Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Władysławie Studnickim
Cieszy niezwykle ukazanie się na półkach księgarskich książki Piotra Zychowicza Germanofil. Władysław Studnicki. Polak, który chciał sojuszu z III Rzeszą, będącej – można powiedzieć – zwieńczeniem procesu przywracania osoby i twórczości Studnickiego polskiej świadomości polityczno-historycznej. Proces ten zapoczątkowało w 1995 roku pierwsze wydanie Tragicznych manowców przez Pomorską Oficynę Wydawniczo-Reklamową „Mariol”, które wstępem poprzedził prof. Andrzej Piskozub. Potem pojawiły się pisma wybrane Studnickiego (wielkie podziękowania dla Wydawnictwa Adam Marszałek!), a w ostatnich latach Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej oraz wybór publicystyki O przymierze z Niemcami – tu serdeczne gratulacje dla wydawnictwa Universitas i niestrudzonego w edytorskich wysiłkach Jana Sadkiewicza, który ponadto wzbogacił literaturę na temat Studnickiego książką „Ci, którzy przekonać nie umieją”. Idea porozumienia polsko-niemieckiego w publicystyce Władysława Studnickiego i wileńskiego „Słowa” (do 1939). Badania nad myślą Studnickiego zapoczątkowane przez Jacka Gzellę [m.in. Myśl polityczna Władysława Studnickiego na tle koncepcji konserwatystów polskich (1918-1939); Zaborcy i sąsiedzi Polski w myśli społeczno-politycznej Władysława Studnickiego (do 1939 roku)] kontynuował, obok Sadkiewicza, Gaweł Strządała (Niemcy w myśli politycznej Władysława Studnickiego, Opole 2011). Doprawdy, możemy mieć powody do zadowolenia. I nikłą nadzieję, że reprezentowana przez Studnickiego metoda politycznego myślenia zyska nielicznych zwolenników i jeszcze mniej licznych naśladowców w kręgach polskiej klasy polityczno-publicystycznej.
Poświęcona Władysławowi Studnickiemu rozmowa Piotra Zychowicza ze Sławomirem Cenckiewiczem na kanale „Historia Realna” zatytułowana jest „Dlaczego Hitler odrzucił ofertę polskiego germanofila?”. Hitler nie miał czego odrzucać, ponieważ z „ofertą” mamy do czynienia wówczas, kiedy ktoś ma coś wartościowego do zaoferowania na rynku politycznym. Tymczasem Studnicki mógł jedynie dawać Hitlerowi dobre rady, jednakże dobre rady (naprawdę dobre!), to w polityce moneta o bardzo niskim nominale.
W książce Germanofil… Piotr Zychowicz opisuje działania, jakie podejmował Studnicki od października 1939 roku. Wystosował mianowicie szereg memoriałów do władz niemieckich, udał się także do Berlina, żeby osobiście porozmawiać z kanclerzem Hitlerem i przekonać go do zmiany polityki wobec narodu polskiego. Pada niekiedy zarzut, że Studnicki naiwnie wierzył, iż memoriały oraz rozmowy z ważnymi politykami zmienią sytuację, wpłyną na położenie sprawy polskiej. Widzi się w tym brak realizmu politycznego. A przecież akcja memoriałowa Studnickiego była jedyną możliwą formą legalnego politycznego działania w tamtym czasie i w tamtych warunkach. Uważał, że jej podjęcie jest jego patriotycznym obowiązkiem. A że nie przyniosła żadnych realnych skutków oprócz osobistych nieprzyjemności i upokorzeń dla niego samego? Cóż, przez całe życie pisał książki, broszury i artykuły, więc teraz też chciał krajowi służyć piórem. Pisał memoriały do Becka, a ten, nie czytając, wyrzucał je do kosza; pisał memoriały do Hitlera, ten robił to samo co Beck. Taki gorzki los nierzadko spotyka tych, co chcą doradzać „Książętom”.
Warto tu jednak zauważyć, że Studnicki swoje akcje polityczne prowadził wyłącznie własnymi siłami, w pełni samodzielnie, na własny rachunek (nawet bilet kolejowy do Berlina kupił za własne pieniądze). Natomiast polski rząd na wychodźstwie i Komenda Główna AK mogły akcje polityczno-wojskowe organizować tylko dzięki zasilaniu zewnętrznemu, nie prowadziły de facto żadnej samodzielnej działalności politycznej, lecz były wykonawcami planów politycznych wykuwanych w ośrodkach władzy położonych na wyższym poziomie geopolitycznym i geostrategicznym.
Gdyby Komenda Główna AK, zamiast wywoływać powstanie w Warszawie, pisała memoriały tak jak Studnicki, to by się lepiej przysłużyła sprawie polskiej.
