Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Artur Ławniczak: O potrzebie cenzusów wyborczych
Co rusz słychać narzekania na marną kondycję „młodej polskiej demokracji”. Ta zbitka pojęciowa jest zresztą średnio precyzyjna. Po pierwsze, mamy w końcu wielowiekową tradycję demokracji szlacheckiej. Po drugie, w 1944 r. PKWN zadeklarował defaszyzację Polski, która została przeprowadzona dosyć skutecznie, dzięki czemu nastała demokracja ludowa, a następnie socjalistyczna. Po 1989 r. nastał czas ludowładztwa „bezprzymiotnikowego”, czyli pluralistycznego, będącego ponoć najwyższą, a według niektórych nawet jedynie słuszną wersją arystotelesowskiej politei.
Różni uczeni mężowie rozdzierają szaty i snują przenikliwe rozważania, diagnozując sytuację i szukając dróg wyjścia z kryzysu. Przejawia się on przede wszystkim w spadającej frekwencji wyborczej, co jest odczytywane jako zagrożenie dla fundamentalnego założenia ustrojowego. Oświecona elita stwarza masom możliwość decydowania o swoim losie, a niewdzięczny naród nie chce korzystać z okazji i pomimo coraz bardziej rozpaczliwych apeli nie przejawia wielkiego entuzjazmu dla udziału w „święcie demokracji”. Ponadto coraz więcej obywateli oddaje głosy nieważne, co można interpretować jako szyderczą parodię aktu głosowania.
Ktoś nadmiernie złośliwy mógłby dojść do wniosku, iż społeczeństwo nie chce brzemienia suwerenności i czeka na „ojca chrzestnego”, który „ściągnie cugle” i wskaże wodzowską ręką drogę ku świetlanej przyszłości. Aby odeprzeć takie podejrzenia, należałoby przeprowadzić referendum albo przynajmniej poważny sondaż dotyczący prodemokratycznych skłonności narodu politycznego. Jednak, jak na razie, takie badanie opinii publicznej nie zostało przeprowadzone, co otwiera pole dla spekulacji dotyczących autorytarnych nastrojów „milczącej większości”.
Gdyby oferta była bardziej atrakcyjna, masy być może odniosłyby się do niej z większą życzliwością. Tak jest za naszą wschodnią granicą, na Białorusi, gdzie w lokalach wyborczych oferuje się jadło i napitki po zaniżonych cenach, co wzmaga zainteresowanie „robotników i kołchoźników” możliwością wyrażenia swoich preferencji politycznych. W naszym kraju, w sytuacji braku działań czynników publicznych w tym kierunku, pojawili się przedsiębiorczy obywatele, którzy „wzięli sprawy w swoje ręce”. Myślimy tu o słynnym casusie kamiennogórskim. W trakcie odbywających się niegdyś w tym dolnośląskim miasteczku wyborów samorządowych przedstawiciele jednego z komitetów wyborczych namawiali ludzi do pójścia do lokali wyborczych po karty do głosowania. Następnie były one wymieniane na tanie wina. Po zebraniu i wypełnieniu sporej ilości ww. kart aktywista udawał się do lokalu wyborczego i zapełniał urnę, a elektorat raczył się produktami krajowego przemysłu winiarskiego. W ten sposób spora część małomiasteczkowego korpusu wyborczego zamieniła swoje fundamentalne uprawnienie polityczne na niedrogie środki rozweselające. Po raz kolejny potwierdziła się diagnoza znanego, nieżyjącego już polityka, że społeczeństwo „nie dorosło” do demokracji.
I chyba rzeczywiście społeczeństwa „nie dorosły” do demokracji, ponieważ, jak wykazują badania przeprowadzane przez obiektywnych naukowców północnoamerykańskich i innych, polityką systematycznie interesuje się około 5% wyborców, wśród których zdecydowaną przewagę mają mężczyźni, należący do archetypicznej niemalże kategorii kawiarnianych polityków. Potrafią oni toczyć wielogodzinne debaty przy „małej czarnej”, prowadzić pasjonujące dla nich dyskusje na temat koalicji, wystąpień parlamentarnych, kryzysów rządowych, dymisji, łamania quorum itd., osiągając wysoki stopień wtajemniczenia, niedostępny dla zwykłych ludzi, którzy nie wykraczają myślami poza sprawy bytowe i problemy życia codziennego. Dla tych „szaraków” tematy poruszane przez entuzjastów zagadnień politycznych są mało interesujące; nie potrafią odnaleźć związku między swoimi życiowymi problemami a wielkimi wydarzeniami w parlamencie, pałacu prezydenckim czy gabinetach ministrów. Nic zatem dziwnego, że przejawiają sporą obojętność wobec „demokratycznego tworzenia woli powszechnej” w postaci wrzucania kartek do skrzynki.
