Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » Z mojego archiwum: Papini ― katolik „nietolerancyjny”

Z mojego archiwum: Papini ― katolik „nietolerancyjny”

Jacek Bartyzel

Pisarze wiedzą, że łaska publiczności literackiej na pstrym koniu jeździ, a byłby to fakt zupełnie naturalny, gdyby nie wpływali na niego, i mało czystymi metodami, bukmacherzy od „politycznej poprawności”, którzy opanowawszy w naszych czasach prawie zupełnie wielkie domy wydawnicze, magazyny literackie i media, „poprawiają” hierarchie artystyczne, windując autorów „słusznych” i spychając w doły niepamięci „niesłusznych”. Bardzo charakterystycznym przykładem tego procederu jest manipulacja dokonana na XX-wiecznej literaturze włoskiej, która kojarzona jest dziś prawie wyłącznie z efekciarskimi płodami postmodernistycznego żonglera Umberta Eco, podczas gdy wielu znakomitych pisarzy, jak na przykład Corradini, Evola czy Eugenio Corti, jest zupełnie przemilczanych, i to z powodów wyłącznie ideologicznych. Nawet Pirandello, który miał nieszczęście poprzeć faszyzm, jest ledwie tolerowany. Ale przede wszystkim skazano na zapomnienie pisarza, który w okresie międzywojennym wymieniany był jednym tchem z Anglikiem Chestertonem i Francuzem Bernanosem jako największy prozator katolicki stulecia – Giovanniego Papiniego (1881–1956). Dlaczego? Powód jest prosty: bezkompromisowy, staroświecki i reakcyjny katolicyzm Papiniego w żaden sposób nie da się oswoić i dopasować do „tolerancjonistycznego” świata.

Co gorsza, ryzykując przypominanie życia i dzieła Papiniego, nie da się uniknąć „zgorszenia” wywołanego bezwstydnie oczywistym faktem, że jego „średniowieczny” fundamentalizm był owocem działania Łaski, która do żywego dotknęła grzesznika miotającego najokropniejsze bluźnierstwa. Papini nie był bowiem katolikiem „socjologicznym”, z urodzenia i tradycji domowej. Przeciwnie: urodził się (we Florencji) w rodzinie, której ojciec – wojujący ateista i garibaldczyk – świadomie pozbawił syna jakiegokolwiek wychowania religijnego (nawet chrztu matka udzieliła mu potajemnie i bez wiedzy ojca). Na domiar złego trudny i gwałtowny charakter młodego Giovanniego sprawił, że wyrzucano go z każdej szkoły, do której uczęszczał; ostatecznie był zupełnym samoukiem pochłaniającym książki z biblioteki publicznej. Przez wiele lat Papini w nienawiści do religii katolickiej nic a nic nie ustępował ojcu; w 1907 roku wstąpił do florenckiej loży masońskiej Lucifero i jeszcze w 1911 roku opublikował szydercze i bluźniercze Pamiętniki Pana Boga (Le memorie d’Iddio, przekład polski: W. Rzymowski, Warszawa 1921), w którym inscenizuje Jego pragnienie śmierci wiary w świecie. (Pod koniec życia autor zlecił swojej córce wyszukiwanie egzemplarzy tej książki i ich niszczenie). „Noc ciemną” chorego na manię wielkości neurotyka, mającego pociąg do śmierci, opisał w autobiograficznej książce opublikowanej w 1913 roku pt. Skończony człowiek (Un uomo finita, przekład polski: E. Boyé, Warszawa 1934). Ale już wtedy dojrzewało w nim nawrócenie, które stało się faktem w 1918 roku. Opisał je w drugiej części autobiografii, zatytułowanej znacząco: Powtórne narodziny (La seconda nascita, przekład polski: Z. Kaczorowska-Mosurowa, Warszawa 1965), ukończonej w 1923 roku, lecz opublikowanej dopiero po śmierci pisarza, w 1958 roku.