Z niejakim zdumieniem przyjmuję zarzut doktrynerstwa formułowany czasami wobec Studnickiego. Jest to, moim zdaniem, zarzut całkowicie chybiony. Doktryner to, zgodnie ze słownikiem języka polskiego, ktoś, kto nie chce zrezygnować ze swoich poglądów ani ich zmienić, mimo że mogą one zupełnie nie przystawać do rzeczywistości. To określenie zupełnie nie pasuje do Studnickiego, który swoje koncepcje formułował na podstawie wielostronnej analizy rzeczywistości, uzasadniał je za pomocą rozbudowanej oraz racjonalnej argumentacji, odwołując się przy tym do danych gospodarczych, geopolitycznych, wojskowych i innych. Określenie „doktryner” o wiele bardziej pasuje do jego dawnych i obecnych adwersarzy.
Zarzuca się niekiedy Studnickiemu, że nie zauważył, iż III Rzesza to nie to samo co Rzesza wilhelmińska; Niemcy się zmienili, Niemcy się zmieniły, ale nasz bohater ugrzązł gdzieś na początku wieku. Wydawało mu się, że III Rzesza to Rzesza Hohenzollernów, pomylił mu się Göring z gen. Beselerem, a Hitler z cesarzem Wilhelmem II. Stąd też miał wiele złudzeń wobec nowych Niemiec i „nowych” Niemców. Ciekawe, czy Churchill i Roosevelt zauważyli, że komunistyczno-marksistowsko-leninowski Związek Sowiecki to nie to samo co Rosja Romanowów, Stalin to nie car Mikołaj II, a Mołotow to nie Sazonow? Zauważyli czy nie zauważyli, porozumienie z bolszewikiem Stalinem zawarli i przez kilka lat bardzo ściśle i ku obopólnemu pożytkowi współpracowali.
Nie tylko Niemcy i Rosja się zmieniły, zmienił się cały świat, nastała era masowej demokracji, nastąpił ostateczny koniec klasycznej dyplomacji i polityki zagranicznej prowadzonej przez wąskie elity. Dawna polityka gabinetowa odeszła w przeszłość, zasady prowadzenia polityki zagranicznej obowiązujące w masowej demokracji stały się normą właściwie dla wszystkich państw. Ideologizacja, emocjonalizacja, (re)sentymentalizacja i moralizacja polityki zagranicznej, konieczność mobilizowania szerokich mas dla celów wyznaczanych przez kierownictwa państw, kampanie propagandowe o natężeniu, o jakim nie śniło się dawnym przeddemokratycznym elitom władzy – wszystkie te zjawiska były w owym czasie powszechne i bynajmniej nie ograniczały się do Niemiec. Byłoby doprawdy czymś zdumiewającym, gdyby Studnicki wszystkie te procesy przeoczył. Zapewne uznał, że racjonalna mocarstwowa polityka siły nie znikła ze świata także i w nowych warunkach historycznych. Zacytujmy Johna J. Mearsheimera (Tragizm polityki mocarstw, przeł. Piotr Nowakowski i Jan Sadkiewicz, Universitas, Kraków 2019):
„Mocarstwa [wszystkie mocarstwa, a więc także Rzesza Niemiecka pod rządami Hitlera – TG] to nie bezmyślni agresorzy, zaślepieni pragnieniem potęgi do tego stopnia, by rozpętywać beznadziejne wojny lub dążyć do pyrrusowych zwycięstw. Wręcz przeciwnie – nim mocarstwo podejmie działania ofensywne, starannie analizuje aktualną równowagę sił i przewiduje, w jaki sposób inne państwa zareagują na jego posunięcia. Waży koszty i ryzyko, a także potencjalne korzyści, które może przynieść ofensywa – jeśli korzyści nie przeważają nad zagrożeniami, rezygnuje z działania, czekając na dogodniejszą sposobność” (s. 47).
„Nie znoszę komunizmu – stwierdził prezydent Roosevelt – ale dla pokonania Hitlera uścisnąłbym dłoń nawet diabłu” (s. 59).
„Również Stalin pokazał (i to niejednokrotnie), że rachunek sił przedkłada nad upodobania ideologiczne. Najdobitniejszym przykładem realizmu Stalina był układ o nieagresji zawarty przez ZSRR i nazistowskie Niemcy w sierpniu 1939” (s. 59) [Można to stwierdzenie odwrócić: „Również Hitler pokazał (i to niejednokrotnie), że rachunek sił przedkłada nad upodobania ideologiczne. Najdobitniejszym przykładem realizmu Hitlera był układ o nieagresji zawarty przez narodowosocjalistyczne Niemcy i ZSRR w sierpniu 1939 – TG.].
