Jesteś tutaj: Publicystyka » Filozofia » Marek Rosiak » O podziałach filozofii

O podziałach filozofii (wykład inauguracyjny w Instytucie Filozofii UŁ w r. 2006/7)

Marek Rosiak

Być może, niektórzy z obecnych, przed dokonaniem wyboru kierunku studiów, zastanawiali się czym właściwie zajmuje się filozofia. Jest to trafne pytanie, bo zapewne czymś podobnym będą zajmować się ci, którzy tu przyszli. Tym, którzy trafili tu przez przypadek, nie stawiając sobie tego pytania, poznanie odpowiedzi może pomóc w podjęciu decyzji o niezwłocznym przeniesieniu się na inny kierunek.

Arystoteles, postać wśród filozofów (czyli miłośników mądrości) równie kultowa, co śp. trener Górski wśród miłośników futbolu (wszyscy o nim słyszeli, ale mało kto go słuchał), w Metafizyce wielokrotnie wyraża pogląd, że filozofia jest poszukiwaniem pierwszych zasad i przyczyn rzeczywistości. Zastanówmy się nad tym określeniem. Zostawmy przy tym na boku termin „przyczyna”, który z biegiem lat wielokrotnie zmieniał znaczenie i skupmy się na „zasadzie” (po grecku „he arche” – zajmującą rozprawkę greckim znaczeniom tego słowa poświęcił Władysław Stróżewski, we wszystkich językach indoeuropejskich mamy słowa z tym rdzeniem: archeologia, ale i archanioł). Może jednak i z polskiego słowa “zasada” uda nam się coś filozoficznie relewantnego wydobyć.

Wydaje się ono zbudowane z przedrostka i rdzenia: ZA-SADA. Przedrostek występuje w wielu innych słowach: z jednej strony takich, jak za-cząć (= za-czyn-się-jąć), czy za-palić (o czym wielu myśli, więc łatwo uchwycą, o co chodzi), a z drugiej takich jak za-kończyć, czy za-rżnąć. W pierwszym i drugim przypadku „za” wyraża rozpoczęcie pewnej czynności lub stanu (działania, palenia), w pozostałych zaś odwrotnie – zakończenie (jakby to paradoksalnie nie brzmiało, kończenie też ma swój koniec; staje się to widoczne, gdy wykładowca mówi: „już kończę, już kończę”, ale nie kończy.

Czy początek i koniec mogą mieć coś wspólnego ze sobą? W sensie czasowym – tego, co na początku i na końcu – bardzo niewiele, tyle tylko, co pewna granica. Ale przynajmniej niekiedy, rozpoczęcie pewnego działania nie jest tylko jego prostym momentem początkowym, ale czymś więcej: tym, z czego ciąg dalszy wypływa jako następstwo. Gdy palacz już zapalił, to bez zastanowienia pali dalej, nie przeżywa kolejnych sztachnięć tak, jak pierwszego dyma. Gdy za-puszczę silnik, to raz puszczony w ruch, pracuje dalej bez mego udziału i jest to rezultat owego zapuszczenia. Gdy natomiast np. rozpoczynam wspinaczkę górską, to pierwszy krok nie pociąga za sobą automatycznie następnych – każdy z nich muszę „na nowo” wykonywać. Podobnie sprawa ma się z zarżnięciem wieprzka (proszę wybaczyć drastyczność przykładu, ale to zapobiega rozproszeniu uwagi). Nie jest to po prostu ostatni moment zarzynania, ale cel owej czynności: rżnąłem po to, żeby zarżnąć, a nie ot tak sobie, z nudów i nagle puszczam nóż i wieprzka, bo zaczyna się moja ulubiona reklama proszku do prania. Albo przykład interesujący dla feministek: Edek za-gonił Zochę do stodoły – gdyby jej teraz powiedział: a teraz ty mnie goń, byłby politycznie poprawnym idiotą. Można tu wspomnieć, że Arystoteles, człowiek mający łeb jak sklep, a w nim i półki (czyli nie tylko wiele wiedział, ale i był w tym jakiś porządek), otóż Arystoteles właśnie, zarówno to, „z czego” wypływało działanie, jak i to, „po co” było ono podejmowane, nazywał przyczyną – odpowiednio sprawczą i celową (zainteresowanych szczegółami tej koncepcji odsyłam do swego artykułu). Widzimy więc, że przedrostek „za-” wyraża przynajmniej niekiedy jakby punkt czy stan źródłowy albo docelowy pewnej czynności. Inaczej – coś ostatecznego, kraniec, za którym nie ma już czego szukać.