Zatroskani tym stanem rzeczy politycy i naukowcy zgłaszają postulat wprowadzenia przymusu wyborczego, co zapewne poprawiłoby wskaźnik partycypacji w elekcji; jednakże taka perspektywa budzi poważne zastrzeżenia polityczno-moralne. Podstawowy argument ideologiczny przeciw takiej operacji bierze się z oficjalnej koncepcji państwa demokratyczno-liberalnego, według której ma ono służyć roszczeniowemu obywatelowi, rozkoszującemu się licznymi uprawnieniami, skontrastowanymi z malejącymi powinnościami. Po upadku Polski Ludowej nie ustanowiono żadnego nowego obowiązku i odejście od tego trendu byłoby drastycznym naruszeniem politycznej konwencji. Wyrażając sprzeciw wobec postulowanego „kagańcowego prawa”, wypada się zastanowić nad innym sposobem przezwyciężenia trudności, na jakie napotyka dążenie do pełnej demokracji. Namysł badawczy prowadzi nas w stronę rozważań nad sensem i sposobem realizacji postulatu powszechnego głosowania.
Zasada powszechności wyborów rozumiana skrajnie dogmatycznie ma, w idealnie maksymalistycznej wersji, rozszerzyć do najdalszych możliwych granic krąg podmiotów wyposażonych w uprawnienie do głosowania. Ideał polegałby zatem na tym, że a priori nikogo nie wykluczamy z udziału w elekcji, a ewentualne wyłączenia miałyby charakter indywidualny i byłyby efektem zaistnienia szczególnych okoliczności, pozwalających na odstąpienie od domniemania powszechnej zdolności do świadomego wzięcia udziału w akcie będącym conditio sine qua non demokracji przedstawicielskiej. A zatem istnienie liczących wiele osób grup ludzi pozbawionych – ze względu na jakąś łączącą ich cechę – prawa wyborczego jest bardzo istotnym odstępstwem od dążenia do ogarnięcia możliwością partycypacji w procesie wyłaniania reprezentantów wszystkich członków zbiorowego suwerena.
Z takiego sposobu myślenia wynika ewolucja prawa wyborczego dokonująca się po zburzeniu Bastylii, a polegająca na likwidowaniu jednych i ograniczaniu pozostałych cenzusów wyborczych. Odchodzenie od cenzusów jest efektem zaaprobowania przez opiniotwórcze elity optymistycznej koncepcji natury ludzkiej, zakładającej, że ma się ona stale zmieniać na lepsze.
Oświeceniowy proces wychowywania mas w duchu postępowych ideałów reprezentowanych przez najświatlejszą części ludzkości doprowadzić ma do ogólnego podniesienia poziomu świadomości politycznej, dzięki czemu obywatele jako „przemienieni kołodzieje” nie dopuszczą do rządów ciemnej i krwawej reakcji. Jednak szczególne doświadczenia XX wieku – naznaczonego piętnem Adolfa Hitlera uwodzącego wykształcony przez solidnych niemieckich nauczycieli „Volk der Dichter und Denker” – zmuszają do głębokiego zastanowienia się nad słusznością utrzymującej się wciąż na politycznych salonach, głębokiej wiary we wrodzoną dobroć człowieka. Ewentualne zwątpienie w kluczowy paradygmat Wieku Świateł skłaniałoby do ponownego rozważenia sensowności chrześcijańskiej koncepcji skażenia każdej jednostki ludzkiej niezmywalnym piętnem grzechu pierworodnego.
Efektem zwycięstwa ideałów oświecenia (publicznego) było zlikwidowanie w państwach, w których obowiązują „podstawowe standardy nowoczesnej demokracji”, cenzusów: pochodzenia, wykształcenia, rasy, majątku, płci, zawodu. Pozostawiono cenzus wieku i cenzus obywatelstwa. We współczesnych podręcznikach prawa państwowego można zauważyć skłonność do unikania, w odniesieniu do niezniesionych barier utrudniających nieograniczony dostęp do urn wyborczych, określenia „cenzus”, ponieważ postępowa literatura nacechowała ten termin negatywnie. W niniejszym, tylko średnio postępowym, tekście autor ośmiela się jednak na rzucenie maleńkiego wyzwania politycznej poprawności.
