Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Permanentna wojna
Jeśli chodzi o charakterystykę aktualnego stanu naszego społeczeństwa, publicyści, których cenię i których oceny podzielam w opinii niejednego popadają w przesadę. Ich analizy nierzadko spotykają się z reakcją oscylującą pomiędzy pobłażliwym bagatelizowaniem a zwykła kpiną. Reakcja ta sprowadza się do zapewnień, wypowiadanych z uśmiechem pełnym wyższości, że świat wcale nie wygląda tak, jak oni go opisują. Tam, gdzie oni widzą objawy degeneracji, zachodzą procesy, które nikogo dziś nie dziwią. Wskazują w kółko na różnorodne zagrożenia rzeczy, jakie zwykłego człowieka nic dziś nie obchodzą. Poświęcają wiele uwagi konfliktom pomiędzy jakimiś bytami wymykającymi się jego pojmowaniu. Kładą nacisk na podziały niewidoczne dla nikogo normalnego. Słowem, nie mają chyba nic lepszego do roboty, niż zrzędzić – jak wszyscy defetyści.
W rzeczywistości społeczeństwo prezentuje się zupełnie inaczej, niż oni utrzymują. W zdecydowanej większości składa się ze zwyczajnych ludzi prowadzących zwyczajne życie. Jeśli coś ich troska, to żeby móc pracować i konsumować oraz żeby im w tym nie przeszkadzano. Poza tym pragną głównie mieć święty spokój i trochę czasu na preferowane rozrywki. Nie lubią filozofować ani rozpamiętywać dziejowych zaszłości. A już na pewno nie interesują ich kwestie ustrojowe, idee, symbole i tym podobne czary-mary z książek, których nikt normalny nie czyta. Mają jakieś tam przekonania, ale niekoniecznie chcą o nich dyskutować. I po co na siłę wzniecać spory i szukać linii frontów tam, gdzie toczy się codzienne ludzkie życie. A w ogóle to każdy normalny człowiek powinien myśleć pozytywnie.
Jeśli jednak powyższe stwierdzenia odpowiadają prawdzie, dlaczego wszelkie współczesne sanhedryny i areopagi każą owym ludziom, których nie obchodzą Ważne Sprawy, nieustannie zajmować stanowisko w Ważnych Sprawach? Dlaczego rwą włosy z bród, lamentują i wróżą katastrofę, kiedy ludzie się do tego nie garną? Po co komu sfingowane rządy ludu, niezdolnego do rządzenia? Z drugiej zaś strony, jak można głosić, iż najważniejszy jest kompromis i jednocześnie kazać ludziom rozstrzygać o Ważnych Sprawach, skoro one ich dzielą i konfliktują? A przecież w dzisiejszych czasach ze wszystkimi prowadzi się nie konflikt, tylko partnerski dialog czy coś w tym rodzaju. Ale wezwanie do partnerskiego dialogu ma daleko idące konsekwencje: trzeba podjąć dyskusję – równoprawną – i pójść na kompromis z każdym roszczeniem jedynie dlatego, że zostało przez kogoś wysunięte. Nie można odrzucić niczyich pretensji, nawet najbardziej bezczelnych i absurdalnych. Trzeba uznać, że dany fakt ma prawo istnieć tylko dlatego, że istnieje. Powiedzieć: jeśli ktoś chce coś robić, ma do tego prawo – bo chce i chęć tę realizuje. Normy wywodzi się więc z faktów; kiedy zmieniają się fakty (społeczne), automatycznie ulegają zmianie normy (społeczne), czyli wszystkie normy okazują się relatywne. Co jest normalne, a co nienormalne, zależy od naszej zachcianki. By udowodnić, iż pewne zachowanie jest normalne, wystarczy stwierdzić, że jest praktykowane, a im więcej się go wokół praktykuje, tym bardziej wypada je uznać za normalne. („Przecież to jest dozwolone w większości krajów” – demokratyczny sofizmat oparty na przekonaniu, iż większość musi mieć rację).
