht pisanym w maju 1917 roku z więzienia we Wronkach (potem siedziała w naszym wrocławskim więzieniu przy Kleczkowskiej) Luksemburżanka wyznawała, że w sensie duchowym jej ojczyzną jest kawałek ogrodu, trawa, łąka, nad którą brzęczą trzmiele, a nie zjazdy partyjne. A jednak to je wybrała. Szkoda.

W Polsce luksemburgizm umarł, żyje jedynie fundacja im. Róży Luksemburg, wspierana przez lewicę z Niemiec, gdzie jest wiecznie żywy. W zeszłym roku różne odłamy niemieckiej lewicy pokłóciły się o obchody rocznicy zabicia Róży Luksemburżanki i Karola Liebknechta. Członkowie organizacji o dumnej nazwie „Buntownik”, będącej młodzieżową przybudówką Marksistowsko-Leninowskiej Partii Niemiec, oskarżyli Młodych Socjalistów (młodzieżówka socjaldemokratów) o to, że są politycznymi „dziećmi morderców Róży i Karola”. I nie są to oskarżenia całkiem bezpodstawne, gdyż, jak dowodzi m.in. Klaus Gietinger w książce Trup w kanale Landwehry. Zamordowanie Róży L. (Eine Leiche im Landwehrkanal. Die Ermordung der Rosa L.), „ślad morderców prowadzi do kancelarii Rzeszy”. Trzymający pod kluczem parę rewolucjonistów kapitan Waldemar Pabst porozumiał się z socjaldemokratycznym pełnomocnikiem ds. armii i marynarki Gustavem Noske, a ten dał mu wolną rękę, czyli faktycznie zgodził się na przeprowadzenie nieformalnej egzekucji przez kontrrewolucyjny pluton egzekucyjny. Jest oczywiste, że Noske musiał konsultować się z socjaldemokratycznym kanclerzem Ebertem. Toteż potem wszystko zostało wyciszone. Sąd wojskowy uniewinnił większość oficerów wykonujących egzekucję, a ten wyrok sądu został zatwierdzony przez socjaldemokratycznego ministra Reichswehry… Gustava Noskego.

Młodzi „buntownicy” z Marksistowsko-Leninowskiej Partii Niemiec uznali więc słusznie, że wspólne obchody z młodzieżowcami należącymi do partii „morderców Róży” to obrażanie pamięci wybitnej działaczki poległej za komunistyczną „Sprawę”. Zabawne, że niemiecka lewica zwykle tak alergicznie reagująca na narodową martyrologię, w tym przypadku trwa niezłomnie przy swojej własnej politycznej martyrologii (wiadomo: „nasza” martyrologia jest dobra, „ich” martyrologia jest zła).

Warto tu może nadmienić, że w 2007 roku działacz narodowo-radykalnej prawicy Jörg Hähnel z rady dzielnicy Berlin-Lichtenberg zaproponował, aby w Berlinie, gdzie jest już miejsce upamiętniające śmierć Róży Luksemburg oraz Kładka Róży Luksemburg nad kanałem Landwehry, uczcić także pamięć kontrrewolucjonistów, którzy wykonali egzekucję na Róży i Karolu, nazywając jeden z placów imieniem kierującego akcją kapitana Waldemara Pabsta. Według wnioskodawcy byłby to znak „prawdziwej demokracji”. Niestety, jedna z lewicowych radnych, której widocznie obce są ideały demokracji, złożyła do prokuratury doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez Hähnela. Niezawisłemu sądowi również nie spodobała się ta inicjatywa z dziedziny polityki historycznej i skazał narodowo-radykalnego demokratę na karę grzywny z paragrafu o aprobowaniu i gloryfikowaniu morderstwa. Wniosek płynie z tego taki, że obecnie w Niemczech panuje pewna odmiana luksemburgizmu. Kiedy bowiem skazuje się antykomunistów, to znaczy, że w kraju panuje ustrój komunistyczny, kiedy prześladuje się antyfaszystów – faszystowski, kiedy zaś karze się antyluksemburgistów – luksemburgistowski.

*******

Zawsze ceniłem Rymkiewicza jako najwybitniejszego poetę polskiego klasycyzmu; jego poezja obywatelska z ostatnich lat jakoś w ogóle mi nie leży, ale jest to w końcu jedynie poezja okolicznościowa, w starej dobrej polskiej tradycji. Marzeniem moim byłoby, gdyby Rymkiewicz – autor poetyckiego manifestu Czym jest klasycyzm, napisał – w tej samej manierze, w tym samym stylu – wiersz pod tytułem Czym jest luksemburgizm. Może wystarczyłaby parafraza polegająca na zamianie „róży” na „Różę”:

    Ta Róża w funkcji róży to pojęcie Róży
    Róża w funkcji pojęcia Różana idea
    Ta funkcja Róży ten zapach bez funkcji
    Ta funkcja bez zapachu ta Róża bez płatków itd.

*******

Redaktor znanego niemieckiego pisma radykalnej lewicy „konkret” Hermann Gremliza (otwarcie deklarujący się jako spadkobierca luksemburgizmu) stwierdził kiedyś ironicznie: „Wolność jest zawsze wolnością Radia Luxemburg”. Jako wierny – we wczesnej młodości – słuchacz Radia Luxemburg, uważam, że to najprzyjemniejsza i najpożyteczniejsza odmiana luksemburgizmu. Bądźmy wszyscy spadkobiercami tego akurat luksemburgizmu, a może wtedy świat stanie się odrobinę lepszy.