Cenzus obywatelstwa teoretycznie może być usunięty, gdy ludzkość zjednoczy się w Globalnej Republice Szczęścia i znikną polityczne granice oddzielające od siebie ludzi dobrej woli. Zrealizowanie tego scenariusza nie oznaczałoby likwidacji wszystkich wątpliwości, ponieważ rozwiązanie pewnych trudnych problemów uświadamia zazwyczaj, że istnieją inne, do tej pory pozostające w cieniu. Możemy zatem zakładać, że likwidacja politycznych granic szatkujących ludzkość z całą ostrością postawiłaby na porządku dziennym zagadnienie naszych sąsiadów w Kosmosie. Według wielu badaczy ich istnienie jest tak pewne, jak to, że dwa razy dwa równa się cztery, co zmusza do zastanowienia się nad kwestią objęcia ich wszechogarniającym prawem wyborczym. Jeśli uznamy generalnie słuszność tego postulatu, to zajdzie potrzeba nawiązania kontaktu z mieszkańcami innych planet i przedyskutowania z nimi fundamentalnych kwestii politycznych. Wcale nie jest pewne, czy akceptują oni demokrację przedstawicielską, gdyż, być może, nie zapoznali się jeszcze z argumentami uzasadniającymi jej konieczność i nie przeprowadzili badań empirycznych w „dojrzałych ziemskich demokracjach”, ukazujących im w całej pełni zalety „jedynie słusznego ustroju”. Jeżeli uda się per fas et nefas przekonać ich o wyższości ludowładztwa nad wszystkimi innymi modelami ustrojowymi, nastanie wówczas pora na rozciągnięcie naszego modelu politycznego na inne części Wszechświata. Być może decydenci uznają konieczność ustanowienia dla nowo pozyskanych zwolenników postępu pewnego okresu karencji, przeznaczonego na „wychowanie do demokracji i pokoju”.
Jednakże praktyka młodych państw demokratycznych pokazuje, że z marszu włącza się hurtem całe masy ludności w młyny systemu, co upoważnia do presumpcji rozciągnięcia tego zwyczaju na międzygwiezdne przestrzenie. Istotnym zastrzeżeniem, jakie może być wysunięte przeciw wyżej wyeksplikowanej idei, jest kwestia „kompatybilności” kosmitów z ludźmi. Nie wiadomo, czy ich wygląd, sposób bycia, światopogląd itd. dadzą się łatwo pogodzić z tym, do czego są przyzwyczajeni mieszkańcy naszego Świata. Mówiąc krótko, nie jest pewne, czy bez większych zastrzeżeń Ziemianie uznają tamtych za swoich i vice versa. Taka adopcja wiązałaby się przypuszczalnie (chyba że Marsjanie okazaliby się którymś z kolei „zaginionym plemieniem”) z koniecznością rozszerzenia uprawnień wyborczych poza rodzaj ludzki. Taka operacja byłaby ułatwiona, gdyby wcześniej bojownikom o prawa zwierząt udało się rozszerzyć, przynajmniej na niektóre gatunki, zdolność elekcyjną. W ten sposób zasada powszechności uzyskałaby nowy wymiar i powstałyby spore możliwości dalszej walki o powiększenie grona podmiotów tworzących zbiorowego suwerena.
Nieco gorsza jest sprawa z cenzusem wieku, albowiem zakłada się na podstawie wielowiekowego doświadczenia, że dopiero od pewnego momentu czasowego jednostka ludzka jest w stanie na tyle zrozumieć rzeczywistość polityczną, że może w świadomy sposób wziąć udział w kreowaniu swojego przedstawicielstwa. Granicę omawianego cenzusu można obniżać, ale trudno sobie wyobrazić dwuletnie dzieci idące z całą powagą i w poczuciu spełniania obywatelskiego obowiązku do urn. Przepełniony złą wolą zoil mógłby zaatakować tę namaszczoną tezę, posługując się licznymi przykładami wziętymi ze „środków masowego rażenia”. Otóż w TV często można zobaczyć prorodzinne obrazki w postaci porządnych rodzin udających się po sumie, lub po takim czy innym świeckim rytuale, do lokali wyborczych. Tam rodzice z należytą powagą stawiają odpowiednie znaki na karcie do głosowania, po czym oddają je swojej progeniturze, która radośnie wrzuca je tam, gdzie trzeba. W ten sposób przyszłość narodu politycznego wychowywana jest do ludowładztwa. Komisje wyborcze z przymrużeniem oka traktują to dość rażące naruszenie zasady bezpośredniości, z czego wynika, że społeczeństwo III RP w swej zdrowej masie wciąż jest znacznie oddalone od prawniczego kretynizmu. Wysługiwanie się dziećmi w spełnianiu obywatelskiego obowiązku można by teoretycznie potraktować jako trening przed zaprowadzeniem pajdokracji. Ale to tylko luźna hipoteza robocza.
Długotrwały proces biologicznego, kulturowego, psychologicznego i politycznego dojrzewania wchodzących w życie ludzi powoduje, że nie postuluje się zupełnej likwidacji rzeczonego cenzusu, co niewątpliwie stanowi poważny problem teoretyczny dla piewców nieograniczonego ludowładztwa. Natura stworzyła potężną barierę, skłaniającą do umieszczenia demokracji, rozumianej jako pantokracja, poza zbiorem naturalnych ustrojów politycznych. W tej sytuacji trzeba mówić o ograniczonej demokracji jako naturalnej konieczności. Doszliśmy już, albo też pomału dochodzimy, do kresu możliwości rozprzestrzeniania się praw wyborczych, co skłania do rozważenia tezy o początku odpływu globalnej fali rozszerzania teoretycznego podmiotu władzy w kierunku powrotu do ideologicznie podbudowanych, naturalnych sposobów sprawowania władzy w postaci arystokracji i monarchii1.
