Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O suwerennym Trybunale Konstytucyjnym, żydowskich gangsterach, filozofii oddychania, postapokalipsie oraz innych sprawach i osobach
Żaden problem nie jest tak wielki i tak skomplikowany, żeby nie dało się od niego uciec. (Charlie Brown)
Kiedy w 1953 roku prezydent RFN Theodor Heuss przyznał Gottfriedowi Bennowi Federalny Krzyż Zasługi, poeta długo zastanawiał się, czy go przyjąć; w końcu, jak napisał w liście do Friedricha Wilhelma Oelzego, postanowił przyjąć odznaczenie, ponieważ odmowa byłaby przejawem zarozumiałości. Jednocześnie zapewnił przyjaciela, że orderu nie będzie nosił.
Amerykańskie niezależne media obliczyły, że w ostatnich pięciu latach „The New York Times” wydrukował więcej kłamstw niż moskiewska „Prawda” w ciągu lat siedemdziesięciu. Nie ma w tym nic dziwnego, jak mówi bowiem stare powiedzenie, „kłamstwo podróżuje razem z długami” – a skoro od dziesięcioleci zadłużenie wszystkich rządów na świecie rośnie, to i wzrasta poziom globalnego kłamstwa.
Rozczarował mnie nieco były prezydent Donald Trump, który po odejściu z urzędu zaczął biadolić, że „wybory zostały skradzione”. Jeśli – czego nie można wykluczyć – rzeczywiście je „skradziono”, znaczy to tyle, że Trump dał je sobie ukraść; był zbyt słaby politycznie, żeby temu zapobiec. Może zresztą i lepiej, że nie był silniejszy, pewniejszy siebie i się nie stawiał – wystarczyło go „odstrzelić” za pomocą nadrukowanych kart do głosowania. Niechaj Bogu dziękuje, że nie skończył jak JFK.
W wielce pouczającej, pełnej przenikliwych obserwacji książce Dzieje administracji w Polsce w zarysie (Wilno 1924) Feliks Koneczny, powołując się na Kopernika, wskazuje na fatalne skutki „podlenia monety”: wraz z podleniem monety psują się nawet charaktery i upada moralność, w takim czasie psuje się wszystko. Obecnie mamy do czynienia z podleniem monety na skalę światową, z dokładnie takimi samymi skutkami.
Dwaj posłowie rozmawiają w więziennej celi: „Nie uważasz, że ta cała demokracja jest wysoce niedoskonała. Dlaczego razem z nami nie siedzą ci, co nas wybrali?”.
Guglielmo Ferrero pisał o parlamencie francuskim okresu rewolucji, że cechowała go nadludzka omnipotencja i wręcz śmieszna impotencja. I tak pozostało do dziś, nie tylko we Francji.
Frantz Funck-Brentano podaje w Odrodzeniu (Warszawa 1937), że papież Juliusz II obłożył ekskomuniką ludzi, którzy niewypłacalnością swoją przyczyniali bankowi trudności: właścicielem tegoż banku był bankier ze Sieny Agostino Chigi, który – tak się złożyło – finansował także pewne operacje papieża. A w usta papieża Aleksandra VI wkłada Funck-Brentano krótki wykład zasad realizmu politycznego. Przy okazji konfliktu między Hiszpanią a Francją papież miał powiedzieć: Stoimy przy Francji i będziemy stali nadal, jeśli Francja przyśle dostatecznie wielką armię, aby zwyciężyć Hiszpanię. Jeśli jednak Francja, zachwiawszy się, będzie chciała, abyśmy dla niej walczyli, ostrzeżemy ją, że nie mamy zamiaru tracić tego, cośmy zdobyli. Jeżeli Bóg postanowi, że Hiszpanie mają okazać się silniejsi, to my nie możemy sprzeciwiać się woli Boga i chcieć inaczej.
Mimo iżem bardziej gibelin niż gwelf, dobro papiestwa leży mi na sercu, więc kiedy od czasu do czasu dojdą mnie sentymentalno-humanitarystyczne pogwarki Jego Świątobliwości papieża Franciszka, zastanawiam się, czy dla Kościoła rzymskiego nie byłby dziś przydatniejszy na najwyższym urzędzie ktoś w typie Juliusza II i Aleksandra VI.
Ubiegający się przed laty z ramienia Partii Libertariańskiej o urząd prezydenta USA Harry Browne zdobył 485 798 głosów, czyli 0,5% wszystkich oddanych, co dowodnie świadczy o tym, że jego program był najrozsądniejszy ze wszystkich, o ile oczywiście jakikolwiek program partyjny może być rozsądny. W 1996 roku na krajowym zjeździe Partii Libertariańskiej w odpowiedzi na postulat, żeby w takich czy innych kwestiach nie wylewać dziecka z kąpielą, Browne oznajmił stanowczo: My, libertarianie, wylewamy dziecko z kąpielą – Rosemary’s baby!