„Myśleniem jego [Hitlera] o stosunkach międzynarodowych rządziła prosta kalkulacja sił” (s. 222).
Romuald Szeremietiew wywodzi (zob. Romuald Szeremietiew, Niespełniony kolaborant, „Do Rzeczy”, 2020, nr 40), że „Studnicki de facto nakłaniał Becka do kapitulacji przed Niemcami”, nie rozumiał, że „Polska, ustępując Hitlerowi, wejdzie na drogę utraty własnego terytorium i likwidacji suwerenności państwowej”, nie dostrzegał, że niemieckie żądania to „była droga do zwasalizowania Polski”. Według Szeremietiewa przekonanie Studnickiego, iż w 1939 r. w relacjach z III Rzeszą Polska mogła doprowadzić do sytuacji, w której zachowałaby suwerenność oraz integralność terytorialną, będąc „zbrojnie neutralną”, było całkowicie nierealistyczne. Może było realistyczne, a może nie było, politycznej koncepcji Studnickiego nie zrealizowano, więc się tego nigdy nie dowiemy. Co innego polityka Mościckiego, Rydza-Śmigłego, Becka, Sławoja-Składkowskiego, którą – jako przeciwną do koncepcji Studnickiego – Szeremietiew uważa pewnie za superrealistyczną, mimo iż doprowadziła dokładnie do tego samego, do czego miała, według przewidywań Szeremietiewa, doprowadzić, nigdy nie zrealizowana, koncepcja Studnickiego, czyli do „kapitulacji przed Niemcami”, do „utraty własnego terytorium i likwidacji suwerenności państwowej”, a w następnych dziesięcioleciach do „zwasalizowania Polski”.
Szeremietiew, określając Studnickiego wdzięcznym mianem „niespełnionego kolaboranta”, jakoś zapomina o tym, że w tamtej globalnej konfiguracji geostrategiczno-geopolitycznej polski rząd na wychodźstwie i Komenda Główna Armii Krajowej musiały, chcąc nie chcąc, „kolaborować” ze Związkiem Sowieckim. Nie chcieli nasi politycy w 1939 roku zawrzeć sojuszu z Hitlerem, musieli zawrzeć ze Stalinem. Taka czy inna „kolaboracja” była w tamtym momencie nie do uniknięcia. Wolno oczywiście argumentować, że realni „kolaboranci” Stalina mniej się skompromitowali niż Studnicki – niespełniony „kolaborant” Hitlera. Czy jednak jest to dostateczne usprawiedliwienie, aby „kolaboranci” Stalina i ich współcześni apologeci patrzyli na niego z góry?
Przyczyna, dla której Studnicki ze swoją koncepcją polskiej polityki zagranicznej, wywołuje ciągle tak emocjonalne spory, jest prosta: wydarzenia jesieni 1939 roku miały dziejowe konsekwencje dla naszego narodu. Trudno się więc dziwić, że tak wielu ludzi stawiało i stawia sobie pytanie, czy można było uniknąć klęski, wybierając wówczas inną opcję w polityce zagranicznej. O tym, że należało pójść na ugodę z Rzeszą Niemiecką, pisał dawno temu np. Artur Ławniczak w artykule Czy można było inaczej? O polityce polskiej lat 30-tych – rewizjonistycznie („Myśl Polska”, 2 kwietnia 1995) – notabene artykuł Ławniczaka zawierał jak w pigułce wszystkie argumenty wysunięte 17 lat później w książce Pakt Ribbentrop-Beck przez Piotra Zychowicza, który w chwili, kiedy wrocławski prawnik publikował swój tekst, uczęszczał jeszcze do liceum. Dodajmy, że Ławniczak, choć uważał, iż korzystniejsza byłaby oczywiście „opcja niemiecka”, sądził jednocześnie, że dla Polski w 1939 roku każde inne rozwiązanie niż sojusz z Anglią i Francją, czyli sojusz albo z Niemcami, albo ze Związkiem Sowieckim, byłoby lepsze. Są też tacy, którzy przekonują, że należało w pierwszej kolejności podjąć grę ze Związkiem Radzieckim – taki scenariusz przedstawił Konrad Rękas w artykule Pakt Piłsudski-Stalin („Myśl Polska”, 4–11 kwietnia 1999).
