Jesteś tutaj: Publicystyka » Rick Agon » Po Południu?
„Rewolta w imię Tradycji. Konserwatywna opozycja w Kościele powszechnym 1958-2000”. (Fragment rękopisu książki)
Równolegle do europejskiego modernizmu, za Oceanem rozwijał się jego odpowiednik zwany amerykanizmem. O ile herezja europejska w sferze życia społecznego charakteryzowała się przede wszystkim mocnym akcentowaniem spraw socjalnych, to amerykańska była nastawiona głównie na zabranie Kościołowi wszelkich praw w życiu publicznym, stając się korzeniem, z którego wyrósł jeden z najbardziej kontrowersyjnych dokumentów II Soboru Watykańskiego, deklaracja „Dignitatis Humanae”. Dziś, w dobie globalnej hegemonii Stanów Zjednoczonych, amerykanizm w sposób naturalny zyskuje przewagę propagandową nad alternatywnymi nurtami teologicznymi, warto więc poświęcić kilka słów jego charakterystyce.
Pozycja katolików w brytyjskich koloniach na terenie Ameryki Północnej od samego początku była bardzo krucha. Na północy i w centrum przyszłych Stanów Zjednoczonych (do XIX wieku akcja osiedleńcza obejmowała praktycznie tylko wąski pas wybrzeża atlantyckiego) dominowali Anglicy, a obok nich Holendrzy, Szwedzi i Niemcy, niemalże wyłącznie będący protestantami, rekrutujący się z takich grup, jak kwakrowie, Bracia Morawscy, francuscy hugenoci. Właśnie oni mieli stopić się w nację zwaną Yankees, jankesami, a z której wywodzi się współczesna elita rządząca światem. Grupę zupełnie odrębną stanowili Południowcy. Ci pochodzili w znacznej mierze od rodzin rojalistów, które uciekły z Wysp Brytyjskich w czasie rewolucji angielskiej (1640-1659). Dla nich, na przykład mieszkańców Wirginii, to, co znamy jako Wojnę o Niepodległość Stanów Zjednoczonych, równie dobrze mogło być rozumiane jako konflikt spadkobierców prawdziwych monarchistów, którzy uznawali ongiś przedrewolucyjnych królów z łaski Bożej, ze zwolennikami porewolucyjnych rządów parlamentarnych. Mimo, że pomysł restauracji jakobickiej nigdy nie zdobył tam realnego poparcia, to i tak na The Old South, w społeczności hierarchicznej i rustykalnej, katolicy mogli się czuć jak u siebie w domu, albowiem to właśnie Południe było w Ameryce Północnej rzeczywistym ambasadorem cywilizacji łacińskiej. Inaczej było na Północy, tam Kościół poddany był silnej indoktrynacji, wyraźnie prowadzącej do promowania kleru o poglądach postępowych, kosztem konserwatystów.
Walka między pierwiastkiem konserwatywnym a postępowym w Stanach Zjednoczonych — ostatecznie mającej się zakończyć klęską pierwszego i powstaniem współczesnej kultury masowej — rozegrała się w dwóch etapach. Pierwszym było powstanie i upadek Partii Antymasońskiej, a drugim Wojna Secesyjna. Dzieje Partii Antymasońskiej, jeden z najbardziej fascynujących i zarazem kompletnie przemilczanych w podręcznikach epizodów historii USA, sięgają roku 1826, kiedy to Wilhelm Morgan, mason z Nowego Jorku, pokłócił się z lokalnym wielki mistrzem i zagroził publikacją książki, która ujawniłaby mechanizmy zakulisowych działań loży. Aby temu zapobiec mistrz wymógł na władzach aresztowanie go za długi (w rzeczywistości chodziło o mniej niż trzy dolary), a następnie przetransportowanie do fortu wojskowego w pobliżu wodospadu Niagara. Wkrótce w Nowym Jorku wybuchła plotka, że człowiek ten został rytualnie zamordowany. Miłujący wolność nowojorczycy wszczęli larum. W 1827 r. w wyborach do parlamentu stanowego startowała koalicja osób, które domagały się wyjaśnienie sprawy. Nieoczekiwanie aż piętnaście z nich