Jedyny filozof polityczny, którego podziwiamy, to Makiawel. Bierze się to wyłącznie stąd, że – mogę to potwierdzić jako pełniący kiedyś służbę państwową – chwalone przezeń cnoty są głęboko zakorzenione w umysłowości każdego urzędnika średniego szczebla. (John Burnside)
W Niemczech coraz bardziej podejrzana staje się cyfra 8. Jeśli ktoś wymaluje na murze 88, to – jak uważają politolodzy zatrudnieni przez tajną policję polityczną – naprawdę ma na myśli ósmą literę alfabetu. Politolodzy deszyfrują 88 jako HH, a HH jako skrót Heil Hitler! Mylą się, ponieważ 88 (HH) należy odczytywać jako skrót Heil Honecker!
Jakiś czas temu, przeglądając któreś z demokratyczno-liberalnych czasopism, natknąłem się na słowo „męsplikacja” – odpowiednik angielskiego mansplaining. Jak wiadomo, mężczyźni (pisarze, filozofowie, publicyści, dziennikarze etc.) objaśniający świat objaśniają go – inaczej być nie może – jako mężczyźni, co niektóre kobiety (pisarki, filozofki, publicystki, dziennikarki) uznają za męsplikację właśnie i odrzucają, kierując się zasadą: „Nie będą nam mężczyźni objaśniać świata!”
Przyznam, że lubię takie słowne zabawy. Kilkanaście lat temu ukułem słowa „Żygoj” i „mębiecy”. Pierwsze nie miało ujemnego zabarwienia, co pragnę wyraźnie podkreślić, bo łatwo o nieporozumienia w czasach, kiedy filosemitę definiuje się jako antysemitę lubiącego Żydów. Chodziło mi o to, że w ponowoczesności formy żydowskiej egzystencji („diasporyczność”, „nomadyzm”, „bezdomność” etc.) stają się także udziałem nas – gojów. Powoływałem się przy tym na książkę Baumana Wieloznaczność nowoczesna, nowoczesność wieloznaczna.
„Mębiecy” jest mężczyzna – zazwyczaj ze sfer kulturalnych czy politycznych – który podlizuje się feministkom i w ogóle kobietom dzierżącym władzę polityczną i kulturalną, przy byle okazji żarliwie zapewniając: „kobiety są mądrzejsze od mężczyzn”, „kobiety uratują świat”, „wolałbym urodzić się kobietą” itp. W Niemczech takich mębiecych osobników przezywa się „liliowe pudle”.
Wracając do męsplikacji, to skoro ona istnieje, istnieć musi również „kobjaśnianie”. Czy w takim razie mężczyźni nie powinni wznieść okrzyku: „Nie będą nam kobiety objaśniać świata!”? Otóż nie, po stokroć nie, nasze hasło brzmi: „Niechaj rozkwita sto męsplikacji i sto kobjasnień!”
Prawdę może powiedzieć ten tylko, kto nie ma widoków na bycie wysłuchanym. (Giorgio Agamben)
Trybunał Konstytucyjny od kilku lat stale gości na pierwszych stronach gazet, wywołuje gorące debaty wśród, jak ich nazywał Feliks Koneczny, „gęboszów sejmikowych”. Co więcej, doczekał się nawet ulicznych protestów. Śledząca zmagania o Trybunał publiczność skupia się na jego składzie osobowym oraz treści jego orzeczeń, warto jednak spojrzeć na rzecz z pewnego dystansu, cofając się do roku 1997, kiedy to w nowo uchwalonej konstytucji znalazł się zapis, że Sejm już nie może skutecznie zakwestionować rozstrzygnięć Trybunału Konstytucyjnego. Wrocławski konstytucjonalista Artur Ławniczak uważa, że Trybunał uzyskał dzięki temu pozycję „nadustawodawcy” czy też „trzeciej izby legislatywy”, stojącej ponad pierwszą i drugą. Tu przypomina się spostrzeżenie Monteskiusza: Henryk VII, król angielski, powiększył władzę Izby Niższej, aby poniżyć Izbę Wyższą (Uwagi nad przyczynami wielkości i upadku Rzymian, przeł. H. Elzenberg, Warszawa 1969, s. 3). Czyżby władzę Trybunału powiększono po to, żeby poniżyć Sejm? Jednym z najciekawszych głosów w toczącej się ćwierć wieku temu debacie wokół Trybunału, był, moim zdaniem, artykuł wybitnego przedstawiciela polskiego marksizmu, Jarosława Ładosza (1924-1997), Sąd kasujący ustawy i dyktujący parlamentowi ich wykładnię, po raz pierwszy opublikowany w czasopiśmie Stowarzyszenia Marksistów Polskich „Opinie Krytyczne. Pismo lewicy” (1995, nr 1) [dostępny w Sieci na stronie Socjalizm Teraz. Teoria/Praktyka/Rewolucja].
W swoim artykule Ładosz metodycznie obala wszystkie argumenty za ostatecznością orzeczeń Trybunału wysuwane zgodnie przez całą ówczesną klasę polityczną od prawa do lewa, wyśmiewa „prawnicze iluzje”, jakoby Trybunał miał być wyrazicielem czystego prawa jako takiego, stojącego ponad polityką i ideologią. Nadanie Trybunałowi mocy orzekania ostatecznego nie stawia go, według Ładosza, ponad polityką, ale wzmacnia jego pozycję jako czynnika procesu politycznego i ideologicznych kontrowersji, wyrokującego nieodwołalnie, ponad parlamentem, o treści ustaw.