Amerykański historyk David Hoggan nie był jedynym, który zastanawiał się nad niezrozumiałym – w jego opinii – postępowaniem Warszawy, polegającym na wstrzymaniu się od wyboru jednej z opcji. Można zasadnie pytać – pisał Hoggan – dlaczego Warszawa w obliczu zagrożenia przez Sowiety odrzuciła ofertę niemiecką uznania polskich granic z 1919 roku. Fakt, że polityka polska nie potrafiła zdecydować się na wybór geopolitycznego kierunku, jej nieprzejednana postawa wobec sąsiadujących z Polską mocarstw musiały doprowadzić prostą drogą do katastrofy państwa. Świadczy to, zdaniem Hoggana, o „samobójczym rysie w postawie Polaków”, nad którym należy ubolewać (zob. Hoggan, Frankreichs Widerstand gegen den Zweiten Weltkrieg. Die französische Außenpolitik von 1934 bis 1939, Tübingen 1963, s. 419). Dodajmy, że według Hoggana Beck przez kilka lat prowadził w sumie „finezyjną” grę dyplomatyczną, niestety w ostatecznym rozrachunku przegrał.
Większość historyków i publicystów historycznych stoi – jak wiadomo – na stanowisku, że to, co się stało, stać się musiało, a ekipa sanacyjna, wybierając „opcję francusko-brytyjską”, prowadziła jedyną możliwą, a co za tym idzie, jedynie słuszną politykę. Na zagadnienie to spojrzeć można z czysto politycznej perspektywy, wychodząc z podstawowego założenia, iż naczelnym imperatywem każdej klasy rządzącej jest dążenie do samozachowania, do utwierdzenia swojego politycznego bytu, jednym słowem – do istnienia. To jest fundamentalne kryterium każdej polityki: czy dana klasa rządząca w rywalizacji z klasami rządzącymi innych państw potrafi je zwyciężyć, uzyskać nad nimi przewagę, zachować równowagę, a przynajmniej przetrwać. Tymczasem polska klasa rządząca, z ekipą Rydza-Śmigłego, Sławoja-Składkowskiego, Mościckiego i Becka na czele, nie tylko, że nie zwyciężyła w rywalizacji z innymi klasami rządzącymi i nie zyskała przewagi, nie tylko, że nie utrzymała równowagi, ale w ogóle nie przetrwała jako klasa rządząca – nastąpiła jej całkowita polityczna zagłada. Zdarzało się niejednokrotnie w historii, że dana klasa rządząca przegrywała wojnę, musiała iść na ustępstwa wobec innych państw, oddać część kontrolowanego przez siebie terytorium, ale mimo wszystko potrafiła utrzymać się u władzy. W tym przypadku było inaczej: ówczesna polska klasa rządząca uległa anihilacji – część zginęła z rąk niemieckich lub sowieckich okupantów, część udała się na emigrację i uległa rozproszeniu po świecie, i nigdy już do władzy nad narodem polskim nie powróciła. Musiała odejść z polityki na zawsze. Większej klęski politycznej, będącej jednocześnie klęską, by tak rzec, egzystencjalną, wyobrazić sobie nie sposób. Ergo: polityka, której klęska ta była bezpośrednim skutkiem, musiała być ex definitione najgorszą z możliwych.
W artykule opublikowanym w 2019 r. na portalu konserwatyzm.pl, zatytułowanym Studnicki-Tusk-Mitteleuropa, prof. Wielomski nazwał Władysława Studnickiego „patologicznym germanofilem”. Studnicki wypracował przemyślaną i dobrze uargumentowaną koncepcję polskiej polityki zagranicznej. Wolno się z nią nie zgadzać, ale używanie wobec niego inwektyw, bo inaczej tego nazwać nie można, znacząco obniża poziom polityczno-historycznej debaty. Prof. Wielomski wyraża się ponadto z lekceważeniem o interesującym i ważnym polskim pisarzu politycznym, pisząc, że się „naczytał teoretyków” niemieckich, a potem za nimi powtarzał. Cóż, nie każdy potrafi – jak niektórzy profesorowie – wywieść koncepcje polityczne wyłącznie z głębin swojej przepastnej inteligencji, wzbudzając powszechny zachwyt dla ich oryginalności i przenikliwości.