Jeżeli owa diagnoza jest słuszna, to chwili namysłu wymaga kwestia sposobu powrotu do tradycyjnych ustrojów politycznych. Zasadniczo może się to dokonać dwoma metodami: rewolucyjną lub ewolucyjną. Interes społeczny wymaga lansowania drugiej metody, co niniejszym czynimy. Stwierdzamy zatem, że wskazane jest stopniowe odchodzenie od demokratycznych przerostów w kierunku pozostawienia praw wyborczych tylko tym, którzy na nie zasługują i którym rzeczywiście zależy na możliwości partycypacji w kreowaniu składu organów przedstawicielskich. Cel ten możemy osiągnąć dzięki zaostrzaniu cenzusów już istniejących i przywracaniu lub kreowaniu aktualnie nieistniejących ograniczeń prawa wyborczego. Najpierw przyjrzymy się możliwościom restrykcyjnej rewizji cenzusów: obywatelstwa i wieku.
Ten pierwszy jest dosyć jednoznaczny, w związku z czym postulować by należało ścisłe przestrzeganie tego wymogu i nieczynienie żadnych odstępstw, zdarzających się w przeszłości. Mamy tu na myśli dopuszczanie do udziału w wyborach osób nieposiadających żadnego obywatelstwa, czyli apatrydów2. Takie rozwiązania prawne stanowią rażące naruszenie ustanowionej, podobno już w starożytnych Atenach, żelaznej zasady wykluczającej z narodu politycznego periojków i metojków. Tylko stuprocentowi obywatele mają dostateczny mandat do decydowania o personalnym składzie powoływanych w drodze głosowania organów państwowych. Innym ludziom przebywającym na terenie państwa przysługują prawa człowieka, ale z definicji są oni pozbawieni uprawnień zastrzeżonych dla obywateli, wśród których, zgodnie z logiką demokracji parlamentarnej, znajduje się uprawnienie elekcyjne. Przyznanie go osobom niedysponującym obywatelstwem oznacza zgodę na współdecydowanie o losach państwa ludziom, którzy nie są związani z nim formalnym węzłem prawnym, co ewidentnie rozmywa obowiązującą koncepcję narodu politycznego. Według obowiązujących kanonów poprawności politycznej społeczeństwo obywatelskie jest zbyt cenną wartością, aby wystawiać je na ryzyko rozpuszczenia w europejskim czy też globalnym tyglu.
Teraz przejdziemy do zagadnienia wieku upoważniającego do wzięcia udziału w akcie wyborczym. Kwestia ta zawsze będzie dyskusyjna, gdyż ludzie dojrzewają w różny sposób, w związku z czym trudno stwierdzić, jaki próg wiekowy pozwala obywatelom, którzy go przekroczyli, na wzięcie świadomego udziału w operacji formowania reprezentacji politycznej. Tendencja, ujawniająca się w całej okazałości po rewolucji francuskiej i do dzisiaj nieulegająca odwróceniu, przejawia się w rozszerzeniu uprawnień elekcyjnych na obywateli uznawanych niegdyś za zbyt młodych i niedojrzałych do tego, aby składać w ich ręce losy państwa. „Na aktualnym etapie rozwoju” w większości państw przyjęto, że po ukończeniu 18 lat ludzie są w stanie dokonywać właściwych wyborów politycznych. Gdzieniegdzie przyjęto jednak, że należy umożliwić uczestnictwo w „święcie demokracji” młodzieży poniżej tego rutynowego progu. Jako przykłady możemy podać Kubę, gdzie mogą głosować szesnastolatkowie, Iran oraz Gwineę Bissau, w których to państwach przyznano prawa wyborcze osobom, które ukończyły piętnasty rok życia. W ten sposób oddano w tych państwach hołd młodej generacji, która wybitnie przyczyniła się do upadku starych reżimów, a władze mają nadzieję, że nowe roczniki, poddawane intensywnej indoktrynacji, „nie sprzeniewierzą się rewolucyjnej spuściźnie młodzieńczych męczenników i bohaterów walki z reakcją”.
