Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Komboskion (część 8) — O synkretyzmie po raz drugi
Dyskusja o synkretyzmie wymaga wzięcia pod uwagę kilku płaszczyzn czy też poziomów. Z jednej strony jasne jest, że katolik nie może brać udziału w obrzędach niekatolickich (tj. niebędących w łączności z Rzymem), a już tym bardziej nie powinien składać hołdów innym bogom.
Z drugiej strony co do zasady nie jest niczym złym badanie i wykorzystywanie znalezionej poza chrześcijaństwem filozofii, poezji czy sztuki – o ile da się wykazać możliwość jej pogodzenia z kanonami nauczania magisterialnego. To truizm: tak przecież wchłonięto myśl Platona i Arystotelesa, tak badano myśl filozofów arabskich i perskich. Na tej samej zasadzie śpiew czy architektura chrześcijańska (nawet katolicka) w Etiopii czy Indiach są odmienne od europejskiego chorału gregoriańskiego i sztuki gotyckiej.
Ale co z modlitwą, rytuałem, symboliką? Tu sprawa jest bardziej złożona. Istnieją praktyki, które są bardzo silnie powiązane z podstawami filozoficznymi i religijnymi innych wyznań – a te podstawy niekoniecznie muszą być zgodne z nauczaniem katolickim. Przykłady to np. joga czy medytacja zen. W teorii można sobie wyobrazić ogołocenie tych praktyk ze wszystkiego, co budziłoby wątpliwości w kontekście chrześcijańskim (przecież zen nie zajmuje się nawet kwestią osobowego Boga, a w jodze Iśwara traktowany jest raczej jako upaya, pomoc przy medytacji, punkt skupienia, narzędzie i sposób myślenia, jeśli wierzyć S. Radhakrishnanowi). Pytanie: czy w praktyce jest to możliwe? Czy ta pojęciowość da się „ochrzcić” i czy naprawdę gra jest warta świeczki? Czy mamy autorytety kompetentne, by to rozstrzygnąć?
Oczywiście istnieją też rzeczy, które łatwo można wyjąć z pierwotnego kontekstu. Na przykład Koran podaje tzw. 99 imion (czy też atrybutów) Boga. Prawdopodobnie wszystkie da się pogodzić z chrześcijańskim myśleniem o Bogu – np. Bóg jest Wszechmocny, Niepokonany, Sprawiedliwy, Kochający, Jedyny itd. Ba, można nawet przeczytać tu i ówdzie, że lista ta rzeczywiście jest akceptowana przez niektórych chrześcijan w krajach arabskich, którzy w dodatku sądzą, że setnym, ostatnim imieniem Boga jest ath-Thaluth al-Muqaddas, a więc Trójca Święta. Teoretycznie możemy sobie zatem wyobrazić kogoś, kto w różańcu muzułmańskim o 99 paciorkach wymienia spinkę z cytatem koranicznym na krucyfiks, po czym zaczyna recytować owe imiona Boga, nadając im w myślach kontekst chrześcijański. W końcu to tylko (i aż) słowa. Analogicznie moglibyśmy „skopiować” jakąś modlitwę staroegipską czy rzymską, kierując ją do Chrystusa (a nie np. Ozyrysa czy Mitry), przy założeniu, że nie zawierałaby niezgodnych z katolicyzmem treści filozoficznych i teologicznych. Zresztą, podobno tego rodzaju skarby kulturowe można znaleźć w katolickich rytach.
Pytanie tylko: po co to robić? Mamy za sobą dwa tysiące lat chrześcijaństwa, nie jesteśmy u progu dziejów. Zauważmy, że Kościół z rezerwą podchodzi nawet do „przeskakiwania” pomiędzy obrządkami wewnątrz katolicyzmu: kapłan rytu unickiego nie może odprawiać Tridentiny na zawołanie, nawet jeśli nauczył się jej z książek. Kapłan łaciński nie celebruje „dla odmiany” mszy etiopskiej. Narzeczeni melchiccy czy koptyjscy co do zasady biorą ślub w swoim rycie.
Tradycje tworzą pewną całość, są zamknięte. Oczywiście to trochę jak z komórką: błona przepuszcza niektóre pożyteczne substancje, powinno się to jednak dziać pod kontrolą. Jeżeli dysponujemy wieloma litaniami i różnymi wariantami modlitwy różańcowej (np. różaniec do Imienia Jezus), to chyba nic nie stracimy przez to, że do naszych praktyk nie włączymy 99 imion koranicznych. Jeżeli dysponujemy rozlicznymi praktykami postnymi w łonie rzymskiego katolicyzmu, to nie musimy przyjmować dyscypliny Kościoła Etiopskiego. Jeśli mamy rozbudowaną mistykę katolicką, to dlaczego mielibyśmy pochopnie sięgać po sufizm i zen?
Co więcej, za każdym razem byłoby to postępowanie na własną rękę – tak zresztą czynią współcześni duchowni, nieraz z opłakanym skutkiem. Rzym nie kwapi się do rozstrzygania trudnych spraw. Wypada więc przyjąć postawę chłodnej rezerwy wobec osób jawnie angażujących się w praktyki innych religii, zwłaszcza tam, gdzie wszelkie możliwości umiejscowienia ich w chrześcijańskim kontekście są mocno wątpliwe. Dość przypomnieć, że np. x. Rama Coomaraswamy, którego trudno byłoby przecież posądzać o niechęć do ortodoksyjnego hinduizmu, był przekonany, iż spotkania w Asyżu to coś złego, a księża trenujący jogę są „niepoważni” (silly).