Drugi składnik słowa „zasada” kojarzy się z siedzeniem, ale nie idzie tu o to, CO siedzi, lecz o to, NA CZYM, czy W CZYM ostatecznie „siedzi”, czy tkwi wszystko inne. Filozoficzne poszukiwanie zasad jest więc niczym innym, jak poszukiwaniem tego, co stanowi ostateczną podstawę rzeczywistości.

W oparciu o tak określony przedmiot filozofii można utworzyć różne przedmiotowe kryteria podziału filozofii, jak np. na filozofię badającą zasady bytu – ontologię lub metafizykę oraz filozofię zasad poznania – epistemologię. Jednak pozostały mi jeszcze czas chciałbym poświęcić przeprowadzeniu pewnych rozróżnień między filozofią, a tym, co jej często towarzyszy i do niej się upodabnia, a nawet wręcz za nią podaje, choć filozofią nie jest. Już Platon niejednokrotnie dokonywał takich przeciwstawień w swoich dialogach. W szczególności, w dialogu „Sofista” zestawił filozofa z małpującym go sofistą. Miał on o tyle łatwiejsze zadanie, że w jego czasach było niewielu filozofów i niewielu tych, którzy się pod nich podszywali. W naszych natomiast czasach ilość tych ostatnich niepomiernie wzrosła. Można się nawet spotkać z takimi określeniami jak „filozofia paznokcia”. Dlatego też, z braku czasu, ograniczę się do kilku zaledwie spraw, ale za to lokalnie relewantnych.

Zacznijmy od uwagi generalnej: choć określenie zadania filozofii wydaje się rzeczą nieskomplikowaną (w istocie niełatwo było wpaść na myśl, że rzeczywistość w ogóle ma jakieś podstawy, i że nie chodzi tu o słonia stojącego na żółwiu, który z kolei opiera się na wielorybie, itd.), to tak łatwo wytknięty cel niełatwo jest osiągnąć. Tłumaczy to poniekąd, że niektórzy zbaczają z właściwego kursu i po krótszym lub dłuższym czasie lądują w szuwarach. Częstość i rozmaitość tych pomyłek była i jest tak duża, że po pewnym czasie w naturalny sposób zaczęto zajmować się nimi samymi. To, co znamy pod nazwą historii filozofii, to właściwie historia filozoficznych obsuwek. Dyscyplina ta oplotła z czasem pień filozofii jak tropikalne pnącze tak szczelnie, że niełatwo jest samą filozofię w tym gąszczu zauważyć. A przecież pnącza nie wzniosłyby się na taką wysokość gdyby nie pień. Niektórzy uważają, że osiągnęły one już taką grubość, iż mogą utrzymać się samodzielnie. To jednak zwodnicza analogia: trzeba pamiętać, że gdy uschnie pień, żywiące się jego sokami liany też zwiędną. Historia filozofii zawdzięcza więc nie tylko swoje powstanie, ale i trwanie, samej filozofii. Oczywiście, i filozofia zawdzięcza coś nawzajem swojej historii: może uczyć się na błędach. Jednak zależność między nimi jest zdecydowanie asymetryczna, a różnica – wyraźnie widoczna. Będąc tego świadomym, trudno zrozumieć, jak można było różnicę tę zignorować, ba – wręcz ją zanegować, utożsamiając filozofię z jej historią. Niestety, tego rodzaju pomysł nie tylko się pojawił, ale nawet zyskał sobie, jak zwykł mawiać Platon, w „szerokich kręgach” wielkie wzięcie. Autorem jego był Hegel – swego rodzaju filozoficzny baron Münchhausen, którego prześladowała natrętna myśl, żeby powiedzieć wszystko (trzeba przyznać, że jest to jakiś sposób na powiedzenie czegoś prawdziwego, tyle że bardzo niepraktyczny). Aby sobie oszczędzić pracy uznał on, że jego poprzednicy już go w pewnej mierze wyręczyli i wystarczy tylko dopowiedzieć w stylu Radia Erewań: „w zasadzie tak, ale jednak z drugiej strony…”. Tak powstała sławetna metoda dialektyczna, gdzie myśliciel, uprzedzając słowa krytyki, sam sobie zaprzecza. Ten posuwisto-zwrotny „ruch myśli”, jak to nazywają hegliści, mocno przypomina rżnięcie tępą piłą: trociny lecą, ale sprawa nie posuwa się naprzód. Myślenie dialektyczne to w czystej postaci myślenie magiczne: oczekuje się, że słowa, użyte w odpowiednio dużej ilości, doprowadzą do jakościowo zupełnie odmiennych, bo realnych zmian. Nie mnie sądzić, czy z uwagi na to Hegel nie jest czasem odkrywcą tzw. illokucyjnej, czyli sprawczej mocy języka. Nie są mi też znane zastosowania dialektyki do świniobicia, ale próbowano tą metodą osiągnąć znacznie więcej: zbudować socjalizm i wiadomo, co osiągnięto.