Rzecz prosta, Ładosz pozostaje wierny swoim politycznym i ideologicznym przekonaniom, ale samą zasadę wydobywa na światło dzienne znakomicie; polityczna i ideologiczna stronniczość nie podważają jego logiki argumentacyjnej. Ma to być może związek z tym, że pierwotnie zajmował się logiką i matematyką; uprawianie dialektyki marksistowskiej z pewnością mu zaszkodziło, ale widocznie nie aż tak, żeby zatracił jasność myślenia. W sumie szkoda, że po 1989 r. nie przeszedł na konserwatywną, realistyczną – jeśli chodzi o naukę o polityce – prawicę. Przydałby się nam ktoś taki. Lektura jego tekstu przekonuje, że intelektualna prawica może odnieść pewne korzyści poznawcze, obcując z myślą poważnych, niezależnych przedstawicieli lewicy. Należy do nich nonkonformistyczny włoski filozof młodego pokolenia Diego Fusaro (jego mistrzem był Costanzo Preve), który ostatnio, nawiązując do Giorgio Agambena, skrytykował nowy „autorytarny ład medyczno-mentalny”, jak również wyraził swój sceptycyzm wobec szczepionek. Fusaro, niemiecki młodokonserwatysta Benedict Kaiser z pisma „Sezession” i weteran Nowej Prawicy Alain de Benoist (jego pismo „Éléments” rzuciło kiedyś hasło: Uwolnić Marksa od marksizmu!) wydali trzy lata temu w Niemczech książkę Marx von rechts (Marks z prawa). Uważają, że należy wyrwać materializm historyczny z łap współczesnej lewicy, która w stu procentach zdradziła – w inny sposób niż zrobiła to lewica komunistyczna w bloku wschodnim – Marksa i Gramsciego, spadając do poniżającej roli „lokajów globalnego kapitału finansowego”.
Intelektualna prawica może skorzystać na przemyśleniu pewnych, odpowiednio zreinterpretowanych i uwspółcześnionych, wątków myśli marksowskiej, natomiast niczego ciekawego nie dowie się od piewców „demokratyczno-liberalnego bagna”, które od początku dąży do maksymalnej jurydyzacji ustroju państwowego, rozpuszczenia polityki w prawie i spętania jej prawem, jednym słowem do likwidacji suwerena – ma „rządzić Prawo”. Ponieważ jednak suwerenności nie da się usunąć, można ją jedynie przesunąć na inny poziom, ktoś musi zająć puste miejsce po dawnym suwerenie. Zajął je Trybunał Konstytucyjny i zaczął funkcjonować jako suweren, jako „Najwyższy Autorytet”, ponad którym nie ma wyższej instancji, mogącej podważyć jego orzeczenia. Fundamentalne hobbesowskie pytania, quis interpretator oraz quis iudicabit, znalazły więc odpowiedź: Trybunał Konstytucyjny.
Trybunał może zakwestionować jako niekonstytucyjne zarówno ustawy sejmowe, jak i rozporządzenia organów władzy państwowej, zatem także i te odnoszące się do wprowadzenia stanu nadzwyczajnego, wyjątkowego czy wojennego. Przypomnijmy, że 10 lat temu Trybunał uznał dekrety stanu wojennego z grudnia 1981 roku za niekonstytucyjne, wprowadzając tym samym możliwość takiego samego orzeczenia w przyszłości. Oznacza to, że to Trybunał w ostatecznej instancji będzie rozstrzygał o wprowadzeniu stanu wyjątkowego, spełniając definicję suwerena ustaloną przez Carla Schmitta.
Ktoś może zarzucić temu rozumowaniu, że nie uwzględnia definicji suwerena sformułowanej przez Caspara von Schrencka-Notzinga: suwerenem jest ten, kto sam ustala sobie pobory. W naszym systemie konstytucyjnym sam ustala sobie pobory jedynie Sejm, natomiast budżet Trybunału, a tym samym pobory sędziów, jest ustalany przez Sejm, zatem Trybunał suwerenem być nie może. Jednakże gdyby Sejm spróbował nie wypłacać poborów sędziom Trybunału, na przykład nie uwzględniając w ustawie budżetowej jego finansowania, to Trybunał uznałby ją za sprzeczną z konstytucją. Zatem w ostatecznej instancji to Trybunał decyduje o swoich poborach, spełniając tym samym definicję suwerena sformułowaną przez Schrencka-Notzinga.