uzyskało mandaty i dyskontując sukces powołało Partią Antymasońską. W ciągu kilku miesięcy stali się pierwszą w historii amerykańskiej polityki „trzecią siłą”, odnosząc sukcesy w wielu wyborach lokalnych, a najsilniejsze struktury organizując w Vermont, Pensylwanii i Rhode Island. Ponieważ oficjalne media partię ignorowały, zaczęła tworzyć własne gazety. W 1832 r. w samym Nowym Jorku wychodziło 46 gazet związanych z PA, a w Pensylwanii było ich 55. Reprezentujący PA Wilhelm Palmer został gubernatorem Vermont, ku jej programowi skłaniali się członkowie Izby Reprezentantów i Senatu. Kształtować się zaczęła wielka ludowa krucjata chrześcijańskiego fundamentalizmu, w którą wciągnięto nawet żony, tworzące kółka samopomocy kobiet uczących się wzajemnie rozpoznać, że ich mąż jest masonem. Wg szacunków samych masonów liczba członków ich organizacji na terenie Stanów Zjednoczonych w latach 1826-36 spadła ze 100 tys. do 40 tys. W Nowym Jorku odpowiednie liczby wynosiły 20 tys. i 3 tys. (ilość loży zmniejszyła się z 480 do 82), a w Vermont, Pensylwanii, Massachusetts, Rhode Island, Connecticut i Ohio organizacja całkowicie zanikła. Były to jednak tylko przejściowe porażki. Początkiem końca Partii Antymasońskiej była sromotna klęska reprezentującego ją Wilhelma Wirta w wyborach prezydenckich. W latach 1836-38 ruch ten rozpadł się, w znacznej mierze zasilając Partię Wigów.
Drugi akt dramatu rozpoczęła całkowicie legalna secesja Karoliny Południowej ze Stanów Zjednoczonych, podjęta przez zgromadzenie stanowe 20 grudnia 1860 r. Przypomnijmy, że w latach 1776-87 na obszarze dzisiejszego USA istniała konfederacja 13 niepodległych państw, które ogłosiły secesję od Wielkiej Brytanii. W wyniku podpisania Konstytucji konfederacja przekształciła się ona w państwo federacyjne, ale suwerenność każdego ze stanów uważano za pierwotną względem suwerenności Unii jako całości. Dlatego każdy z tych podmiotów miał prawo rozwiązać umowę o powstaniu Stanów Zjednoczonych; post factum, już po zakończeniu wojny secesyjnej, przyznał to nawet Sąd Najwyższy USA. Radykalna decyzja Karoliny Południowej wynikała z niechęci do przekazania polityki państwowej w ręce „jankesa”, czyli osoby wywodzącej się z północy kraju. Wkrótce w ślady Karoliny poszły inne stany z południa i zachodu — obie Karoliny, Wirginia, Tennessee, Georgia, Floryda, Alabama, Missisipi, Arkansas, Luizjana i Teksas. W lutym 1861 r. zdecydowały się połączyć siły i zawiązać Konfederację Stanów Południowych. Szybko stało się oczywiste, że Unia z siedzibą w Waszyngtonie nie zamierza się pogodzić ze stratą prawie połowy terytorium i szykuje się do zbrojnej konfrontacji. Jak reagowali na to katolicy? Bez wątpienia sympatie większości z nich lokowały się po stronie Południa. Sam prezydent Davis został wychowany w szkole dominikańskiej, w młodości prosił nawet o przyjęcie do Kościoła powszechnego, ale nie uczyniono tego w obawie przed reakcją, jaką mogłoby to wzbudzić (sic!). Dwudziestu generałów Południa było katolikami, a w administracji cywilnej Konfederacji pełnili oni funkcje, do jakich Unia dopuściła ich dopiero w XX wieku. Nawet „Dixi”, pieśń będącą symbolem The Old South, skomponował katolik, Don Emmet. Kiedy po zakończeniu wojny prezydent Jefferson Davis został uwięziony przez jankesów, traktowany zresztą poniżająco, papież Pius IX wysłał mu osobiście wykonaną koronę cierniową, inny katolicy zdołali przemycić dla niego różaniec, a siostry miłosierdzia wspomogły jego żonę i dzieci.