Ci, którzy obserwowali owo dialektyczne hokus-pokus i słowotok, mogli łatwo dojść do wniosku, że w filozofii rzeczą pierwszorzędnej ważności jest rozważne dobieranie słów. To z całą pewnością prawda, jednak, zastanawiając się, jak dać rzeczy odpowiednie słowo, można mimowolnie zapomnieć o samej rzeczy. To tak, jakby ten, kto obserwował próby zarzynania wieprzka tępą piłą, jął się ostrzenia noża tak zapamiętale, że zapomniał, do czego nóż ma służyć. Przed tym niebezpieczeństwem przestrzegał już Arystoteles: „Rozprawiając o rzeczy, trzeba zwracać uwagę i na to, jakich słów używać, ale przecież nie bardziej, niż na to, jak ma się rzecz sama.” [Met. 1030 a 27 n.]. Trzeba jednak przyznać, że to przesadnie ostrożne podejście do filozofii zaowocowało, podobnie jak „tradycyjnie”, niespekulatywnie uprawiana historia filozofii, wieloma pożytecznymi pracami pomocniczymi. Natomiast przesadne grzebanie się w słówkach i półsłowkach jest już, jak znowu zauważa Arystoteles, czymś „niegodnym człowieka wolnego” [Met. 995 a 15]. Nb. w Polsce w I poł. XX w. rozwinął się bardzo silnie ten nurt badań, jako tzw. szkoła lwowsko-warszawska. Być może nie bez znaczenia było otoczenie naszego kraju z jednej strony przez Niemcy, gdzie metoda dialektyczna powstała, a z drugiej przez Rosję sowiecką, gdzie ją sprawdzano na ludziach jako tzw. naukowy komunizm.

Specjalną odmianą nurtu tzw. filozofii analitycznej, bo to o niej była właśnie mowa, jest uprawiana w pewnych kręgach z zapałem godnym lepszej sprawy tzw. filozofia formalna. Jej zwolennik to człek nowoczesny, który uważa, że skoro istnieją narzędzia nieznane dawnym rzeźnikom, to trzeba je wypróbować i rusza na biednego zwierzaka z piłą łańcuchową. Przy jej pomocy można zdemontować wieprzka razem z chlewikiem, tylko po co? Szynki ani schabu, czy nawet żeberek się w ten sposób nie uzyska – co najwyżej salceson lub kaszankę, ale nasz miłośnik postępu powie, że pytanie „po co” tkwi w kontekście teleologicznych przesądów minionych epok i jest nienaukowe. Nie wie biedak, że z tych „przesądów” wyrosła sama nauka.

Jak wydobyć filozofię z tak licznych tarapatów (a jest ich jeszcze co niemiara)? Nasi przodkowie, gdy wszystkie inne środki zawiodły zwykli się udawać po poradę do babki-zielarki. Okazuje się, że wzięcie takich babek z czasem wcale nie zmalało – wręcz przeciwnie, wkroczyły one teraz na salony jako feministki. Mają nawet specjalny dodatek w Gazecie Wyborczej. I feministka wytłumaczy nam prosto skąd się wzięły opały filozofii. Otóż dyscyplina ta, jak i sama mądrość czy zasada (he sofija, he arche), jest rodzaju żeńskiego. A tymczasem zajmowali się nią dotąd prawie wyłącznie faceci, w tej liczbie tak otwarcie szowinistyczni jak Platon, który podobno codziennie dziękował bogom, że nie urodził się niewolnikiem, barbarzyńcą, ani kobietą. Nadszedł czas kobiet-myślicielek. Kiedy wezmą się do pracy, na pewno nastanie New Age filozofii. Ja będę już wtedy bliski emerytury, więc nie mam się czego obawiać. Ale młodszych kolegów uczulam na to, i tym przesłaniem do potomności kończę.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.