Były czasy, kiedy straconego suwerena bezskutecznie poszukiwał Jarosław Zadencki. Spieszę więc przesłać mu tą drogą radosną nowinę, że oto suweren został odnaleziony – jest nim Trybunał Konstytucyjny (a ściśle rzecz biorąc, jego prezes/prezeska), nieomylny i odpowiedzialny wyłącznie przed Bogiem i Historią. Oczywiście dopóki, dopóty jego wyroków skutecznie nie zakwestionuje jakiś zewnętrzny Trybunał, za którym stoi większa siła niż ta, która stoi za naszym. Tu należy dopowiedzieć, że Trybunał Konstytucyjny jest wprawdzie suwerenem, jednakże nie posiada własnych sił policyjnych. Wyrokuje, ale nie jest w stanie swoich wyroków wyegzekwować. Dopiero w chwili, kiedy będzie miał w ręku narzędzie ich egzekwowania, nastaną wreszcie prawdziwe Rządy Prawa. Na razie stoi on niejako obok konstytucji, natomiast gdy będzie dysponował własną siłą, stanie ponad konstytucją i będzie suwerenem nie tylko formalnym, lecz także realnym. Nie będzie musiał się szarpać z rządem o opublikowanie wyroku w Dzienniku Ustaw, ponieważ będzie miał własny Dziennik Wyroków Trybunału, a jeśli np. Sejm zlekceważy jego wyrok, trybunalskie siły policyjne przywołają posłów do porządku.
Obecny prezes niemieckiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, Stephan Harbarth (rocznik 1971), mając 16 lat, wstąpił do młodzieżowej przybudówki partii (CDU), w 1993 r. został członkiem partii, wchodził w skład komitetu wykonawczego partii oraz zarządu partii, był posłem z ramienia partii przez trzy kadencje do listopada 2018 r., kiedy dzięki poparciu partii został wiceprezesem, a wnet prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Na czele niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego stoi partyjny „wycirus”, a do tego kauzyperda znający się na… prawie patentowym!
Nadmieńmy, że w Niemczech obowiązuje doktryna „patriotyzmu konstytucyjnego”, sformułowana w 1970 r. przez Adolfa Sternbergera (używającego, ze względu na zhańbienie imienia Adolf przez kanclerza Hitlera, skróconej formy „Dolf”), podjęta następnie przez Jürgena Habermasa. Niektórzy politolodzy mówią nawet o „nacjonalizmie konstytucyjnym”, jedynym dozwolonym w Niemczech – ze względu na ich trudną przeszłość – nacjonalizmie. Niemiecki patriota to obywatel, który „broni Konstytucji jak niepodległości”, kierując się dewizą: „Jakże słodko i zaszczytnie jest umrzeć za Konstytucję”.
Ponieważ na straży niemieckiej konstytucji stoi tajna policja polityczna, czyli Urząd Ochrony Konstytucji, obowiązkiem każdego niemieckiego patrioty jest gorliwa współpraca z Urzędem, aby – w roli donosiciela, konfidenta, informatora, tajnego współpracownika, agenta czy prowokatora – pomagać mu w zwalczaniu „wrogów Konstytucji”, czyli wszystkich konkurentów politycznych klasy rządzącej.
Głęboką refleksję nad konstytucją znajdziemy u Czesława Straszewicza (Turyści z bocianich gniazd, Paryż-Kraków 2016). Szef Bolesławski oświadcza: nam się rozchodzi o skuteczność i o konstytucję, nie o partie! Wówczas Kostek Napierski: Wziął książkę do ręki, podniósł uroczyście do góry i krzyknął – Uwaga! Ja wam zaraz przeczytam odwieczną konstytucję! Uwaga! Odwieczna nasza konstytucja. Paragrafy: Wstęp. Sosy zimne, sosy ciepłe, zupy i zupy postne, dodatki do zup! Ryby, wołowina, cielęcina, wieprzowina i drób! Potem są paragrafy: Jarzyny, różne potrawy mączne, jaja i omlety. I są…
Na to szef Bolesławski rzekł z powagą: Ja widzę, że się z politycznej rzeczy zaczyna się robić komiczna draka. Szef nie miał racji, Kostek Napierski czuł, że tam jest prawdziwa, odwieczna konstytucja, we „flakach po polsku” i w „bitkach à la Radziwiłł”. Jak słusznie zauważył Paweł Popiel, konstytucje pisane tyle są warte co papier, na którym je napisano. Realna konstytucja narodowa zapisana jest w obyczajach, w tradycjach, w prywatnym i publicznym morale, w charakterze narodowym, a nie w paragrafach, które mogą jako tako funkcjonować tylko dzięki moralno-duchowemu podglebiu.
Bóg stworzył czas, a diabeł kalendarz. (Erwin Chargaff)
Tygodnik „Do Rzeczy” (2021, nr 18) okładkowy materiał poświęcony pomysłom biskupów niemieckich zatytułował Homoherezja. No nie, herezja to, niezależnie od jej treści, sprawa poważna, owoc duchowego wysiłku, ambicji, aby stworzyć własny systemat teologiczny czy filozoficzny (vide: Giordano Bruno, Nietzsche). Swawole, jakie wyprawiają biskupi z Niemiec, to nie herezja, ale żałosna błazenada. Jak tak dalej pójdzie, to w przyszłości będą mogli w biskupich szatach (o ile do tego czasu nie zamienią ich na garnitury) dołączyć do pochodu karnawałowego w Kolonii i nikt się nie domyśli, że nie są to „karnawałowi przebierańcy”.