W zbliżającej się walce Północ postawiła sobie ambitne zadanie całkowitego opanowania Południa. Dla Konfederacji celem była natomiast obrona swojej suwerenności i granic przed zakusami Unii. Strategię Południa w mającej wkrótce wybuchnąć wojnie określa się mianem „jednorożca” — brawurowe ataki, heroiczna odwaga i geniusz strategiczny gen. Lee równoważyły przewagę militarną, gospodarczą i demograficzną Północy. Ta ostatnia postawiła natomiast na strategię „anakondy” — powolne zaciskanie pętli wokół Richmond, stolicy Konfederacji. Siłą Północy były: miasto, masa, maszyna oraz wszystkie ich produkty: działa, granaty, miny, pancerniki, karabiny maszynowe, a nawet balony bojowe. Natomiast Południe mogło się pochwalić wysoką jakością żołnierzy: wygrywali praktycznie zawsze, gdy wrogowie nie uzyskali wielokrotnej przewagi liczebnej. Zdołali zmobilizować 980.000 ludzi — w stosunku do ogólnej liczby mieszkańców kraju był to największy wysiłek militarny w dotychczasowej historii cywilizacji. Aż do ostatniej chwili nie działała w Richmond żadna „frakcja kapitulancka”. Chcąc ocalić przed jankesami swoją niepodległość gotowi byli walczyć do końca i zapłacić każdą cenę. Jak pisał polski historyk emigracyjny, Paweł Zaremba: „Południe wierzyło w zwycięstwo i miało prawo w nie wierzyć. Później, gdy straciło w nie wiarę, biło się tak jak bije się upadająca cywilizacja — z siłą rozpaczy. Nie przegrana stała się prawdziwą klęską Południa, lecz długi opór i straty, które zadawało sobie i przeciwnikowi. Przestało walczyć, gdy zabrakło ludzi, miejsca i celu”. Oprócz gen. Franco i rosyjskich białogwardzistów byli ostatnimi arystokratami, którzy z bronią w ręku stanęli w obronie ancien regime'u.
Początkiem końca Południa było zwycięstwo propagandowe Lincolna. Otóż udało mu się przekonać większość światowej opinii publicznej, jakoby celem wojny było wyzwolenie niewolników. Przypomnijmy, że w rzeczywistości na Północy także przebywało ich kilkaset tysięcy. Niejednokrotnie jankescy żołnierze brali murzynów ze sobą na front. Gen. Robert E. Lee, głównodowodzący oddziałów Konfederacji uwolnił swoich niewolników jeszcze przed wojną, podczas gdy żona najbardziej znanego dowódcy Unii, gen. Ulissesa S. Granta, aż do zakończenia działań wojennych miała ich kilkoro. U tych ludzi decyzja Lincolna wywołała wściekłość nie mniejszą niż u gentlemanów, jak zwano mieszkańców Południa. Nota bene została ona podjęta dopiero w 1863 r. — a więc w połowie wojny, kiedy okazało się, że w żaden inny sposób nie będzie można pokonać gen. Lee. Sytuacja była w ogóle bardziej skomplikowana niż współcześnie się to przedstawia, bowiem co prawda Południe było bardziej za niewolnictwem, ale… to Północ była bardziej rasistowska. Gentlemani, akceptując samą instytucję niewolnictwa, mieli z murzynami styczność na co dzień, co nie tworzyło podatnego gruntu dla doktryn o rasach gorszych i lepszych. Inaczej było wśród jankesów, których uważać by trzeba właściwie za twórców nowoczesnej koncepcji apartheidu. Planowali oni nawet powołanie po wojnie pierwszego na świecie bantustanu (na obszarze Karoliny Południowej, Georgii i Florydy). Abraham Lincoln w 1862 r. tłumaczył murzyńskim liderom — „Wy i my to różne rasy. Między nami istnieją różnice większe niż między jakimikolwiek innymi dwiema rasami (…) te różnice fizyczne są dla nas obojga wielce niekorzystne, jak sądzę. Wasza rasa cierpi bardzo (…) podczas gdy my cierpimy z powodu waszej obecności”. Tymczasem w stanach południowych było nie więcej niż 350.000 posiadaczy niewolników, podczas gdy w samej armii regularnej walczył prawie milion południowców, nie sposób więc bronić tezy, że była to dla nich wojna w obronie niewolnictwa. Warto też odnotować, że na terenie The Old South dużo lepiej traktowano autochtoniczną ludność indiańską — miała ona swojego przedstawiciela w