Problem w tym, że spora część najmłodszych wyborców nie wykazuje większego zainteresowania polityką i z założenia nie uczestniczy w głosowaniach powszechnych. Używając demokratycznej logiki, można uznać, że skoro większość osób w wieku 18-21 lat konsekwentnie odwraca się od życia publicznego, to należałoby się poważnie zastanowić nad ponownym podwyższeniem progu wiekowego do 21 lat, który to wiek w prawie cywilnym jest uznawany, w przypadku mężczyzn, za właściwy dla zawarcia małżeństwa. Z drugiej strony w przypadku kobiet już dawno ustawodawca uznał, że „w szczególnych przypadkach” mogą one zawierać związki małżeńskie po skończeniu 16 roku życia. W średniowieczu często księżniczki i królewny wydawano za mąż w kołyskach, po czym związek małżeński potwierdzano poprzez jego skonsumowanie, gdy osiągały one trzynastą wiosnę (Jadwiga została królem Polski, gdy miała 12 lat, a zaraz potem wydano ją za Jagiełłę). U Cyganów czymś zwyczajnym jest swatanie kobiet trzynastoletnich, gdyż w ich tradycji uważa się je za w pełni dojrzałe do ożenku, co nie oznacza, że są ostatecznie dorosłe, by brać udział w podejmowaniu istotnych dla całej społeczności decyzji – sfera polityczna zarezerwowana jest bowiem dla mężczyzn. Wniosek jest taki, że według reakcyjnych przekonań kobiety dojrzewają szybciej pod względem biologicznym i emocjonalnym, co nie musi oznaczać szybkiego dojrzewania społeczno-politycznego. Typowe wypowiedzi studentek I roku na zajęciach z prawa politycznego (w rodzaju: „Nie interesuję się w ogóle polityką”) zdawałyby się potwierdzać wyżej wyartykułowaną tezę.
Z punktu widzenia interesu społecznego podstawowa komórka społeczna jest czymś istotniejszym niż udział w demokratycznych procedurach, dlatego też odwrócenie aktualnej sytuacji poprzez znaczące przesunięcie „bariery dojrzałości wyborczej” np. na znany z historii poziom 25 lat, a nawet wyżej, nie powinno szczególnie dziwić, gdyż małżeństwo zazwyczaj sprzyja stopniowemu dojrzewaniu i rozwijaniu zdolności do podejmowania odpowiedzialnych decyzji. W związku z tym rozważenia wymaga postulat „merytorycznej i pozytywnej dyskryminacji” nieżonatych, uchylających się od współudziału w zapewnianiu przetrwania narodowi, którego istnienie stanowi wszak warunek konieczny istnienia demokracji. Możemy interpretować to jako wyraz braku właściwej postawy obywatelskiej, w związku z czym bezżennym należałoby przedłużyć okres „karencji” i dopuścić ich do urn dopiero po przeżyciu 30 lub nawet 35 lat.
Uzasadnienie dla tego typu innowacji z łatwością odnajdziemy w niedogmatycznie rozumianej zasadzie równości. Jeżeli niektóre komitety wyborcze traktowane są inaczej niż pozostałe, jako że reprezentują określone mniejszości i w imię wyrównania szans należy im się premia, to analogiczną argumentację można odnieść także do wyborców. Równość rozumiana głębiej, czyli materialnie, w oderwaniu od suchego formalizmu, nakazuje traktować członków zbiorowego podmiotu suwerenności w sposób zróżnicowany, w zależności od zasług, od tego, czy biorą na siebie brzemię obowiązków małżeńskich i rodzicielskich, czy też nie. W ten sposób zasada egalitaryzmu na płaszczyźnie elekcyjnej nabierze głębszego wymiaru.
Alternatywne rozwiązanie polegałoby na pozostawieniu jednakowego cenzusu wieku dla zasłużonych i niezasłużonych przy jednoczesnym zróżnicowaniu możliwości oddziaływania na skład wybieranego organu. Tak więc np. żonaty i wielokrotnie dzieciaty albo w inny sposób szczególnie zasłużony dla kraju obywatel miałby do dyspozycji więcej głosów niż osoba skupiająca się przede wszystkim na realizacji własnych, egoistycznych interesów. Ponieważ, jak wiadomo nihil novi sub sole, nie powinno dziwić, że takie rozwiązanie funkcjonowało już w Galicji i Lodomerii przed 1914 r. W tej części habsburskiego imperium ojciec rodziny miał tyle głosów, ile osób liczyła jego rodzina. Była to niewątpliwie zachęta do większej dzietności, bardzo przydatnej w kontekście rozmaitych wojen toczonych przez Najjaśniejszego Pana.
Drugi aspekt zagadnienia to przełamanie fatalizmu dziecięcej nieświadomości, powodującej wyłączenie z „obiegu politycznego” szerokich kręgów nieletnich obywateli. Przedstawione powyżej rozwiązanie instytucjonalne w sposób pośredni i niepoprawny politycznie przyznaje niemowlętom i podlotkom uprawnienie do głosowania. Zakładając jego szybki rozwój, nie jest wykluczone, że kilkunastoletni oczytany potomek mógłby wpływać na swojego, mniej wyrobionego politycznie, rodzica. W efekcie mogłoby to doprowadzić do faktycznego podejmowania decyzji o tym, na kogo oddać kilka czy kilkanaście głosów, przez posłanego do szkół najzdolniejszego członka familii. Omawiana „proinfantylna” instytucja istniała pomimo tego, że jeszcze nikomu nie śniło się wówczas o rzecznikach praw dzieci. Z tego, co wiadomo autorowi, osoby zasiadające w różnych państwach na tego rodzaju szlachetnych urzędach finansowanych z pieniędzy podatników nie wymyśliły do tej pory nic, co zasadniczo mogłoby polepszyć sytuację stale dyskryminowanych w zakresie prawa wyborczego ludzi, uznawanych przez dorosłych za niezasługujących na dopuszczenie do udziału w wyborczym rytuale.