Według prof. Wielomskiego Studnicki uważał, że „polska gospodarka winna stanowić podwykonawcę dla niemieckiego przemysłu, dostarczając zarazem za Odrę świeżej żywności i taniego robotnika dla tamtejszej industrii”. Kiedy jednak zajrzymy do artykułów Studnickiego zebranych przez Jana Sadkiewicza (zob. Władysław Studnicki, O przymierze z Niemcami. Wybór pism 1923-1939, Kraków 2019), łatwo przekonamy się, że rzecz ma się dokładnie odwrotnie. Przez wiele artykułów przewija się motyw poszukiwania dróg wyjścia Polski z gospodarczego zacofania. Studnicki rozpaczliwie wręcz szuka sposobów na uprzemysłowienie kraju i jego modernizację. Nie proponuje wcale (co sugeruje prof. Wielomski sformułowaniem „polska gospodarka winna…”), aby „polska gospodarka stanowiła podwykonawcę dla niemieckiego przemysłu, dostarczając zarazem za Odrę świeżej żywności i taniego robotnika dla tamtejszej industrii”, wprost przeciwnie, bezustannie przemyśliwuje nad tym, jak ten fatalny stan zmienić. Oddać mu więc należy sprawiedliwość, a jeśli jego propozycje ocenia się negatywnie, to należałoby to w choćby kilku zdaniach uzasadnić i zarysować dla nich alternatywę, zamiast arogancko przekręcać jego główną myśl. Doprawdy nie przystoi z autora kilkunastu dużych książek, kilkudziesięciu broszur, wielu artykułów w poważnych czasopismach, człowieka o długiej biografii politycznej i bogatych doświadczeniach politycznych, pozostającego w stosunkach z ludźmi z wysokich sfer politycznych i obserwującego z bliska mechanizmy władzy, robić politycznego półgłówka, który chciał z Polski koniecznie zrobić „wasala Niemiec”.
Adam Wielomski zarzucił Studnickiemu „patologiczne germanofilstwo” i dążenie do „dobrowolnej wasalizacji” Polski wobec Niemiec. Zasób propagandowych terminów rodem z notatnika agitatora wydatnie wzbogacił Piotr Gursztyn w swojej książce Ribbentrop-Beck. Czy pakt Polska-Niemcy był możliwy? (Wrocław 2018), obrzucając Studnickiego wyzwiskami: „papież polskiego kapitulanctwa”, „postrzelony staruszek”, „wariat”, „prowokator”. Jeszcze trochę, a obaj uznaliby Studnickiego za „niemiecki kanał wpływu”, „szwabską onucę” czy przedstawiciela „niemieckiej piątej kolumny”. Cóż za prześmieszna scena: Studnickiego zgodnie atakują – nazwać te ataki nierzeczowymi znaczyłoby przesadzić w pochwałach – postsanacyjny publicysta Gursztyn i postendecki publicysta Wielomski. Prześmieszna, ale bardzo charakterystyczna – pogrobowców dawno umarłych obozów łączy zapiekła polityczna niechęć, by nie powiedzieć nienawiść, do Studnickiego. Jej źródła są dość oczywiste.
To prawda, koncepcja Studnickiego przegrała, ale była to przegrana osamotnionego publicysty i pisarza politycznego, natomiast przegrana sanacji, endecji, socjalistów, całej polskiej klasy politycznej, była przegraną wielkich obozów polityczno-ideologicznych, przegraną tych, którzy rządzili państwem lub sprawowali rząd dusz. Współcześni kontynuatorzy (epigoni) tych przegranych obozów wynoszą się ponad przegranego Studnickiego, a swoją nad nim (rzekomą) wyższość moralno-polityczną manifestują, obrzucając go obraźliwymi epitetami. Usiłują w ten sposób zamaskować prawdziwe przyczyny przegranej obozów, z którymi się identyfikują, i zniszczyć moralnie oraz politycznie tego, kto im tę klęskę wyprorokował.
Do „obszczekiwania” Studnickiego zabrano się także przy okazji zeszłorocznej edycji konkursu Książka Historyczna Roku, do którego zgłoszono jego dzieło Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej. Finaliści konkursu Maciej Gawlikowski i Mirosław Lewandowski podają (Kompromitacja historyczna roku, „Ale Historia”, „Gazeta Wyborcza”, 7 stycznia 2020), że jeden z członków jury przyznał, iż „duża część tej książki ma charakter antysemicki”. Ponadto „na antysemicki charakter tej pracy zwrócili uwagę jurorom dopiero organizatorzy”. Gawlikowski i Lewandowski informują, że „doszło do burzliwej dyskusji, w której część jurorów porównywała książkę Studnickiego do…”, no, do czego? Zgadliście Państwo! Do Mein Kampf przewodniczącego NSDAP Adolfa Hitlera! Zatem nie tylko „zwolennik wasalizacji Polski”, „papież polskiego kapitulanctwa”, „postrzelony staruszek”, „wariat”, „prowokator”, „patologiczny germanofil”, „niespełniony kolaborant”, ale i „antysemita”, i „hitlerowiec”. Na śmietnik historii (idei politycznych) z nim!
Gawlikowski i Lewandowski napisali: „W gronie historyków jest powszechnie wiadomo, że przed wojną polskie władze zablokowały sprzedaż książki Studnickiego m.in. z uwagi na jej antysemicką i proniemiecką (a mówimy o III Rzeszy) treść”. Blokowali kiedyś, najchętniej blokowaliby i dziś. Gursztyn, Wielomski, Szeremietiew, „organizatorzy konkursu”, „jeden z członków jury”, „część jurorów” kontynuują na płaszczyźnie ideowo-politycznej i symbolicznej to, co zapoczątkowali rządzący II RP, konfiskując Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej i zamierzając zamknąć autora w Berezie Kartuskiej! Niesłychane, zamierzali uwięzić człowieka, o którym bez przesady można powiedzieć, że „był chory na Polskę”!