Swego czasu Thomas Szasz zaproponował powołanie do życia nowego kierunku ideowo-politycznego – „heretykalizmu”, stawiającego w centrum wolność osobistego wyboru (greckie hairein = „wybierać”) w obliczu sił zagrażających autonomii i wolności jednostki. Heretycy odeszli w przeszłość, nadszedł czas heretykalistów.
Wśród konserwatywnych niemieckich katolików krążyło pytanie: „Kto wyrządził większe szkody Kościołowi w Niemczech – Heinrich Himmler czy Hans Küng?”. Pytanie raczej retoryczne.
Lewicowy (o narodowym odchyleniu) dysydent niemiecki Jürgen Elsässer, zapytany, dlaczego na jego forum internetowym wypowiada się tylu szurów, odpowiedział: Szury, których z pewnością nie brakuje na moim forum, są całkowicie nieszkodliwi w porównaniu z szurami pracującymi jako sowicie opłacani redaktorzy i dziennikarze w „Spieglu”, „Bildzie”, „Sternie” et tutti quanti.
W felietonie Zęby bolą („Do Rzeczy” 2020, nr 40) Krzysztof Masłoń pisze o adaptacji na telewizyjny serial powieści Król, autorstwa śląskiego pisarza Szczepana Twardocha (ciekawe, czy Twardoch dorówna Morcinkowi):
…będziemy mogli zachwycać się w 4K tą podróbką Gangów Nowego Jorku, dając wiarę w to, że przedwojenną Warszawą – jak na żydowskie (bo przecież nie polskie, a skąd!) miasto przystało – rządzili żydowscy bandyci. W Ameryce też próbowano wykreować narrację o gangach Izraelitów, w końcu jednak ograniczono się do upowszechnienia takich postaci jak Meyer Lansky czy Bugsy Siegel, a Coppola do drugiej części Ojca chrzestnego wprowadził niejakiego Hymana Rotha, wzorowanego zresztą na Lanskym. Generalnie jednak Kosher Nostra do Cosa Nostry ma się jak pięść do nosa.
Wywód Masłonia nie jest dla mnie całkiem jasny. Co to znaczy próbowano wykreować narrację o gangach Izraelitów, w końcu jednak ograniczono się do upowszechnienia…? Kto się ograniczył, kto kogo ograniczył czy też kogo ograniczono? Czy próbowano robić to, co według Masłonia, robi Twardoch? Dlaczego Kosher Nostra do Cosa Nostry ma się jak pięść do nosa? Czy nie „wykreowano narracji o gangach Izraelitów”, ponieważ, w przeciwieństwie do wykreowania narracji o mafii włoskiej, nie stało materiału historycznego czy z jakichś innych powodów?
Na temat zorganizowanej przestępczości żydowskiej w USA istnieje spore piśmiennictwo, żeby wymienić choćby klasyczne pozycje Tough Jews, Fathers, Sons and Gangsters Dreams Richarda Cohena, Our Gang: Jewish Crime and the New York Jewish Community 1900-1940 Jenny Weismann Joselit, „But He Was Good to His Mother”: The Lives and Crimes of Jewish Gangsters Roberta Rockawaya, Little Man: Meyer Lansky and the Gangster Life Roberta Laceya (zob. bibliografię pod hasłami Jewish-American organized crime oraz Kosher Nostra). Córka Lansky’ego, Sandi Lansky Lombardo, napisała autobiografię Daughter of the King: Growing Up in Gangland.
Lansky (urodzony w 1902 roku w Grodnie jako Meier Suchowlański) i Benjamin „Bugsy” Siegel to ważne postaci mafijno-gangsterskiego podziemia żydowskiego; zwłaszcza ten pierwszy: prawdziwy geniusz finansowy i nadzwyczaj utalentowany menedżer podziemnego biznesu, jednakże ojcem założycielem żydowskiej zorganizowanej przestępczości w USA był Arnold „the Brain” Rothstein – Lansky, Siegel, Louis „Lepke” Buchalter byli jego „uczniami”. Ten ostatni to jedyny żydowski gangster stracony przez stan Nowy Jork.