Skoro w wyborach do Senatu, wbrew ogólnym dyrektywom ustrojowym, nie obowiązuje zasada równości, to znaczy, że od doktrynersko rozumianej urawniłowki można w zakresie prawa wyborczego odchodzić również na inne sposoby. Jeśli część elektoratu może wybierać dwóch senatorów, druga część trzech, a pozostali czterech i ustrojodawca przechodzi do porządku dziennego nad tak rażącą dyskryminacją, to można pójść dalej i pod hasłem równości rozumianej w sposób niestandardowy przyznawać wyborcom rozmaite ilości głosów na podstawie „tabeli zasług i cnót” układanej przez komputery najnowszej generacji, do których byłyby wprowadzane rozmaite dane, pokazujące pozytywne i negatywne wyczyny członków zbiorowego podmiotu suwerenności.
W tym miejscu możemy sformułować tezę o przydatności cenzusów bezwarunkowych czy też bezwzględnych oraz warunkowych i względnych. Te pierwsze skutkują usunięciem z kręgu ewentualnych wyborców ludzi uznanych za niezasługujących na zaszczyt dopuszczenia do udziału w święcie demokracji, jakim ponoć są wybory. Okazuje się coraz częściej, że jest to dosyć stresujące i niepożądane święto. Teoretycznie im częściej lud udaje się do urn, tym lepiej, ponieważ w ten sposób realizuje swoją hegemonię i przywołuje swoich wybrańców do porządku. Tymczasem typowy komentarz typowego wyborcy do zapowiedzi ewentualnego rozwiązania Sejmu polega na narzekaniu na zmęczenie częstymi elekcjami i apelem do rządzących, aby zaczęli rządzić w sposób skuteczny. Wniosek jest taki, że wybory przeszkadzają w skutecznym sprawowaniu władzy, a większość elektoratu nie udaje się do urn, co można odczytywać jako wyrażenie chęci pozostawienia u steru rządów kogokolwiek, byleby rządził długo i nie musiał martwić się perspektywą nadchodzącej kampanii wyborczej z nieodłącznymi wydatkami, próżnymi obietnicami, rosnącymi emocjami i „zastępowaniem poczynań merytorycznych przez polityczne”.
Cenzusy drugiego rodzaju kreują „równiejszych”, „wybranych spośród powołanych” do tego, aby w większym stopniu współkształtować polityczne oblicze RP. W ten sposób dzielimy obywateli na trzy kategorie, powracając do staroindeuropejskiego archetypu trójdzielnego narodu, w którym zgodnie z prawem naturalnym role społeczne podzielone były w sposób, który zaburzony został dopiero przez oświeceniową utopię. Nowy podział nie pokrywa się dokładnie z niegdysiejszym, ale potwierdzenie istnienia naturalnych, wewnętrznych zróżnicowań w obrębie społeczeństwa należałoby uznać za cenne sięgnięcie do prastarych wartości. Głosząc dalej równościowe hasła, tylnymi drzwiami wpuszczamy uznanie naturalnych nierówności, bez których społeczności ludzkie stają się koloniami słabo zorganizowanych żyjątek dosyć niskiego rzędu.
Zajmiemy się teraz nowo-starymi cenzusami, niewystępującymi obecnie w ordynacjach wyborczych. Z powodu reguł poprawności politycznej obowiązujących w krajach „cywilizowanych” ewentualnie „cywilizowanych inaczej”, trudno byłoby liczyć na zrozumienie dla pomysłu przywrócenia cenzusu płci, rasy czy pochodzenia3, ale już cenzus majątkowy wart jest przypomnienia i przemyślenia.