W ściśle tajnym liście ministra spraw zagranicznych RP do Naczelnego Wodza z 11 września 1939 r. minister Beck pozwala sobie przypomnieć „konieczność zarządzenia obserwacji Studnickiego, który znajduje się w Warszawie” (zob. Polska polityka zagraniczna w latach 1926-1939; na podstawie tekstów min. Józefa Becka opracowała Anna M. Cienciała, Instytut Literacki, Paryż 1990, s. 409). Konfiskować, blokować, obserwować „wroga”, obrzucać zniewagami, tępić, szkalować, dyskredytować, zamykać, kiedyś w realnej, dziś w symbolicznej Berezie Kartuskiej – oto co potrafią zgotować „samotnemu rycerzowi sprawy polskiej” rodacy, którzy nie wahają się przed amputowaniem części korpusu polskiej myśli politycznej XX wieku. Cóż powiedziałby Studnicki, gdyby na łamach tygodnika „Myśl Polska” (24–31 marca 2019) przeczytał, że „był tylko i wyłącznie pudłem rezonansowym niemieckiej propagandy” (nazwiska autora/autorki tej opinii, godnej pracownika średniego szczebla aparatu propagandowego sanacji, endecji lub pezetpeeru, nie zapamiętałem albo zdążyłem już zapomnieć). Zapewne jedynie gorzko by się uśmiechnął. Albo i pomyślał: „Ani chybi, znowu jakiegoś polskojęzycznego – moskiewskiego albo anglomasońskiego – agenta wpływu na mnie poszczuli, znowu jakieś pudło rezonansowe ich antypolskiej propagandy się odezwało”. Bo rzeczywiście tak prymitywne oskarżenie mógł formułować tylko ktoś, kto świadomie pragnie zubożyć, wykastrować tradycje polskiej myśli politycznej, a tym samym osłabić nasz naród pod względem duchowym i intelektualnym. Dopuszczam naturalnie myśl, że wchodzi tu raczej w grę nie celowe działanie, ale zwyczajna ignorancja połączona z jakąś przedziwną intelektualną butą i pogardą wobec człowieka zasłużonego dla sprawy polskiej i dla polskiej myśli politycznej. Być może zresztą taki prostacki styl polemiczny obowiązuje we współczesnej twitterowej „debacie publicznej”, w której ramach przekazy kieruje się do odbiorców o niezbyt skomplikowanej umysłowości.
Na przełomie lat 1996/97 jedno z niemieckich wydawnictw zamierzało wznowić książkę Władysława Studnickiego Irrwege in Polen, wydaną po raz pierwszy w 1951 roku w Getyndze. Wydawnictwo zwróciło się do redakcji „Stańczyka” z prośbą o przygotowanie przedmowy do tejże edycji. Ostatecznie do drugiego wydania w Niemczech Tragicznych manowców nie doszło (podobnie zresztą, jak nie doszło do powołania nieco później we Wrocławiu Fundacji im. Władysława Studnickiego), napisana zaś przez Andrzeja Maśnicę przedmowa z jakichś względów – zapewne „technicznych”, bo przecież nie ideowo-politycznych – których po tak długim czasie nie sposób ustalić, nie trafiła na łamy „Stańczyka”. Maszynopis zawieruszył się gdzieś pośród masy innych, nawarstwiających się przez lata w redakcyjnym archiwum. Sądzę, że warto dziś tę przedmowę do niewznowionej w Niemczech książki Studnickiego, odnalezioną przypadkiem po wielu latach, opublikować i przeczytać.