Jak zatem wyglądała „droga do Damaszku” człowieka i autora, który odrodzony do nowego, prawdziwego życia, zyskał sławę przede wszystkim Dziejami Chrystusa (Storia di Cristo, 1921; przekład polski: W. Rzymowski, Warszawa 1932) oraz biografiami św. Augustyna (Sant’Agostino, 1931; przekład polski: Święty Augustyn, A. Brzozowska, Warszawa 1932), Dantego (Dante vivo, 1933; przekład polski: Dante żywy, E. Boyé, Warszawa 1934) i Michała Anioła (Vita di Michelangiolo, 1949; przekład polski: Michał Anioł na tle epoki, Z. Kaczorowska-Mosurowa, Warszawa 1959)? Trzeba stwierdzić, że była to droga nietypowa, zaskakująca, wręcz pokrętna – jakby potwierdzająca sławne portugalskie przysłowie: Bóg pisze prosto po liniach krzywych. Od kiedy bowiem Papini zaczął pojmować, że jego ateistyczne credo jest płytkie i wulgarne, rozpoczął jednocześnie – w zgodzie ze swoją niespokojną naturą – gorączkową podróż po oceanie przygód intelektualnych. Najpierw odrzucił wszechwładny na przełomie stuleci, wręcz urzędowy we Włoszech pozytywizm, a następnie idealizm niemiecki i neoheglistów włoskich: Crocego i Gentilego. Na pewien czas zainteresował go życzliwy (ale z „naukowym” dystansem) religii, jako „interesującemu” doświadczeniu wewnętrznemu, pragmatyzm Williama Jamesa. Papini był w tym czasie metafizycznym monistą, usiłującym dowieść zbieżności wszystkich metafizyk, jako logicznej odpowiedniości bytu: Uwierzyłem – referował po latach – w jedną substancję, z której składa się wszechświat, i która będąc nieskończoną, przypomina raczej starą materię, niż cokolwiek innego1. Ontologiczny monizm doprowadził go rychło do antropologicznej „egolatrii”, czyli negacji wszelkiej rzeczywistości poza jaźnią (i we wszelkiej filozofii obiektywnej), a więc do Stirnerowskiej z ducha, anarchistycznej tezy o jedyności „ja”, Wyznał wówczas: Jestem twórcą i niszczycielem, marzycielem i sceptykiem, poetą lirycznym i cynikiem2.

Nic dziwnego tedy, iż w tym stanie ducha znalazł wspólny język z najbardziej radykalną i anarchistyczną awangardą tej epoki, czyli z futuryzmem. Już od 1903 roku współredagował z Giuseppe Prezzolinim (1882–1982) awangardowe czasopismo „Leonardo”, które po pięciu latach zmieniło tytuł na „La Voce” („Głos”), a po ich wspólnym przyłączeniu się do futurystów wydawał – od 1913 do 1915 – wraz z Ardengo Sofficim (1879–1964) pismo „Lacerba”, które jednak wyrażało bardziej umiarkowany nurt w futuryzmie niż ten, którego przywódcą był Filippo Tommaso Marinetti (1876–1944). Po latach akces do futuryzmu tłumaczył skłonnością do szczerości i bezpośredniości stylu, a nawet wewnętrznym przyzwoleniem na celowe prostactwo i niezwykłość leksyki. Liczył, że futuryści chcieli i mogli wnieść jakiś powiew świeżego powietrza do prowincjonalnego salonu naszej literatury3. Zerwał jednak z nimi, kiedy spostrzegł, że dla odnowy sztuki posunęli się do jej negacji, i dla protestu przeciw kwiecistości poezji chcieli ją zdławić i zastąpić dziwaczną, głupią i mechaniczną oryginalnością4.