Dlaczego ludzie, którym nie chce się lub którzy nie potrafią zapewnić sobie względnego dobrobytu, mają partycypować tak samo, jak ludzie sukcesu w decydowaniu o składzie osobowym formalnej elity politycznej, prowadzącej teraźniejsze i przyszłe pokolenia do krainy gospodarczej szczęśliwości? Można ze sporą dozą prawdopodobieństwa zakładać, iż będą oni głosować na demagogów i spryciarzy, liczących na to, że pożyją sobie za pieniądze podatników przynajmniej przez jedną kadencję. Dopóki parlamentarzyści będą dostawać sowite diety i uposażenia, taka pokusa będzie czymś naturalnym. W XIX-wiecznych monarchiach konstytucyjnych zakładano, że majętni poddani powinni głosować na tych, których stać będzie na to, aby utrzymać w stolicy siebie i swoich pomocników. Zaszczyt bycia przedstawicielem narodu jest czymś tak istotnym, że pewne materialne ofiary złożone na ołtarzu szlachetnej służby dla dobra wspólnego tylko zwiększają splendor członka legislatywy i rodzą domniemanie bezinteresowności i altruizmu towarzyszące działalności na niwie sejmowej czy senackiej. Niegdyś uważano, że nie należy stwarzać parlamentarzystom okazji do dorabiania się. Zdolność do finansowania parlamentarnej egzystencji z własnej kieszeni z założenia powinna stanowić czynnik decydujący o pozytywnej selekcji wśród tych, którzy z różnych powodów mieliby ochotę zasiąść w ławach parlamentarnych. Zatem w parze z cenzusem majątkowym powinna iść zasada, że prawo do zasiadania w pochodzącym z elekcji przedstawicielstwie narodu mają tylko ci, którzy sami sobie to prawo opłacą4.
Cenzus majątkowy może występować w różnych postaciach. W każdym państwie, a szczególnie w państwie demokratyczno-liberalnym, czymś absolutnie fundamentalnym jest obowiązek płacenia podatków5. W związku z tym jako coś naturalnego należałoby potraktować postulat powiązania sumiennego wywiązywania się z tego obowiązku z dopuszczeniem do kręgu osób obdarowanych zaszczytem możliwości kształtowania politycznej elity państwa. Obywatele pozbawieni poczucia odpowiedzialności, którzy podatków nie płacą, tego zaszczytu powinni być pozbawieni.
Osoby mające stałe kłopoty z urzędem skarbowym nie realizują swojego podstawowego obowiązku względem państwa, w związku z czym nie mają moralno-prawnej legitymacji do udziału w istotnej dla dobra wspólnego elekcji. Kto finansowo nie współuczestniczy w tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego, ten nie powinien brać udziału w podejmowaniu istotnych decyzji politycznych. Zaległości finansowe względem państwa winny skutkować znalezieniem się poza nawiasem narodu politycznego. Podobnie należy potraktować bankrutów i notorycznych dłużników. Przejawiający się w tak jaskrawy sposób brak uczciwości dyskwalifikuje kandydata na wyborcę.
Przejdźmy teraz do cenzusu wykształcenia. Skoro Polska ma być „krajem ludzi uczących się”, to należałoby przeanalizować konsekwencje wynikające ze stosunku ludności do tego jakże słusznego hasła. Ci, którzy pozytywnie odpowiedzą na wygłaszane przez wszystkie publiczne autorytety apele wzywające do wzmożonego wysiłku edukacyjnego i osiągną sukcesy w żmudnym procesie edukacji, mogą zgłaszać słuszne żądania dotyczące nagrody za ich wysiłki, służące nie tylko im samym, ale i ogółowi. Oprócz dyplomu należy im się zatem przywilej grupowej wyłączności na posiadanie czynnego i biernego prawa wyborczego. Ów ekskluzywizm znajduje łatwe uzasadnienie w powszechnym domniemaniu przewagi intelektualnej osób wykształconych nad pozostałymi obywatelami. Możemy śmiało założyć, iż zdecydowana większość dzisiejszych wyborców nie interesuje się polityką, gdyż jej meandry są zbyt zawiłe dla ich niewyćwiczonych w akademickich dysputach umysłów. W związku z tym nie są w stanie podjąć racjonalnej decyzji i w kabinie wyborczej kierują się przypadkowymi, irracjonalnymi motywacjami. Wieloletnie pobieranie nauki i związany z tym intelektualny rozwój dają nadzieję na istnienie u absolwentów szkół wyższych zdolności do racjonalnej analizy sytuacji politycznej. Uznając słuszność takiej przesłanki, nie pozostaje nam nic innego, jak sformułowanie expressis verbis postulatu odebrania uprawnień wyborczych obywatelom, którym nie udało się uzyskać dyplomu ukończenia wyższych studiów.
Kolejną kwestią wartą namysłu jest znany w różnych państwach cenzus domicylu. Stosuje się go, zakładając, że aby współdecydować o losach państwa lub jego części, należy przez pewien okres zamieszkiwać na jego terytorium, by zapoznać się z miejscowymi problemami, uzyskać podstawowe informacje dotyczące danej republiki czy monarchii i na tej podstawie dysponować „bazą danych” wystarczającą dla rozważnego i w pełni odpowiedzialnego współdecydowania o kształcie rzeczywistości politycznej. Ludzie luźno, przelotnie związani z jakimś narodem politycznym nie mają dostatecznej legitymacji do partycypowania w kreacji kręgów decyzyjnych. Dlatego też nawiązując do modnego dzisiaj hasła „taniego państwa” wypadałoby poważnie przeanalizować ewentualność zniesienia możliwości głosowania za granicą, dzięki której idą do urn ludzie często całymi dziesiątkami lat nieodwiedzający Ojczyzny, mający mgliste wyobrażenie o przemianach dokonujących się w Rzeczypospolitej i kierujący się niejednokrotnie w swoich politycznych wyborach przebrzmiałymi już stereotypami i dawno zdezaktualizowanymi wyobrażeniami. W ten sposób doszliśmy do postulatu cenzusu, który moglibyśmy określić mianem terytorialnego czy też emigracyjnego bądź zagranicznego. Kto w dniu wyborów przebywa poza terytorium RP, nie ma szans na wzięcie w nich udziału. Lud już dawno zauważył, że nieobecni nie mają racji.
