Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Perypetie opiekuńczego państwa
By uczynić z ludzi niewolników, należy im wmówić, że wszystkie problemy to problemy społeczne.
(Mikołaj Gómez Dávila)
Podstawą oglądu rzeczywistości gospodarczej i politycznej (a może nawet wszystkich aspektów naszego życia…) powinno być rozpoznanie, „co widać, a czego nie widać”. Nieprzypadkowo taki właśnie tytuł nosi słynna książeczka francuskiego ekonomisty Fryderyka Bastiata, wydana ponad półtora wieku temu. Autor w zwięzły i zrozumiały sposób tłumaczy w niej najważniejsze zasady działania gospodarki, a przede wszystkim obala upowszechnione mity, które sporej liczbie ludzi wydają się rozsądne i przekonujące.
Można tu podać przykład „metafory rozbitej szyby”, a więc przeświadczenia (żywionego przez zaskakująco wielu poczciwych obywateli), że z rozbicia sklepowej witryny przez niesfornego łobuza płynie pewien pożytek. Oto bowiem właściciel będzie musiał wybrać się do szklarza po nową szybę. Dzięki temu szklarz zarobi pewną ilość pieniędzy, z których przynajmniej część wyda „na życie”, co oznacza, że on z kolei da zarobić piekarzowi, krawcowi czy karczmarzowi. Krótko mówiąc: pieniądz wszedł w obieg, gospodarka się rozkręciła, a niefortunna strata szyby ostatecznie wyszła społeczeństwu na dobre. Bastiat umiejętnie doprowadza to rozumowanie do absurdu, pokazując to, czego nie widać: Nie widać, że skoro nasz mieszczanin wydał sześć franków na jedną rzecz, to nie będzie już mógł ich wydać na coś innego. Nie widać, że gdyby nie musiał wymienić szyby, kupiłby sobie na przykład nowe buty albo wzbogacił swoją biblioteczkę o kolejną książkę. Krótko mówiąc, z owych sześciu franków zrobiłby jakikolwiek inny użytek, którego już nie zrobi.
Podobnie Bastiat rozprawia się z przeświadczeniem, że należy organizować „roboty publiczne” tylko po to, „by ludzie znaleźli zatrudnienie”, a także z postulatami protekcjonizmu gospodarczego (odgórnej, państwowej ochrony „rodzimego przemysłu”). Te ostatnie hasła ośmiesza za pomocą ironicznej „petycji producentów świec”, w której fabrykanci świec domagają się ukrócenia nieuczciwej konkurencji ze strony „zagranicznego producenta światła”, jakim jest… Słońce!1
Nauki Bastiata powtórzył i rozwinął amerykański publicysta Henryk Hazzlitt w swojej Ekonomii w jednej lekcji. Książka ta omawia (i dosłownie równa z ziemią za pomocą nieubłaganej logiki) kilkanaście powszechnych poglądów na temat działania gospodarki. Hazzlitt wykazuje m.in., w jaki sposób zawodzi rządowa kontrola cen mieszkań (i cen w ogóle), czemu nie powinniśmy bać się maszyn i nowych technologii oraz dlaczego tanie, sztucznie gwarantowane przez państwo kredyty są błędnym rozwiązaniem.
Obie wspomniane książki wydano wiele lat temu, a mimo to logiczne myślenie wciąż nie może się przebić do świadomości ludzi. Rezultatem jest między innymi częste niedostrzeganie faktu, że w ostatecznym rozrachunku nie ma darmowych obiadów i jeśli państwo coś nam daje, to skądś musiało wcześniej wziąć. Stąd też ogół ludzi jest przeświadczony, że dobrym znakiem jest sytuacja, w której rodziny, jednostki czy „grupy społeczne” są „wspierane” funduszami z budżetu. W istocie jest to oczywiście nic innego, jak redystrybucja, czyli przelewanie z kieszeni jednych w kieszenie drugich (po potrąceniu odpowiednich kosztów związanych z obsługą całego manewru przez rozrośniętą biurokrację).