W tym samym czasie wzbierają w niefortunnym futuryście uczucia patriotyczne. Już w 1904 roku nawiązuje współpracę z organem „ojca-założyciela” włoskiego nacjonalizmu, Enrica Corradiniego (1865–1931), „Il Regno” („Królestwo”). Pierwotną postacią tych uczuć był imperializm kolonialny i wojenny, pobudzony – jak u wielu innych włoskich intelektualistów tego pokolenia – goryczą upokorzenia Italii klęską ekspedycji do Abisynii pod Aduą w 1986 roku. Zostałem – wspominał – redaktorem pierwszego nacjonalistycznego dziennika włoskiego. Wypowiedziałem mowę, w której został nakreślony program nowej partii narodowej. Każdej niedzieli walczyłem z demokratami, puszczałem się na wzburzone odmęty polemik, wpijałem się zębami w demagogiczne znakomitości, rżnąłem nożem rewolucyjne ideologie, dodawałem odwagi i ambicji tym, którzy ustępować z pola chcieli. Pragnąłem gorąco, aby Italia stała się wielka z powrotem, i aby tę wielkość zdobyła drogą podboju. Myśleliśmy o Afryce, domagaliśmy się budowy okrętów wojennych i staraliśmy się wstrząsnąć resztkami tego imperialistycznego ducha, który żył jeszcze w duszach włoskich po klęsce w Abisynii5. Rychło jednak od imperializmu emocjonalnego, wzmaganego pogardą dla sfilistrzałego parlamentaryzmu i zadowolonej z siebie, pasożytującej na państwie burżuazji, przeszedł Papini do nacjonalizmu duchowego i intelektualnego, i to nie bez podkładu mesjanistycznego: Italia zdawała mi się krajem martwym, krajem bez idealnej jedności i wspólnego celu. Wszystko było martwe, wszystko spało. Każdy żył tylko dla siebie, a pasożyty na koszt wszystkich. Zapytywałem wówczas samego siebie: jaka może być misja Włoch na świecie? Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, zacząłem z Mazziniańską niecierpliwością kampanię o przebudzenie ze snu gwałtem. (…) Pragnąłem, aby ojczyzna moja uczyniła coś „na swój sposób”, aby zaczęła reprezentować jakąś oryginalność w rodzinie narodów. Pragnąłem, aby Włosi, pożegnawszy retorykę dawnych odrodzeń, zajęli się jakąś wielką, powszechną sprawą, zaczęli pracować nad prawdziwie narodowym zadaniem. (…) Nadeszła pora, aby znów wyruszyć w drogę. Naród, który nie czuje mesjanistycznej namiętności, skazany jest na zagładę. Jakiż jednak mógł być ten cel narodowy? Ja sam nie znałem go właściwie. Wołałem i wzywałem, aby wszyscy poszli za mną, a gdy ktoś zjawiał się na moje wezwanie, zwracałem się z pytaniem do niego6.

Po wybuchu wojny europejskiej patriotyczne uniesienie kazało Papiniemu odnaleźć się w wojowniczym „interwentyzmie”, to jest prądzie dążącym do przystąpienia Włoch do wojny – ostatecznie po stronie ententy. Można go nazwać wręcz egzaltującym wojnę „podżegaczem wojennym”, czego dowodem choćby artykuł Kochajmy wojnę, który ukazał się 1 października 1914 w „Lacerbie”. Jednak przebieg i niespotykane dotąd okrucieństwo wojny „materiałowej” srodze go rozczarowały. Wojna – konstatował – nie była szlachetnym homeryckim pojedynkiem, potykaniem się zbrojnych rycerzy, spuścizną Garibaldiego, lecz zorganizowaną i masową masakrą, bezimiennym poświęceniem, bezmyślnym wyniszczeniem, zdziesiątkowaniem i okaleczeniem narodów, machiną przyśpieszonej śmierci7. Mimo tych doświadczeń po 1935 roku Papini zbliżył się do ustroju faszystowskiego i na łamach założonego przez siebie czasopisma „Il Frontespizio” propagował współpracę katolików z Mussolinim. Nigdy jednak nie został członkiem partii faszystowskiej. Papini to reprezentant – wspólnie z Prezzolinim – włoskiej odmiany „konserwatywnej rewolucji”, ktoś w rodzaju Jüngerowskiego „anarchy”, samotnego wędrowca, „awanturniczego serca”, niepoddającego się żadnej dyscyplinie partyjnej. Kiedy w 1942 roku został wiceprzewodniczącym kongresu Związku Pisarzy Europejskich w Weimarze, wygłosił przemówienie żarliwie apologetyczne względem katolicyzmu i jego uniwersalistycznego charakteru oraz głoszące prymat kultury romańskiej nad germańską, co wywołało wściekłość Goebbelsa, który rozkazał prasie niemieckiej przemilczeć to wystąpienie. Poszukiwany po obaleniu Mussoliniego przez partyzantów komunistycznych z Brygad Garibaldiego, którzy nie mogąc go zabić, splądrowali jego dom, schronił się w klasztorze La Verna w Arezzo, a rok później został tercjarzem franciszkańskim, przyjmując imię Fra Bonaventura. Ostatecznie uratowany został przez dwóch żołnierzy amerykańskich, którzy czytali jego książki.