A teraz wyjaśnię, dlaczego się nad tym rozwodzę. Otóż tam, gdzie podtatusiali szermierze zdrowego rozsądku widzą zwyczajne życie zwyczajnego społeczeństwa, naprawdę szaleje permanentna wojna o dusze ich i innych ludzi. Broń w tej wojnie tworzą rozmaite mniej lub bardziej subtelne chwyty służące mentalnemu urabianiu: groźby, oskarżenia, szantaż moralny, branie na litość etc. Najważniejszą rolę odgrywa jednak nieustanna indoktrynacja i to ona daje najtrwalsze efekty (Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo). Indoktrynację wspomagają techniki reklamowo-marketingowe, dzięki którym treści wbijane za ich pomocą do mózgów sprawiają „normalne” i „sympatyczne” wrażenie. Przesada? Czyżby? W naszej Ojczyźnie, gdzie proces ów wykazuje natężenie umiarkowane w porównaniu z przodującymi państwami, legalnie działają organizacje zboczeńców, stawiające sobie za cel wymuszenie pełnego uznania dewiacji za rzecz naturalną. Feministki, mierzące stopień wolności i cywilizowania społeczeństwa liczbą nienarodzonych dzieci, które wolno legalnie zamordować, wzywają do zburzenia całokształtu naszej cywilizacji i skonstruowania nowej, gdyż stara grzeszy ponoć seksizmem i dyskryminacją kobiet. Zwolennicy laicyzmu domagają się instytucjonalizacji wrogości do religii, zwłaszcza chrześcijańskiej, czyli prawnie usankcjonowanej walki z odwiecznymi fundamentami naszej zbiorowej tożsamości. Ekolodzy oraz ich bardziej obłąkana wersja – „obrońcy praw zwierząt” – żądają, aby w ramach nauki szkolnej obowiązkowo wmawiano dzieciom, że ślimak jest równie ważny, co człowiek (nie wspominając o, powiedzmy, rzadkiej odmianie goryla, bo ta jest odeń ważniejsza). Teoretycznej podbudowy dostarcza tym następcom bolszewików sofistyka postmodernistów (nie istnieje nic obiektywnego – wszystko wolno!), a ochronę propagandową zapewniają im „obrońcy praw człowieka”, wyspecjalizowani we wszczynaniu skutecznej nagonki na każdego, kto ośmieli się podnieść sprzeciw wobec rodzimej rewolucji kulturalnej. Każda z owych mafii ideologicznych odnotowuje w swej działalności pewne sukcesy. Wszystkie zmierzają do jednego: przerobienia naszego kraju na duchową kloakę zgodną z „europejskimi” standardami. Ponieważ demokratyczne instytucje pozwalają nadać porządkowi prawnemu dowolną treść, byle zgodnie z procedurami, realizacja ich planów to wyłącznie kwestia czasu, a rzesze obojętnych ciągle oddają im pole, tłumacząc, że takie kwestie ich nie interesują, że obawy są przesadzone, że trzeba rozmawiać, że rozważmy sprawę bez emocji, że demokracja, że pluralizm… Kto chciałby poznać rezultat, niech zwróci spojrzenie na zachód i patrzy uważnie.
Więc ci hunwejbini przychodzą sobie tak po prostu, żeby zniszczyć resztki naszej cywilizacji, a nam się każe nazywać tę sytuację normalną?! W dodatku kiedy wypełzną na ulicę, by prezentować swoje czerwone, zielone, różowe czy tęczowe sztandary, nie można im pokazać, gdzie ich miejsce, bo liberalne ustawodawstwo gwarantuje im wykonanie ich „prawa” do siania zgnilizny, w razie potrzeby pod osłoną muru pancernych policjantów. W tym miejscu przypominają się słowa mistrza Ernesta Jüngera (1895-1998): „Z hołotą tego rodzaju rozprawiano się dawniej jak z opryszkami, lecz wzrost jej sił wskazywał na głębokie zmiany w systemie porządku, zdrowia, a nawet bezpieczeństwa narodu. Tu właśnie należało rozpocząć dzieło, dlatego wpierw potrzebni byli ludzie prawa i nowi teologowie, którzy widzą zło wyraźnie – od wierzchołka aż po najdelikatniejsze korzenie; a dopiero później cios konsekrowanym mieczem, który jak błyskawica przenika mroki”. Chcą wojny, to niech ją mają. Oby nadeszły czasy, gdy „cios konsekrowanym mieczem” spadnie na kark każdego lewackiego destruktora. Ale by stało się to możliwe, wcześniej należy zdemaskować ich w najwyższym stopniu niebezpieczne intencje, a do tego trzeba „nowych teologów, którzy widzą zło wyraźnie”. I właśnie z tego powodu warto czytać prawdziwie prawicowych publicystów, a jeszcze bardziej – konserwatywnych krytyków kultury.