Oprócz nich mamy całą plejadę żydowskich przestępców, członków Kosher Nostry, których życiorysy stanowią bogaty materiał historyczny, mogący z łatwością posłużyć do „wykreowania narracji o gangach Izraelitów”: Irving „Puggy” Feinstein, Dutch Schultz, Abraham „Twist Kid” Reles, Harry „Pep” Strauss, Emanuel „Mendy” Weiss, Jacob „Gurrah” Shapiro, Milton Goldberg, Jake Lansky, Hyman „Red Hymie” Siegel, Meyer „Mickey” Cohen, Edward „Monk” Eastman, George Freeman, Morris „Moe” Dalitz, Louis Rothkopf, Alex „Shondor” Birns, Martin „Bugsy” Goldstein, Irving Mishel, Irving „Knadles” Nitzberg, Morris „Sheppie” Shapiro, Tom Cutty, Philip „Farvel” Kovolick, Charles Haim, Hyman „Nig Rosen” Stromberg, Albert „Tic Toc” Tannenbaum, Abner „Longie” Zwillman, Sidney „Fats” Brown, Charles „Charlie the Bug” Workman, Big Jack Zelig, Max Zweifach, Sholem Bernstein, Bernard „Lulu” Rosenkrantz, Abraham „Bo” Weinberg, Harry „Gyp the Blood” Horowitz, Samuel Stein, Moe Klemas, Abraham „Abe” Chait, Dutch Goldberg, Joe Miller, Sam Berger, Joe Berger, Benjamin „Benny” Levine, Abe Gordon, Harry „Little Lefty” Strasser, Sam Smith, Gabriel Klar, Paul „Red” Dorfman, Benjamin „Benny the Bug” Ross, Arthur „Lefty” Clark, Irving „Chink” Sherman, Teddy Ray, Samuel „Sammy Schlitz” Schlitten, Morris „Moishe” Schlitten, Abe Bernstein, Larry „The Fixer” Knohl, bracia Harry „Little Gangy” Davidoff i Willie „Big Gangy” Davidoff, Sammy Goldstein, Sol „Pork Chop” Margolies, Joseph „Doc” Stracher, Izydor „Kid Cann” Blumenfeld i jego dwaj bracia Harry i Jiddy Bloom, Israel Alderman, Shachna Itzik Birger, Abraham „Trigger Abe” Chalupowitz, Jake Guzik, Izzy Kaplan, Joseph „Nigger Joe” Lebowitz, William Lipshitz, Louis „Lefty Louie” Rosenberg, Joseph „Joe the Grease” Rosenzweig, David „Davie the Jew” Berman, Charles „King Solomon” Solomon, Oscar „The Poet” Friedman, Jacob „Yasha”, „The wandering Jew” Katzenberg, Jack „Greasy Thumb” Guzlik (doradca finansowy Ala Capone), Samuel „Red” Levine (według legendy hitman tak pobożny, że w szabat nie wykonywał wyroków śmierci).
Żydowscy mafiosi i gangsterzy pierwszych dekad XX w. tworzyli trzon amerykańskiej zorganizowanej przestępczości, np. stworzony przez Sammiego Cohena i kierowany przez braci Bernsteinów „Purple Gang” całkowicie kontrolował nielegalny biznes w Detroit, w Cleveland rządziła „Czwórka z Cleveland” – „Moe” Dalitz, Morris Kleinman, Sam Tucker i Louis Rothkopf.
Tymczasem w kinie wykreowano, głównie dzięki Ojcu chrzestnemu i Rodzinie Soprano, „narrację o włoskiej mafii”, która przesłoniła żydowską w masowej wyobraźni. Co nie znaczy, że filmy o „gangach Izraelitów” w ogóle nie powstały, np. Lepke (1975) z Tony Curtisem, Bugsy (1991) z Warrenem Beattym i Harveyem Keitelem, Lansky (1999) z Richardem Dreyfussem, Dawno temu w Ameryce (1984) z Robertem De Niro – znany film o młodocianych żydowskich gangsterach z Brooklynu w erze prohibicji, czy Murder Inc. (1960) – film o żydowsko-włoskim syndykacie zbrodni, który w latach 1929-1941 wykonał od 400 do 1000 morderstw na zlecenie (w roli płatnego zabójcy Abrahama „Kid Twist” Relesa wystąpił Peter Falk). W tym roku na ekrany kin trafił Lansky w reżyserii Eytana Rockawaya (według niektórych krytyków nazbyt hagiograficzny – gangster bohatersko łamie kości amerykańskim „nazistom”).
Najważniejsza różnica pomiędzy włoską a żydowską mafią polegała na tym, że ta druga nie miała charakteru rodzinnego. W związku z tym nie przekazywała „interesów” potomkom, ale zdobyte majątki inwestowała w legalne biznesy, a dzieci wysyłała do college’ów i na uniwersytety. W konsekwencji „stara” mafia żydowska z pierwszej połowy XX wieku zanikła, rozpływając się w społeczeństwie amerykańskim.
Na marginesie warto zauważyć, że mafia włoska zawsze była mitologizowana jako niezależna siła, podczas gdy np. mafia sycylijska stanowiła w rzeczywistości narzędzie w rękach klasy rządzącej (właścicieli ziemskich). Po 1945 r. we Włoszech mafię uczyniono nieformalnym uczestnikiem systemu politycznego mającym stanowić przeciwwagę dla partii komunistycznej – mafia jest z natury rzeczy antykomunistyczna, bo prowadzi biznesy i jest niezwykle przywiązana do zasad prywatnej własności.
Śląski pisarz Szczepan Twardoch z dumą rozgłosił w masowych mediach, że jest „potomkiem niewolników” (chłopów pańszczyźnianych). Wyznanie (coming out?) zabrzmiało nadzwyczaj autentycznie, jakby Twardoch nie dalej jak wczoraj uciekł spod bata karbowego. Bycie potomkiem „niewolnika” to dziś rodzaj nobilitacji, przeto Twardoch, ogłaszając światu: Jestem potomkiem niewolników, w istocie szczyci się swoim „dobrym pochodzeniem”.