Nacjonalizm Papiniego nie miał także w sobie nic z neojakobińskiego centralizmu i doskonale godził się z wyklętą po tzw. zjednoczeniu Włoch ideą regionalnej „małej ojczyzny”. Pisarz czuł się nie tylko Włochem w znaczeniu ogólnopaństwowym, ale również – a nawet przede wszystkim – Toskańczykiem: Królestwa lub republiki, których poddanymi jesteśmy to jeszcze nie właściwa nasza ojczyzna. Italia jest zbyt wielka dla każdego Włocha. Ojczyzna prawdziwa musi być mała! (…) Wenecjanie lub Neapolitańczycy – to dla mnie cudzoziemcy8. Geniusz Toskańczyków, z którymi Papini był w pełnej harmonii, wywodzi się jeszcze od ich etruskich praojców, leżących na straży swoich mogił, spokojnych i przenikliwych, jak na odgadywaczy przyszłości przystało, Etrusków, którzy przynieśli na Wschód miłość przyszłości i doskonałość sztuki, Etrusków, którzy nauczyli Rzymian cywilizacji i granicą swoich posiadłości oznaczyli, jak wielką ma być Italia, urodzajna w geniusze – a kończąc na potędze Dantego, na suchości Machiavella, ciekawości Leonarda, przenikliwości Galileusza9.

Co najważniejsze jednak, to właśnie nacjonalizm okazał się w wypadku Papiniego – tak samo, jak u wielu pisarzy francuskich, by wspomnieć choćby Psichariego – bramą, przez którą wszedł on do świątyni Chrystusa. Wszystko zaczęło się wprawdzie od niedookreślonej, estetycznie motywowanej sympatii do katolickiego kultu i katolickiej sztuki; potem przyszły lektury chrześcijańskich pisarzy; wreszcie zrozumienie, iż miłość do Ojczyzny spełnia się w miłości do Stwórcy wszystkich ojczyzn, doprowadziło go już wprost do uwierzenia w Boga i odnalezienia Go (jako że proces ten również rozkładał się na „etapy”) w Jezusie Chrystusie. Gdy zaś uczynił krok decydujący, to jego katolicyzm spełnił się w postaci najbardziej bezkompromisowej, „integrystycznej” i – w ewangelicznym tego słowa sensie – radykalnej. Papini katolik to – jak Bloy czy Bernanos – prawdziwy „gwałtownik Boży” i „lawa gorejąca”, jak nazywa go trafnie polski monografista Jan Dobraczyński (zob. Lawa gorejąca. Studium o Janie Papinim, Poznań 1939). W imię tego radykalizmu z politowaniem i odrazą pisze o wszczynających hałas modernistach katolickich, którzy fanatykom krytycyzmu i chrześcijanom kuszonym przez przyjemność wątpienia ofiarowywali szeroki i dobrze wybrukowany most, przez który wierni mogli wygodnie przechodzić, aby spotkać się w celach towarzyskich z jakimś oswojonym diabłem, a opętani przez szatana mogli udawać się w przeciwnym kierunku, by trochę wzmocnić swe siły w dobroczynnym cieniu wiary. Później okazało się, że most był naprędce skleconą kładką z marnego drzewa, chwiał się i łamał pod szybkimi krokami; co więcej; był to most zwodzony, po którym do rzymskiej twierdzy miał być wprowadzony trojański koń herezji10.

Uderzony obuchem wiary Papini, nie tylko że nie cacka się już z zarażonymi „liberalną iluzją” modernistycznymi i progresistowskimi „prawie katolikami”, ale pogardza niemal całym dziedzictwem filozofii i sztuki pogańskiego antyku, tym bardziej zaś „nowoczesnością”, dla której gotów jest własnoręcznie podpalić oczyszczający stos. Ta nowoczesność zaś jest osobliwie chora z powodu złowrogiego cienia, jaki rzuca na nią wcielony w talmudycznego Żyda nomadę, nienawidzącego Chrystusa i Jego Kościoła potomka Kajfasza, apokaliptyczny Gog, który w profetycznej opowieści Papiniego z 1931 roku, pisanej w formie dziennika (zob. Gog, przeł. A. Brzozowska, Kraków 1934), kusi przyszłego papieża Celestyna VI darem całego złota świata w zamian za jedno ustępstwo: likwidację Tygodnia Pasyjnego w roku liturgicznym… Papini konwertyta, „zelota” i krzyżowiec, nie uznaje wykrętnej, „tolerancjonistycznej” dialektyki przeczącej prawdzie, iż poza Kościołem nie ma zbawienia. Tym, których dotknął sentymentalno-moralniacki, tołstojowski trąd, mówi twardo: Chcesz po swojemu wcielać Ewangelię. Mówisz sobie: z uczynków jestem chrześcijaninem, więc nie muszę nim być z imienia. Nie! Nie! Tysiąc razy nie! Ktoś, kto pragnie Ewangelii, a odrzuca Kościół, napełnia mnie tylko wstrętem. Kto przybył na górę Kalwarii, musi przybyć na górę Watykanu. Nie ma na tej drodze pośrednich stancji, te, które się nimi wydają, to domy na kółkach i namioty koczowników. (…) Do Rzymu trzeba iść na kolanach i płakać u drzwi, aby ci otworzono. (…) Gdyby nawet Rzym był kupą gruzów, wśród których żyłby tylko papież, a z nim dwunastu chrześcijan, już byłby tam Kościół, prawda i Chrystus. To ty potrzebujesz Rzymu. Jeśli nie czujesz głodu Rzymu, nie jesteś nawet chrześcijaninem. W Jordanie znajdujesz wodę, która cię obmywa, w Samarii – wodę wiecznego życia, lecz tylko w Rzymie znajdujesz chleb, chleb pożywny, ze Żniwa Apostołów, przesiąkły krwią Męczenników, posolony nauką doktorów i podzielony władzą papieży11.

