Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Pokusa gnozy

Pokusa gnozy

Adam Tomasz Witczak

Na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że pokusa gnozy obecna jest w religii i filozofii od blisko dwóch tysięcy lat, od czasów starożytnego gnostycyzmu, który obrodził wówczas licznymi sektami i doktrynami, nierzadko dziwacznymi i skrajnymi w swych zapatrywaniach.

Takie postawienie sprawy byłoby jednak mocno niepełne – a co więcej, mogłoby wynikać z niego, że mamy do czynienia tylko z ciekawostką historyczną, być może ożywianą w sztuczny sposób przez grupki współczesnych fascynatów i badaczy.

Dla katolickiego – ale i np. prawosławnego – obserwatora jest jednak jasne, że pokusa gnozy (czy też jej fałsz) sięga znacznie dalej – do samych początków ludzkości, do rajskiego ogrodu Edenu i samych fundamentów naszej kondycji. Nie jest w tym momencie rzeczą najważniejszą, w jakim stopniu ów biblijny opis traktować będziemy dosłownie (choć zapewne byłoby to co najmniej wskazane) – istotne są natomiast jego konsekwencje filozoficzne i teologiczne.

Gnoza jest niebezpieczna dlatego, że udziela odpowiedzi na te same pytania, na które odpowiada ortodoksyjne chrześcijaństwo, ale jej recepty są – w swej najgłębszej istocie – odwrotne. Naturalnie ta kwestia nie wyczerpuje jeszcze powodów, dla których wypada przed gnozą przestrzegać. Z całą pewnością jest ona problematyczna przez to, że rozwiązania, które sugeruje, są kuszące, często na swój sposób wzniosłe, budujące czy imponujące. I wreszcie trzeba mieć na uwadze, że gnoza przyjmuje najrozmaitsze formy zewnętrzne, tzn. jest w stanie związać się z bardzo różną pojęciowością czy mitologią. Gnoza może sprawiać wrażenie chrześcijańskiej (adorować postać Chrystusa, potępiać z całą mocą Szatana etc.), ale równie często odwołuje się do terminologii i symboliki hinduizmu, rozmaitych form europejskiego pogaństwa. Może korzystać ze sztafażu satanistycznego, jak w teistycznym satanizmie (vide ortodoksyjny black metal), ale i demonstracyjnie wchodzić w sojusz z najbardziej materialistycznym ateizmem i scjentyzmem – jak to jest w przypadku modnego w tych czasach transhumanizmu.

Sami ezoterycy i okultyści mówią często o dwóch ścieżkach – prawej i lewej ręki. Niekiedy, być może dla zachowania pewnych pozorów, zdają się traktować te drogi jako równoważne, albo przynajmniej deklarują, iż ścieżka prawej ręki jest dopuszczalna (dla części ludzi, najpewniej dla ogółu, dla mas). De facto jednak cała uwaga gnostyków różnej proweniencji skoncentrowana jest na aktywizowaniu ścieżki lewej ręki.

Oczywiście ortodoksja religijna katolicyzmu, a w jakimś stopniu także prawosławia czy może nawet islamu i judaizmu – sytuuje się po stronie prawej. Koncesja, jaką tu uczyniliśmy na rzecz wyznań niekatolickich, jest po prostu zabiegiem, nazwijmy to, czysto religioznawczym – czytelnik nie powinien dopatrywać się w niej odwołań do perennializmu czy „transcendentnej jedności religii” (które to koncepcje wypadałoby zresztą umiejscowić po stronie gnozy). Dalej będziemy więc starali się spoglądać na rzeczy z perspektywy rzymskiego katolicyzmu.

Unde malum? Quid est veritas? Wizja Kościoła jest – z grubsza – następująca: istnieje wszechmocny, doskonały, pełny Bóg, zewnętrzny wobec człowieka i ogólnie stworzenia, będący przy tym osobą. Bóg ten nie ma już żadnego bytu nad sobą. To on dokonał dzieła stworzenia – i widział, jak mówi Księga Rodzaju, że było ono dobre. Pierwotnie dobry był i człowiek – jednak dokonał on (mocą wolnej woli) wyboru zła, czego skutkiem (dalekosiężnym) jest obecna kondycja świata, z wszystkimi jego niedoskonałościami, śmiercią, głupotą, ignorancją itd.

W tej optyce powołaniem człowieka jest powrót do Boga – ale bez rozmywania osobowego aspektu zarówno tegoż człowieka (wręcz konkretnej jednostki), jak i jego Stwórcy. Powrót ten odbywa się poprzez wiarę i uczynki (uczynki ożywiane wiarą). Istotą rzeczy, pierwszym krokiem, jest przyjęcie prawdy o winie człowieka (tj. o grzechu pierworodnym i o grzechach uczynkowych), spoglądanie na rzeczywistość w perspektywie grzechu i cnoty, a w konsekwencji – nie tylko świadomość wyrządzonego zła, ale i żal z tego powodu. Naturalnymi postawami człowieka w relacji do Boga (a pośrednio także w relacji do Kościoła czy nawet pewnych tradycyjnych obyczajów, struktur społecznych etc.) – powinny być: pokora, zaufanie, gotowość do wyrzeczenia, dyscyplina.