Doskonała wiadomość nadeszła z Niemiec. W wywiadzie dla „Die Welt” biograf Josepha Beuysa (1921-1986) Hans Peter Riegel ujawnił szerokim kręgom społecznym, że czołowy artysta niemieckiej awangardy reprezentował ewidentnie prawicowe idee. Potwierdził tym samym przypuszczenie, że wszyscy wybitni artyści byli „prawicowcami”. Dzisiaj wszyscy artyści to „lewicowcy”, ale już mniej wybitni.
Cioran, którego czytamy ku pokrzepieniu serca, apeluje w Sylogizmach goryczy: Przestańcie mnie pytać o program; czy nie jest nim oddychanie? W czasach kiedy wzywa się nas do „zakrywania ust i nosa”, do noszenia, utrudniających oddychanie, masek, te słowa zyskują nowe nieoczekiwane znaczenie. Teraz oddychanie naprawdę może stać się programem. Nawet politycznym: „Żądamy prawa do swobodnego oddechu!” Powołać się tu można także na Jolantę Brach-Czainę, która w zbiorze filozoficznych miniatur Błony umysłu (Sic!, Warszawa 2003) dwie z nich – Oddech i Nie ptaki, ale powietrznicy – poświęciła oddychaniu. Znajdziemy w nich takie refleksje: Przecież oddech, źródło wewnętrznej energii, może być jakoś związany z moją tożsamością; Nasze życie określone jest przez wejście w powietrze i wyjście z powietrza. Istnieją więc powietrzne granice człowieczeństwa; Jesteśmy tak, jak oddychamy; Doświadczam świata tak, jak oddycham; Nie mogą jednak oprzeć się wrażeniu, że posiadamy wiedzę wdychaną z powietrzem. To ono jest naszym natchnieniem; Jestem wśród innych tak, jak oddycham. Co więc dzieje z tożsamością, kiedy oddech jest zdeformowany, kiedy swobodny kontakt z powietrzem jest ograniczony? Czy oddychając w masce, doświadczam świata tak samo jak wówczas, gdy oddycham bez niej? Szkoda, że nie możemy już o to filozofki zapytać.
Wszyscy znamy fragment z Rozważań o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze Franza Kafki: Nie jest konieczne, byś wyszedł z domu. Pozostań przy stole i słuchaj. Nawet nie słuchaj, czekaj tylko. Nawet nie czekaj, bądź całkiem cicho i sam. Świat sam się przed tobą odsłoni, nie może być inaczej, będzie wił się przed tobą w ekstazie (przeł. Roman Karst). Jakiejże nowej aktualności i konkretności nabierają te słowa w czasach kwarantanny, zamknięć, blokad, pracy zdalnej, zdalnego nauczania, w ogóle bycia „na zdalniaku”. Skazani (na pobyt w domu) niechaj posłuchają rady autora Procesu.
Znany z przełożonej na polski książki Zator uczuć niemiecki psycholog i psychoterapeuta Hans-Joachim Maaz, pytany, co robić w czasach „nowej normalności”, która pod pewnymi względami zaczyna przypominać, znaną mu z własnego doświadczenia, duszną atmosferę panującą w NRD – proponuje udanie się na wewnętrzną imigrację, to znaczy ku własnemu wnętrzu, na poszukiwanie rdzenia własnej osobowości. Przebywającym na wewnętrznej imigracji Maaz zaleca medytację, uprawianie sportu, „powrót do natury”, tworzenie wspólnot i kręgów ludzi podobnie myślących i odczuwających.
Przeczytałem rozmowę z niemieckim romanistą i historykiem Robertem Folgerem, dyrektorem Kolegium Studiów Apokaliptycznych i Postapokaliptycznych w Heidelbergu. Wśród przykładów apokalipsy z przeszłych wieków Folger wymienia np. nagłe załamanie się liczby ludności, co akurat nie odnosi się do „pandemii koronawirusowej”, która jest według niego niewątpliwie wydarzeniem apokaliptycznym, mimo iż liczba ludności świata, wynosząca w 2019 r. w 7,71 mld, w 2020 r. wzrosła do 7,79 mld (zob. World Population by Year). Tak czy inaczej, wchodzimy, zdaniem Folgera, w fazę postapokaliptyczną. W tym kontekście postuluje on, aby „aktywnie i pozytywnie kształtować postapokalipsę”. Nie ukrywam, że taka postawa jest mi bardzo bliska. Aktywnie, pozytywnie i konstruktywnie kształtować postapokalipsę – oto nasze zadanie na nadchodzące lata. Aby o nim zawsze pamiętać, dobrze byłoby na monitorach komputerów i smartfonów, na koszulkach, na kubkach, ewentualnie na makatkach kuchennych umieścić kilka odpowiednich haseł:
Żegluj przez gó..o tak, żeby w nim nie utonąć. (Gianfranco Sanguinetti)
Zrywa się wiatr! Trzeba spróbować żyć. (Paul Valery)
Kto mówi o zwycięstwach? Przetrwać, oto wszystko. (Rainer Maria Rilke)
Apokalipsa jest łatwym rozwiązaniem. (Jean Baudrillard)
W każdym, choćby nie wiadomo jak wielkim, chaosie zawsze żarzy się także iskierka beznadziei. (Piet Klocke)
Niegłupia jest też porada, jakiej udzielił specjalista chorób skórnych i wenerycznych dr med. Gottfried Benn. W jego, rozpisanej na głosy, prozie Głos za kurtyną (Die Stimme hinter dem Vorhang, 1952), pytany o sens życia, o słuszne postępowanie, jak żyć i co czynić, głos zza kurtyny odpowiada: W mroku żyć, w mroku czynić, co potrafimy.