parlamencie w Richmond, a najdłużej stawiający opór generał Południa był właśnie czerwonoskórym. Ogłoszona przez Lincolna proklamacja o zniesieniu niewolnictwa dotyczyła tylko obszaru stawiającego opór Waszyngtonowi, a nie całych Stanów Zjednoczonych, ale mimo to pozwoliła odwrócić sympatie elit europejskich, dla których Północ z jej ostentacyjnym demokratyzmem była dotąd symbolem prymitywizmu; określano ją wręcz mianem „barbarzyńców”. Pozbawiona pomocy Europy Konfederacja znajdowało się w coraz trudniejszej sytuacji. Armia gentlemanów nie miała broni, amunicji, walczyła boso i bez prowiantu. Na ich szczęście zniechęceni trudami wojny jankesi masowo dezerterowali. Żołnierze Południa też dezerterowali, ale tylko po to, aby przekraść się za linię frontu i ukraść buty, ciepłą odzież albo żywność. Potem wracali to swoich jednostek i dalej walczyli. Łącznie poległo ich 285.000. 9 kwietnia 1865 r. Robert Lee złożył broń, a po nim uczynili to pozostali dowódcy Konfederacji.
Lincoln nie zdołał się nacieszyć swoim zwycięstwem. 14 kwietnia 1865 r. został zastrzelony przez aktora Jana Wilkersa Bootha. Chętnie podkreśla się fakt, że Booth był zaciekłym zwolennikiem Południa. Szkoda, że zapomina się przy tym dodać, że w rzeczywistości nie sposób mu udowodnić powiązania organizacyjnego z gentlemanami. Natomiast istnieje aż zbyt wiele poszlak wskazujących, że Booth stał się ofiarą manipulacji Edwina Stantona, ministra wojny w rządzie Lincolna. W przeciwieństwie do prezydenta był on zwolennikiem wojskowej okupacji Południa i mógł liczyć, że zamach pozwoli mu uzyskać moralne przyzwolenia dla takich planów. Tak też się stało. Po zabójstwie Lincolna kontrolę nad polityką Waszyngtonu przejęła grupa radykałów. Byli to ludzie głoszący w latach 50-tych hasła całkowitego zniesienia niewolnictwa, potem odsunięci przez prezydenta na boczny tor. Dzięki ich aktywnym działaniom udało się przedłużyć wojskową okupację stanów południowych do 1877 r. W tym czasie prawa wyborcze posiadali tylko czarni, obowiązywało sądownictwo wojskowe — przy czym biali praktycznie występowali jedynie w roli oskarżonych. Tuż za oddziałami jankeskimi przyszły tłumy „carpetbaggers”, obnośnych handlarzy, którzy bez przeszkód oszukiwali niewykształconych murzynów. Za bezwartościowe świecidełka udało im się wykupić majątki ziemskie albo przynajmniej całość zbiorów na najbliższe lata. Oszukani czarni głodowali, po całym kraju wędrowały wielotysięczne kolumny bosych i głodnych dawnych niewolników. Wielu murzynów usiłowało wrócić do swoich właścicieli, ale ci bali się ich przyjąć w obawie przed represjami jankesów.
Jak i wszędzie indziej, w Stanach Zjednoczonych świat ancien regime'u odchodził w przeszłość, a żyjące do dziś jego pozostałości są przez media starannie przemilczane. Czy do świadomości przeciętnego mieszkańca intelektualnego Trójkąta Bermudzkiego „Wyborcza” — „Wprost” — „Polityka” w ogóle dociera, że Stany Zjednoczone to nie tylko degeneracja San Francisco, szalejąca przestępczość Nowego Jorku i cynizm waszyngtońskich polityków? Jak, obserwując obraz USA w prasie i telewizji, uwierzyć, że jeszcze nie minęło pół wieku od czasów, gdy art. 3 konstytucji Arkansas i art. XVII konstytucji Karoliny Południowej zabraniały zajmowania urzędów publicznych przez ateistów? Faktem jest natomiast, że te środowiska, choć wciąż wpływowe, przestały być czynnikiem decyzyjnym w polityce Stanów Zjednoczonych i życiu społecznym tego kraju. Grupa południowych stanów, zwana Bible belt (pasem biblijnym), których mieszkańcy wierzą w dosłowną interpretację Pisma Świętego, sprzeciwiają się teorii ewolucji Darwina, a w poglądach politycznych bliżsi są Patowi Buchananowi niż waszyngtońskim kongresmenom, uważana jest za szczyt prowincjonalizmu; najchętniej nie mówi się o niej w ogóle, a jeśli już to albo negatywnie, albo fałszywie.