Spójrzmy na przykłady. Jak pisze Tomasz Cukiernik w numerze 22. „Najwyższego Czasu!”, powołując się na dane Instytutu Katona, w 2011 roku wydatki amerykańskiego rządu federalnego na 126 różnych programów walki z ubóstwem przekroczyły 668 mld dolarów. Dodatkowo wydatki władz stanowych i lokalnych na te cele wyniosły 284 mld dolarów (…). To 6,3% PKB Stanów Zjednoczonych, a trzeba pamiętać, że liczby te nie uwzględniają Social Security (ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych), czyli kwoty 779 mld dolarów. Wydatki rządu USA na cele socjalne zwiększają się niemal nieustannie od kilkudziesięciu lat, ale polityka ta wcale nie daje oczekiwanych rezultatów – skoro procent ludzi dotkniętych tym, co oficjalnie określa się w USA mianem „biedy”, od dawna jest mniej więcej taki sam i sięga kilkunastu procent ludności. Rozrost państwa opiekuńczego prowadzi z jednej strony do wzrostu liczby urzędników, zajmujących się kolejnymi „programami”, z drugiej zaś – do wytworzenia się wśród obywateli (szczególnie dotyczy to czarnoskórej mniejszości, choć oczywiście nie tylko) stałej postawy roszczeniowej i równoczesnej bierności, jeśli chodzi o poprawę swego bytu. Jest to zjawisko ze wszech miar patologiczne. W pewnym stopniu zachodzi ono także w Polsce, acz należy pamiętać, że każdy kraj ma swoją specyfikę. Na przykład u nas pewną przesadą byłoby utyskiwanie na zbytnią wysokość i dostępność zasiłków dla bezrobotnych, ale nie zmienia to faktu, że istnieją inne pola do nadużyć. Jednym z nich są na przykład programy pomocy żywnościowej organizowane przez Unię Europejską. Skądinąd wiadomo, że w różnych regionach Polski sympatyczne paczki z makaronem, kaszą, płatkami owsianymi czy gulaszem, teoretycznie przeznaczone dla najuboższych, trafiają w ręce „krewnych i znajomych”, a nawet bywają sprzedawane na wiejskich targowiskach. Nic dziwnego: „potrzebujący” nie potrzebują ich aż tak bardzo i w takiej ilości, no ale skoro „dają”, to żal nie wziąć…
Patologiczny jest także system emerytalny, w którym stosunkowo wąskie grupy uprzywilejowane cieszą się zarówno wiekiem emerytalnym niższym od zwykłego, jak i wyższymi świadczeniami. 30% mężczyzn i 18% kobiet pobierających emeryturę w Polsce nie osiągnęło jeszcze ustawowego wieku emerytalnego. Dotyczy to w szczególności tzw. służb mundurowych, w których dotąd wystarczyło przepracowanie raptem… 15 lat, by móc przejść na państwową emeryturę. Rząd zmienił niedawno ten przepis, wprowadzając – z terminem wypowiedzenia 15 lat – obowiązek 25 lat stażu pracy.
Problemy z wypłacalnością ZUS wynikają oczywiście z absurdalności systemu, opracowanego jeszcze w XIX-wiecznych Prusach w ramach tzw. Kathedersozialismus. Idea nie polega na tym, że każdy odkłada na swoje konto, z którego później pobiera rentę, ale na tym, że ze składek płaconych przez obecnych pracowników finansuje się bieżące wypłaty emerytur. Może to funkcjonować przy założeniu, że pracujących jest znacznie więcej niż emerytów oraz że ogólna sytuacja gospodarcza jest w miarę dobra. Zachwianie równowagi skutkuje tym, że piramida wiekowa zmienia się w trapez i rodzą się kłopoty. Wówczas rząd zaczyna dokładać do ZUS z budżetu, a więc ze „zwykłych” podatków. I tak to się wszystko kręci… z coraz większymi problemami. Cóż, według wielu analityków upadek obecnego systemu jest nieuchronny – w perspektywie kilkunastu, najdalej kilkudziesięciu lat.
1 Argument ten współcześnie można rozwinąć o pomysł na petycję, w której producenci żarówek domagaliby się zakazu produkcji świec. Albo na odwrót. Ach, zresztą, od kiedy Unia Europejska zakazała sprzedaży żarówek stuwatowych, wiadomo, że każdy czarny humor można przekuć w akt biurokratyczny — przypis red. nacz. Portalu.