TG
Myślałem o podobieństwie Pana do Podbipięty, pan mały – on atleta. Ale uporczywość jest waszą wspólną cechą. (z listu Henryka Sienkiewicza do Władysława Studnickiego)
O tym, jak niesprawiedliwie potraktowano w ojczyźnie dorobek autora Tragicznych manowców, zaświadcza wymownie fakt, że książka ta napisana w Londynie prawdopodobnie w 1949 roku, a której pierwsze wydanie za sprawą Der Göttinger Arbeitskreis ukazało się w sierpniu 1951 roku w Niemczech, na swą polskojęzyczną premierę czekała prawie pół wieku. A przecież Władysław Studnicki jest bezsprzecznie jednym z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych dla sprawy polskiej twórców myśli politycznej dwudziestego stulecia. W trakcie pięciu dziesiątek lat swej pisarskiej i publicystycznej aktywności zapalał iskrami swych konceptów i idei czyny tych, którzy nierzadko „zwalczając go i wyśmiewając, powtarzali jego argumenty jako swoje” i „brali skwapliwie na siebie wdzięczne brzemię zasług, które sprawiedliwie jemu przypaść powinny”. Władysław Studnicki upominać się o należne sobie miejsce w najnowszej historii Polski i w pamięci potomnych nie potrafił i nie chciał. Zimna kalkulacja i surowy osąd rzeczywistości, a z drugiej strony bezinteresowna i uparta wiara w słuszność wypowiadanych przez siebie diagnoz i prognoz, na równi z nazbyt może prostolinijną, a przez to częstokroć nietaktowną bądź naiwną linią postępowania uniemożliwiły niegdysiejszemu bliskiemu współpracownikowi Józefa Piłsudskiego odegranie roli, do której wydawał się powołany.
Jak słusznie zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz, uczeń i współpracownik Studnickiego w okresie II Rzeczypospolitej, „Studnicki święcie wierzył w racjonalny argument. Zdawało mu się, że w polityce ten jest silniejszy, kto lepiej, kto rozumniej, kto logiczniej zbuduje swój argument i głośno go wypowie. I na tym polegał jego błąd”. Wypowiadając swe myśli do końca, świadomie rezygnując z niedopowiedzeń, mając za tchórzostwo względy na aktualne polityczne koniunktury i na bohaterów sezonu, odmawiając publicznie rozumu i kwalifikacji ludziom, od których zawisły szanse realizacji jego projektów czy chociażby zgoda na przeprowadzenie publicznej na ich temat debaty, zarazem krocząc pod prąd oficjalnej linii polskiej polityki przedwrześniowej – Studnicki dodawał jedynie do politycznych kolejny i decydujący argument przeciwko sprawie, której bronił: niechęć i wręcz nienawiść, które wzbudzał. Toteż jego System polityczny Europy a Polska z 1935 roku mógł wywołać prawdziwą debatę polityczną na zachodzie Europy, gwałtowną reakcję Mołotowa, interpelacje we francuskim parlamencie i spory w Niemczech, lecz w Polsce, gdzie Studnicki zwyczajnie naraził się panom ministrom i dyrektorom departamentów, o taryfie ulgowej mowy być nie mogło: czynniki oficjalne z należytą godnością przemilczały książkę. Koniec końców, zepchnięty do politycznego getta przez „ludzi ubogich duchem”, jak sam nazywał polskich polityków, w obliczu narastającego konfliktu polsko-niemieckiego autor Wyznań germanofila polskiego – zamiast recenzentem deklaracji i poczynań – stał się dla obozu władzy kimś, komu z definicji odmawia się racji, z kim się nie dyskutuje, kto zasługuje wyłącznie na potępienie, mianowicie agentem wpływu wrogiej Polsce polityki niemieckiej.
Także historycy, nazbyt często pochłonięci pisaniem hagiografii współczesnych im licencjonowanych wybitnych Polaków, nie potrafili do dziś dnia oddać sprawiedliwości autorowi Sprawy polskiej: dosyć stwierdzić, że przez czterdzieści cztery lata, jakie upłynęły od śmierci tego, który „żył, aż po wilgotną śmierć w Londynie, jedną obsesją – Polską”, nie opublikowano w kraju i na emigracji ani jednej całościowej biografii politycznej Studnickiego.