Jakie były implikacje tego procesu dla Kościoła powszechnego? W jego efekcie ośrodek ciężkości miejscowego katolicyzmu zaczął się przesuwać ku ideom postępowym co zaowocowało herezją amerykanizmu. Jej ważnym rysem było nieortodoksyjne spojrzenie na problem powrotu heretyków i schizmatyków do Kościoła powszechnego. W 1893 r. grupa biskupów amerykańskich zorganizowała „parlament” religii, de facto stawiając Kościół Boży na równej pozycji ze wspólnotami utworzonymi przez zwyczajnych ludzi. Stolica Apostolska odcięła się od tego pomysłu piórem Leona XIII, ostrzegając, że „Żadną miarą nie można pozwolić by wierni i duchowni modlili się o jedność chrześcijan pod kierownictwem heretyków”. Jednak prawdziwa oś konstrukcyjna amerykanizmu, to wielokrotnie przez Kościół potępiana koncepcja wolności religijnej. Odcinał się od niej to Pius VI (1775-1799) w liście „Quod aliquantulum” adresowanym do biskupów francuskich w 1791 r., Grzegorz XVI w encyklice „Mirari vos” z 1832 r. twierdził, że wolność religijna to „fałszywa i absurdalna maksyma, albo raczej majaczenie”, potwierdzał to Pius IX w „Quanta Cura” z 1864 r., Leon XIII w „Immortale Dei” z 1885 r., a Pius X w encyklice „Vehementer nos” z 1906 r. ogłosił, że „konieczność rozdziału państwa od Kościoła jest absolutnie fałszywą tezą, bardzo szkodliwym błędem”. Mimo to amerykanizm systematycznie powiększał swój stan posiadania w umysłach wiernych, zyskując zresztą swój kontynentalny odpowiednik rozpropagowany przez ks. F. de Lamennais (1782-1854). Papież Leon XIII w „Longinqua oceani” z 1895 r. zwrócił się bezpośrednio do Amerykanów, tłumacząc, iż „Wielkim błędem byłoby wyciąganie wniosku, że dla państwa i Kościoła będzie najlepiej lub najstosowniej, gdy będą, jak w Ameryce, rozłączone i odseparowane (…) praca Kościoła przyniosłaby obfitsze owoce, jeśli, obok wolności, cieszyłby się on łaskami prawodawców i opieką władz”. Niestety okazało się to interwencją nieskuteczną. Równo 70 lat później, w listopadzie 1965 r. Franciszek E. McMahon w liście do redakcji „The New York Timesa” pisał na temat przygotowanego przez ojców II Soboru Watykańskiego projektu dokumentu „Dignitatis Humanae”: „W notatce przesłanej do Rzymu (26.X) John Cogley dobitnie przedstawia sformułowany na Soborze szkic dekretu o wolności religijnej jako 'amerykański projekt' i słusznie oddaje rację jezuicie Johnowi Courtneyowi Murrayowi za gorliwą obronę zawartych w nim tez. Z kronikarskiego obowiązku należy odnotować, że pierwszym wielkim amerykańskim myślicielem, który zaproponował, aby żadna ziemska instancja nie mogła naruszać osądu indywidualnego sumienia w sprawach religijnych, był Orestes A. Brownson (1803-1876). Dekret o wolności religijnej, który ma być niedługo uchwalony przez Sobór Watykański, powinien być znany jako dokument Brownsona-Murraya. Obydwie te osoby zasługują na olbrzymie uznanie”. Bez komentarza.
Całość „Rewolty w imię Tradycji” będzie dostępna w postaci konwencjonalnego druku.