*******

W czerwcu 2013 roku „Tygodnik Powszechny” na całą stronę tytułową dał fotografię groźnie i posępnie łypiącego spod oka Jarosława Marka Rymkiewicza i do tego na pół strony wybił nagłówek „Rymkiewicz: krwawy wieszcz prawicy”. Horror, po prostu, horror! Gdyby jeszcze fotoszopem dodali Rymkiewiczowi wampiryczne zęby, to przeciętny czytelnik „TP” chyba by zemdlał ze zgrozy. Redaktorzy „TP”, nie lękajcie się Rymkiewicza! Krew, wieszanie, trupy i flaki, cała ta barokowa pompa mortis – wszystko to, właśnie dlatego, że takie poważne, mocno szeleści papierem. Jaki tam z Rymkiewicza „krwawy wieszcz prawicy”; wystarczy sięgnąć po jego tomik Kwiat nowy starych romanc czyli imitacje i przekłady hiszpańskich romances (Warszawa 1966), żeby się o tym przekonać. Przytoczmy dwie romance:

    ROMANCE DE LA LAVANDERA

    gdy nad morzem o świtaniu białe płótna w pianie prałam
    sternik okręt wiódł wzdłuż brzegu i sternika tak pytałam
    „powiedz ty mi marynarzu gdzie jest chłopiec mój przyśniony
    czy przez białe morza płynie na okręcie uskrzydlonym”
    gdy na krzewach na kwitnących białe płótna rozwieszałam
    liść zielony spadł z gałązki tego liścia tak pytałam
    „powiedz ty mi liściu lekki ukochanek mój gdzie bywa
    czy jelenia w lasach goni czy w żelazo się odziewa”
    gdy nad morzem o świtaniu białe płótna wyżymałam
    ptak mi pióro zrzucił z nieba tego ptaka tak pytałam
    „powiedz ty mi ptaku mały gdzie jest miłość ma zetlała
    czy nad ziemią czy w błękicie czy z ptakami uleciała”
    nic mi ptak nie odpowiedział sternik milcząc płynął dalej
    białe płótna ponad morzem wiatr porywa z obłokami

    ROMANCE DE LANZAROTE

    o kim śniły w chłodnych łożach komu miłość wyznawały
    gładkie panny gładkie panie panie we śnie panny jawnie
    czyje głodne psy karmiły i czyjego myły konia
    komu tak służyły wiernie jak służyły Lanzarote
    gdy z Bretanii przybył wiosną gdy z Bretanii wrócił do nas
    piękna pani Quintanones ta mu wina dolewała
    piękna królowa Ginebra ta z nim szła w królewską pościel
    a gdy w łożu się bawili gwiazda Venus im rozbłysła
    i mówiła tak królowa w noc bezsenną w noc miłosną
    Lanzarote Lanzarote gdybyś ty mnie nie odjechał
    nie wyrzekłby słów nikczemnych nie pyszniłby się nikczemny
    że w mym łożu będzie sypiał czy ja zechcę czy nie zechcę”
    już się zbroi Lanzarote już osiodłać kazał
    konia bierze topór wygłodniały bierze włócznię krwi spragnioną
    już się żegna z ukochanką już się modli już na koniu
    spotkał tego kto nikczemny pod zieloną młodą sosną
    połamali długie włócznie krwią karmili głodne ostrza
    już omdlewa kto nikczemny już pod sosną leży we krwi
    podniósł topór Lanzarote i o głowę ciało skrócił
    już powraca do kochanki już w królewską idą pościel

*******

Obejrzałem film Grzegorza Brauna o Rymkiewiczu Poeta pozwany, zrobiony sprawnie w klasycznej manierze filmów o pisarzach: pisarz przy biurku, pisarz przy codziennych zajęciach, w ogrodzie, w pociągu, wreszcie na sali sadowej. Po rozprawie Rymkiewicz oznajmił, że Adam Michnik jest „cywilnym trupem”; jak pamiętamy, według Mariana Stali to Rymkiewicz „popełnił cywilne samobójstwo”, nie ma co, wśród poetów i krytyków trup ściele się gęsto.

Idealnie pasuje do tej sytuacji wiersz, który można by zatytułować „Jarosław Marek Rymkiewicz do trupa Adama Michnika”:

    I jakże ci tam trupie Czymże cię tam poją
    A te rany śmiertelne jakże tam się goją

    I czymże cię tam karmią w co cię ubierają
    I co ci tam na fletach na altówkach grają

    A za grzech Ty wiesz który Jaka jest pokuta
    Trzymaj, się ciepło trupie bo śmierć zima luta

    A diabła czyś już widział A Chrystusa Pana
    A palec czyś tam włożył gdzie jest święta rana

    A Ojcze nasz czy mówisz A z kim tam tańcujesz
    I kto to wszystko psuje bo już mi się psujesz

    A kiedy ciało zgnije w co się przeistoczy
    Ale pośpiesz się trupie bo cię robak toczy

    A z tych Greczynek białych którążeś już jebał
    A trup czy każdy chętny Uchylże mi nieba

    Bo co jest śmierć ja nie wiem Spytaj się Platona
    Niech powie Ten kto umrze rodzi się czy kona

    Módl się za mnie Ja konam Chciałbym się urodzić
    I po niebiańskich łąkach jako Grecy chodzić

    Wiem Dobrze ci tam trupie Lepiej być nie może
    Posuńże się Przy tobie i ja się położę

    Bo śmierć już skrzypce stroi już do tańca prosi
    Ja co jestem Jako źdźbło Jutro mnie wykosi

    A ty śmierć masz już za nic A ty sobie żyjesz
    I zimną wódkę szklanką do śniadania pijesz

(cyt. za: Jarosław Marek Rymkiewicz, „Ksiądz Baka do trupa”, thema regium,
Czytelnik, Warszawa 1978)

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.