Po II wojnie światowej w ramach oficjalnej historiografii wzmiankowano Studnickiego głównie jako „patologicznego germanofila” i zarzucano mu wojenną kolaborację z okupantem. Kto nie chciał wpisać się w obowiązującą wykładnię, na ogół o istnieniu Studnickiego nie wspominał; jedynie nieliczni publicyści zdobyli się na otwarty i wyważony osąd jego roli i zasług w najnowszej historii Polski. A przecież wpływ Studnickiego jako politycznego stratega i twórcy myśli politycznej na politykę polską i polskich polityków, szczególnie przed I wojną światową i w jej trakcie, był niewspółmiernie większy aniżeli jego znaczenie jako polityka. Nie gustujący jednak w skomplikowanej i mało efektownej maszynerii kompromisów politycznych, Studnicki nie był i nie umiał być skutecznym politykiem, nawet jeśli miał rację i budzący zasłużony respekt, talent w jej prezentowaniu. Koncepcja paktu polsko-niemieckiego opracowana i propagowana przez Studnickiego nieprzerwanie od roku 1915 legła ostatecznie pod gruzami powstańczej Warszawy, odrzucona zarówno przez Polaków, jak i hitlerowskie Niemcy. Studnicki opuszczał kraj w sierpniu 1944 roku tragicznie samotny, patron przegranej sprawy, dumny recenzent poczynań władz okupacyjnych – który miał czelność zadać kilka kłopotliwych pytań zadowolonym z siebie kierownikom propagandy, policji politycznej i spraw zagranicznych Tysiącletniej Rzeszy, za co został przykładnie aresztowany i uwięziony przez tych, których interesów usiłował bronić. Zarazem bezkompromisowy krytyk samobójczej polityki samozwańczych reprezentantów narodu polskiego, hojnie i lekkomyślnie ferujących kapturowe wyroki śmierci i szafujących polską krwią – który ośmielił się wywodzić, że jedynym beneficjentem szeroko zakrojonej akcji dywersyjnej podziemia jest bolszewicka Rosja, za co naznaczono go piętnem infamisa, potraktowano nazbyt łatwym szyderstwem, w końcu zaś zepchnięto w otchłań zapomnienia (mowa zarówno o tych, którzy szukali pomocy dla Polski w Londynie, jak i o tych, którzy szukali protektora dla niej w Moskwie). Studnicki, pisząc Tragiczne manowce, był dojmująco świadom narodowego i osobistego tragizmu, który stał się jego i Polaków udziałem. Ten naonczas ponad osiemdziesięcioletni zapomniany i samotny mędrzec spogląda z dalekiego i niechcianego Londynu na obraz tragicznej klęski Polski, nosząc w sobie nieubłaganą świadomość klęski swych idei. W świecie, w którym pogasły światła złudzeń, kreśli swoje refleksje dla tych, którzy przyjdą, w pokornej nadziei, że dowiadując się o rzeczywistych powodach klęski, zechcą być może wyciągnąć z niej naukę na przyszłość.
Każdy, kto uważnie przeczyta jego książkę, zauważy, że jej autor nie usiłuje ścigać się na jej kartach z własną przeszłością; że, mówiąc słowami Eliota, nie odprawia on egzekwii nad klęską człowieka sukcesu, nie delektuje się własnym pesymizmem, nie epatuje nim czytelnika. W istocie Studnicki z właściwą jego życiowej postawie bezinteresowną brawurą sądów podejmuje wysiłek odgrzebania spod wojennych zgliszcz tego wszystkiego, co wciąż aktualne, i tego, co obowiązuje zawsze. W przedmowie do Tragicznych manowców przyznaje wszak, że towarzyszy mu pragnienie „przytłumienia poczucia krzywd doznanych i ugaszenia pragnienia zemsty”, gdyż zadaniem polityki „nie jest podżeganie do zemsty, lecz poprawienie sytuacji narodu”. Jest jasne, że Studnicki wypowiada swe precyzyjne, ostre, lodowate aż do bólu sądy, by zadośćuczynić swej powinności i służbie wobec ojczyzny: z myślą o Polsce. Lecz właśnie dlatego, że widzi jej miejsce na mapie Europy i świata w syjamskim związku z Niemcami, że widzi jej sprawy przez pryzmat polsko-niemieckich losów między wielkimi wojnami i w ich trakcie, w szczególności przez pryzmat doświadczeń obu okupacji – Studnicki ma tyleż samo do przekazania swym politycznym przyjaciołom i wrogom w Niemczech, co i w Polsce. Może zatem paradoksalnie książka Studnickiego jest dzisiaj dla Niemców ważniejsza, bardziej nawet aktualna niźli przed pół wiekiem?
Bo oto po latach propagandy i praktyki przezwyciężania przeszłości pokolenie synów i wnuków twórców III Rzeszy coraz śmielej podejmuje trud jej zrozumienia, strzeliste akty rytualnego potępiania i odsądzania od czci i wiary ojców i dziadów pozostawiając tym, którzy niczego nie zrozumieli i niczego nie zdołali zapomnieć. Nieco jednak wbrew nadziei wierzę, że książka Studnickiego, pomagając myślącym czytelnikom w krytycznym spojrzeniu na Niemcy oczyma ich wiernego przyjaciela i niechcianego sojusznika, zarazem zobliguje ich do zawsze inspirującego myślenia w kategoriach potencjalnych możliwości i zaprzepaszczonych koniunktur, pozwoli skonfrontować nazbyt łatwe sądy z niezwykle złożoną materią spraw polsko-niemieckich. I jeżeli powiedzie się Tragicznym manowcom przeniesienie choćby fragmentów niedawnej polsko-niemieckiej przeszłości ze sfery hipermoralnej demonologii na grunt wielobarwnej i nierzadko paradoksalnej historycznej rzeczywistości, to trud zapoznanego „chorążego myśli polskiej” zostanie wynagrodzony.
Andrzej Maśnica