Unde malum? Quid est veritas? Gnoza odpowiada na te same pytania, ale w sposób diametralnie przeciwny. W tej perspektywie wina za kondycję świata nie spada na człowieka, w każdym razie nie na zasadzie konsekwencji grzechu pierworodnego. Przeciwnie: winien jest Stwórca, będący zresztą jedynie niedoskonałym Demiurgiem, operującym na poziomie materii. W tejże materii człowiek został uwięziony, niejako zaklęty. Jego powołaniem nie jest bynajmniej żal, pokuta i powrót do Ojca w pozycji syna marnotrawnego – ale raczej przebóstwienie. To człowiek ma się stać Bogiem – a jeśli ma się zjednoczyć z Bogiem, to przez depersonalizację i rozpuszczenie w „boskości”.

W istocie nie jest tu szczególnie ważne to, że w niektórych nurtach gnostycyzmu wierzy się w „prawdziwego Boga”, istniejącego w ukryciu, hen, daleko poza terytorium Demiurga. Nie jest nawet ważne to, czy wierzy się w samego Demiurga, archontów i całą tę mitologię. Kluczem do ścieżki lewej ręki – co zresztą niemal od razu, w każdej publikacji, przyznają sami ezoterycy, magowie, gnostycy i okultyści – jest to, że ścieżka ta postuluje zwrócenie się (w poszukiwaniu Boga czy też do boskości) do wnętrza, do siebie samego, do człowieka. A więc to człowiek ma stać się Bogiem, jak to zasygnalizowaliśmy wyżej.

Znamy to oczywiście bardzo dobrze: „będziecie jako bogowie”. W tym zawiera się istota gnozy. Sztafaż – teistycznego satanizmu, „nieortodoksyjnego chrześcijaństwa” czy transhumanizmu – jest drugorzędny (nawet jeśli z pozycji katolickich my możemy uznać, że zawsze kryje się za nim bardzo konkretna osoba, ta właśnie, która w rajskim ogrodzie złożyła cytowane przed momentem zapewnienie…).

Środki do celu mogą być rozmaite. Może być to magia – i znów nie jest tu szczególnie ważne, czy mówimy o „naiwnej” magii, w której traktuje się demony, duchy i ogólnie rzeczywistość nadprzyrodzoną jako faktycznie istniejącą, czy też o nowoczesnej, „intelektualnej” magii, w której wszystko sprowadza się do „sił umysłu”, „ukrytych funkcji psychiki” czy nawet „rozwijania możliwości organizmu”. Z drugiej strony, może być to też – jak w transhumanizmie – perspektywa ateistyczna i scjentystyczna. Ostatecznie przecież transhumanizm (ale też i np. ideologia gender) mówi nam mniej więcej to samo, co stara gnoza: nie będziemy już musieli być zależni od słabego, mizernego, niepoważnego ciała (w domyśle: w którym zaklął nas Demiurg), nie musimy czuć się skrępowani konwencjami, przyzwyczajeniami i ograniczeniami, możemy zagwarantować sobie technologiczną nieśmiertelność poprzez nieustanne przedłużanie życia – albo poprzez przemieszczenie umysłu do komputera. Perspektywa pozagrobowej wieczności, oferowana przez „Demiurga”, ma tu oczywiście zblednąć. Zauważmy przy tym, że za tą materialistyczną, hedonistyczną fasadą kryje się tak naprawdę ucieczka od ciała, od autentycznego ciała – w kierunku tych czy innych fantomów. W ostateczności perspektywa umysłu w komputerze staje się niczym gnostyckie pokonanie archontów, przebicie zasłony, umknięcie Demiurgowi i rozpuszczenie w boskości.

Naturalnie gnoza nie ceni zbyt wysoko wiary i uczynków. Wiara jest w jej perspektywie czymś poniżającym – pokusa gnozy dowartościowuje natomiast wiedzę. W rzeczy samej magia ma być wiedzą, nawet jeśli jej metodologia odbiega od metodologii science.