Niemiecki komik i kabareciarz Karl Valentin narzekał, że w przeszłości nawet przyszłość była lepsza. Nie popadajmy jednak w jałową nostalgię, porzućmy tęsknotę za old bad times i ze spokojem w sercu czekajmy na lepszą no-future.
W 1990 r. ukazały się w dwóch tomach pod redakcją Petera Sloterdijka Raporty o stanie przyszłości (Vor der Jahrtausendwende. Berichte zur Lage der Zukunft, Suhrkamp Verlag, Frankfurt a.M.). Wśród raportujących był Erwin Chargaff (1905-2002), wybitny uczony i odkrywca w dziedzinie genetyki, a w drugiej połowie życia jej zaciekły krytyk („ingerowanie w materiał genetyczny to zbrodnia”). Swój raport zatytułował Dajcie mi inną przyszłość! (Geben Sie mir eine andere Zukunft!). Znajdziemy w nim wielce heretykalistyczny pogląd: Nauki stanowią najlepszą gwarancję dalszego trwania materiału, którego każda z nich potrzebuje. Badania nad rakiem gwarantują dalsze życie nowotworów. Czymże byłyby wirusy bez wirusologii? Tak też dopóki istnieć będą futurolodzy, istnieć będzie jakaś przyszłość (t. 1, s. 228).
Wynotujmy jeszcze jedną opinię Chargaffa, jakże na czasie: Kiedy świat zostanie ostatecznie okablowany, czego wyczekują z nadzieją entuzjaści postępu, człowiek jeszcze rzadziej niż obecnie będzie musiał opuszczać swoje mieszkanie. Poczta i apokalipsa dotrą bezpośrednio do domu (t. 1, s. 234).
Jaka będzie przyszłość, z trafnością godną zawodowego jasnowidza lub futurologa przewidział Peter Handke w napisanej w 1963 r. „sztuce mówionej” Przepowiednia (Weissagung):
Zamienieni w słup soli będą stać jak zamienieni w słup soli, trafieni gromem padną jak trafieni gromem, sparaliżowani będą stać jak sparaliżowani, rażeni piorunem będą stać jak rażeni piorunem, ci, co zapadną się pod ziemię, znikną jakby się pod ziemię zapadli, piórka będą lekkie jak piórka, żółć będzie gorzka jak żółć, kreda będzie biała jak kreda, masło będzie miękkie jak masło, włos będzie cienki jak włos, trup będzie blady jak trup, kruk będzie czarny jak kruk, deski będą płaskie jak deski, skóra będzie cienka jak skóra, palec będzie gruby na palec, kamień będzie twardy jak kamień, wasz cień będzie podążał za wami jak cień, grób będzie milczał jak grób. Przepowiednia Handkego sprawdziła się w najdrobniejszych szczegółach, i nadal będzie się sprawdzać, co w czasach niepewności powinno dodać nam otuchy. Wiemy na pewno, co się wydarzy: amen w pacierzu będzie pewny jak amen w pacierzu.
Niemiecki filozof Hans Blüher (1888-1955) uważał, że o wielu naszych intelektualnych wyborach i drogach, jakimi podąża nasza umysłowa ewolucja, decyduje często „bibliomagia”: jakaś książka dostaje się do naszych rąk w gruncie rzeczy przypadkiem; wcale jej nie szukaliśmy, ale ot tak, często na chybił trafił, wyciągnęliśmy z półki w antykwariacie, w bibliotece lub z regału w czasie odwiedzin u znajomego. Ostatnimi czasy i ja zacząłem uprawiać bibliomagię: z zamkniętymi oczyma wyciągam z półki, czasami z drugiego rzędu, jakąś książkę. Niedawno natrafiłem w ten sposób na Milczenie syren Heinza Politzera (przeł. Jerzy Hummel, PIW, Warszawa 1973). W eseju o Ifigenii w Taurydzie Goethego pada zdanie: Słońce prawdy coraz to bardziej mrocznieje, natomiast w interpretację ballady Schillera Żurawie Ibikusa Politzer wplata zdanie: Światło prawdy najczarniejszy mrok przebije.
Źródło: „Arcana” nr 159 (2021); wersja nieco rozszerzona.