Jakiekolwiek pozakonfesyjne chrześcijaństwo jest złudzeniem i kłamstwem, ponieważ nie można zawierzyć Ewangelii, ignorując, stanowiący jej integralną część, fakt założenia przez Boskiego Nauczyciela Kościoła, a Kościół może być tylko katolicki, to znaczy powszechny i jedyny. Ci, którzy oddalili się od Rzymu, oddalili się od nieskończoności. (…) Żeby żyć w pełni życiem Chrystusa, trzeba koniecznie żyć w Jego społeczeństwie. Trzeba też, aby to społeczeństwo było jednolite: jednolite w spójności i w dokładnie zdefiniowanym Credo. Każde jednak społeczeństwo potrzebuje władzy, a więc i posłuszeństwa. Każdy ma swoje miejsce. (…) Ta ogromna armia nie może istnieć bez zwierzchnika i ustaw.

Kontynuacją Goga były powojenne już książki: Lettere agli uomini del Papa Celestino VI (1946), Il libro nero – Nuovo diario de Gog (1951), a przede wszystkim Il diavolo (1953), w której ten pogromca herezji modernistycznej też nie ustrzegł się pewnej herezji, a mianowicie starożytnej teorii Orygenesa, znanej pod nazwą apokatastazy, czyli doktryny powszechnego zbawienia. Watykański dziennik „L’Osservatore Romano” ocenił książkę jako „pełną błędów, w istocie szalonych i sensacyjnych”. Rzymska Agencja Informacyjna, przypominając, iż wieczność piekła jest dogmatem wiary, sugerowała wpisanie książki Diabeł na Indeks, ostatecznie jednak nie została ona potępiona ani przez Święte Oficjum, ani przez samego papieża Piusa XII.

Pomimo wspomnianego potknięcia katolicyzm Papiniego można by z powodzeniem opisać w terminach, które dzisiaj brzmią nieomal jak wyzwiska: jest on autorytarny, dogmatyczny, ultramontański, „nieekumeniczny” (oczywiście w modernistycznym sensie tego słowa) i przesiąknięty metaforyką militarną. To wszystko prawda, lecz taka sama jak to, że właśnie taki był, jest i będzie po wsze czasy katolicyzm prawdziwy. Papiniemu, który od 1952 roku stopniowo tracił słuch i wzrok oraz ulegał postępującemu paraliżowi, szczęśliwie Pan zaoszczędził widoku nowego postępującego pod maską soborowego aggiornamento, zaraźliwego jak nigdy dotąd, przyporu „tołstojowskiego trądu”, tego – jak wyznał Paweł VI, choć nie uczynił nic, aby go powstrzymać – swądu szatana wdzierającego się jakby z jakiejś tajemniczej szczeliny do świątyni Boga.

Pierwodruk w: „Myśl Polska” 1997, nr 18–19.


1 G. Papini, Skończony człowiek, E. Boyé, Warszawa 1934, s. 92–93.

2 Tamże, s. 310.

3 G. Papini, Powtórne narodziny, przeł. Z. Kaczorowska-Mosurowa, Warszawa 1965, s. 197.

4 Tamże.

5 Tenże, Skończony…, s. 172–173.

6 Tamże, s. 173–174.

7 Tenże, Powtórne…, s. 229.

8 Tamże, s. 301–302.

9 Tamże, s. 302–303.

10 Tamże, s. 166.

11 Tamże, s. 296.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2025 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.