Czy uczynki, postępki, sposób życia – są ważne? W pewnym sensie tak, ale nie w perspektywie moralności czy wysługi. Są istotne w sposób, w pewnym sensie, czysto techniczny – jako narzędzie do przebóstwiania, pożyteczne lub nie. To tłumaczy różnorodność praktycznych postaw gnostyckich. Dla katarów (czy niektórych gnostyków starożytnych) drogą do wyzwolenia bywała radykalna, ekstremalna asceza, cechująca się nienawiścią do życia – ale w szczególnych przypadkach równie użyteczną drogą mógł być skrajny, wyniszczający hedonizm. Podobne bieguny widzimy też np. w black metalu (w tych jego obszarach, które traktują sprawy serio).

Mało tego: w dzisiejszych czasach mamy też i gnozę „z ludzką twarzą”, która nie wymaga ani jednej, ani drugiej skrajności, zamiast tego postulując sympatyczne, wyluzowane życie w rytmie wegańskich posiłków, opieki nad zwierzętami, egzotycznych podróży i psychodelicznej muzyki – vide Dariusz Misiuna z Okultury, głoszący, iż magia (…) to stan oczarowania światem, postrzegania go w różnych wymiarach i wpływania nań poprzez te różne wymiary i zapewniający, że jeśli postrzegasz życie jako cud, zaczynasz rozumieć, że nie posiada ono ograniczeń.

Pozornie mogłoby się wydawać, że gnoza tradycjonalizmu integralnego (jak u Juliusza Evoli) to coś diametralnie innego niż buntownicza, hipisowska, liberalna, „otwarta umysłowo” gnoza p. Misiuny i jemu podobnych propagatorów „oczarowania światem”. W gruncie rzeczy jednak to znów sprawy drugorzędne – po prostu ludzie tacy jak Evola wybrali jako drogę do wyzwolenia i magicznego przebóstwienia faszystowski dryl czy samokontrolę. Istota sprawy pozostaje jednak ta sama – a jest nią zmiana swej przyrodzonej kondycji. Co więcej, dowartościowana jest za każdym razem wola ludzka – nawet jeśli będzie to wola kshatriyi czy bramina – w opozycji do „praworęcznej” koncepcji podporządkowania swojej woli oczekiwaniom Boga. W gruncie rzeczy u Evoli widzimy na głębszych poziomach to samo, co u wszystkich innych gnostyków, pragnienie wyjścia poza dobro i zło, poza dualizm, poza materię.

Gnoza jest zatem, jak widzimy, atrakcyjna dla człowieka – i to dla różnych typów ludzkich. Jednym oferuje atrakcyjną, fantastyczną mitologię, innym – poczucie brania udziału w czymś racjonalnym i przyszłościowym, jak transhumanizm. Zawsze uwalnia od brzemienia winy i prostych kategorii moralnych. Aspirujący gnostyk może oczywiście „popełnić błąd”, może „zaszkodzić sam sobie” (przez to, co katolik nazwałby grzechem), może (jak powiedzieliby pewnie radośni gnostycy new-age’owi) „zwiększyć ilość zła w świecie” albo też „wykazać się ignorancją”. Nigdy jednak nie musi przejmować się naruszeniem jakichś autentycznych kategorii moralnych i obrazą zewnętrznego Boga ani wyrażać żalu w chrześcijańskim rozumieniu (nawet jeśli, jak każdy człowiek, pozwoli sobie na żal emocjonalny, poczucie zmarnowanego czasu etc. – co, jak wiemy, jest z perspektywy katolickiej zupełnie niewystarczające do usprawiedliwienia).

Tym usilniej musimy zdawać sobie sprawę, że w ostatecznym rozrachunku faktycznie mamy do czynienia tylko z dwiema ścieżkami, niezależnie od tego, że pojedyncze pierwiastki prawdy mogą być rozsiane także u Evoli, Guénona czy kogokolwiek innego. Ostatecznie obrazy świata w ujęciu lewej i prawej ręki są diametralnie różne.

Dla katolika czy prawosławnego jest dostatecznie jasne, że jeśli powinien on koncentrować się na sobie, to tylko w znaczeniu dostrzegania w sobie winy i odpowiedzialności, że powinien mieć świadomość swoich ograniczeń i tego, że obietnica „będziecie jako bogowie” nigdy się nie spełni. Naturalnie w praktyce trzymanie się tego jest trudne, także ze względu na potężne zamieszanie w świecie idei, jakie cechuje nasze czasy. Wzniosłość niektórych doktryn (a jeszcze bardziej: haseł i symboli) – może na pierwszy rzut oka porywać i podbudowywać – i być może faktycznie są w nich rzeczy godne wyabstrahowania. Warto jednak w takich sytuacjach (a mówimy tu konkretnie np. o myślicielach z tzw. szkoły Tradycji) zastanowić się, czy to samo nie dociera do nas z innych, pewniejszych i pełniejszych źródeł. Tym bardziej że z uwagi na atrakcyjność pokusy gnozy, wytrwanie w wymagającym i tłumiącym naszą pychę nurcie ortodoksji nie jest łatwe.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.