Ze względu na powagę aktu wyborczego należy, przeprowadzając operację masowej elekcji, trzymać się antycznej zasady jedności czasu, miejsca i akcji. Jeżeli przyjmiemy takie założenie, od razu zauważymy szkodliwość rozciągania procedur powszechnego głosowania na więcej niż jeden dzień. Wszczynanie pracy komisji wyborczych czy referendalnych po nocnej przerwie łączy się z wieloma komplikacjami, dlatego łatwo o zarzut nielegalnych manipulacji przeprowadzanych przez ludzi złej woli pod osłoną nocy oddzielającej jeden dzień głosowania od drugiego. Im wybory są krótsze w czasie, tym łatwiej jest zapewnić właściwy ich przebieg i ograniczyć ilość czynników, mogących generować uzasadnione protesty wyborcze. Czynnik finansowy też nie jest tutaj zupełnie bez znaczenia.
Warto jeszcze pamiętać o cenzusie zawodowym. Przedwojenne polskie konstytucje wykluczały z grona wyborców żołnierzy6. W Polsce Ludowej w ramach „odcenzusowania” zniesiono to ograniczenie, ponieważ Ludowe Wojsko Polskie miało być armią nowego typu, wychowującą poborowych w duchu aktywnej partycypacji w dziele budowy „Polski przemienionych kołodziejów”. Zaostrzająca się walka klasowa wymagała rosnącej świadomości, kształtowanej między innymi przez kampanie wyborcze i dużą frekwencję w lokalach wyborczych, uświadamiającą wszystkim doniosły fakt stałego pogłębiania się jedności moralno-politycznej narodu.
Po 1989 r. przesłanki uzasadniające upolitycznienie wojska przestały być aktualne, ale pomimo gromko głoszonych haseł antykomunistycznych nie usunięto z prawa wyborczego innowacji wprowadzonych w minionym okresie. Nie dyskutowano na ten temat, milcząco zakładając, iż ewentualny regres w procesie ciągłego powiększania elektoratu byłby niepotrzebnym precedensem, zachęcającym do generalnego przemyślenia kwestii ograniczeń zasady powszechnego głosowania.
Podsumowując, autor pragnie oświadczyć, iż nie ma wielkiej nadziei na szybkie spełnienie przedstawionych postulatów. Ma natomiast niewielką nadzieję, że skłoni do refleksji na temat kondycji polskiego prawa wyborczego, mającego przecież istotny wpływ na kondycję „europeizującej się i dojrzewającej młodej polskiej demokracji”. Ziarno zasiane w chłonnych umysłach być może wzejdzie, gdy przeminie aktualna postać tego świata i przyszłe pokolenia bezwzględnie podepczą nasze świeckie ołtarze i bóstwa oraz zapomną na amen „jedynie słuszne” dzisiaj zaklęcia. Wówczas takie rozważania jak powyższe, jeżeli nie ulegną „gryzącej krytyce myszy”, staną się cennym materiałem dla historyków badających stan uniformizacji myślenia w zamierzchłej i trudnej do zrozumienia dla przeciętnego człowieka przyszłości epoce.
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2015/01/03/o-potrzebie-cenzusow-wyborczych
Dr hab. Artur Ławniczak — adiunkt w Katedrze Prawa Konstytucyjnego na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował książki: Finansowanie partii politycznych (2001), Prawowitość aktualnej postaci państwa polskiego (2007), Ustroje polityczne państw latynoamerykańskich (2008), Istota władzy państwowej i jej formy (2010), Monarchiczne i republikańskie głowy państwa w Europie (2011), Losowanie w sferze publicznej. Między wróżeniem a głosowaniem (2012). Przetłumaczył z języka francuskiego i opracował Elementarz antyamerykański (1994) autorstwa Roberta Steuckersa, Arnolda Hautbois, Xaviera Marchanda i in. Członek Organizacji Monarchistów Polskich.
1 Oddemokratyzowanie ustroju politycznego nie musi oznaczać rezygnacji z zasady elekcyjnej. Żelazny przykład daje nam monarchoidalny Watykan, gdzie z braku możliwości legalnego dziedziczenia Sługa Sług Bożych jest wybierany przez kolegium kardynalskie. Oficjalna doktryna sunnicka głosiła, że władza nie powinna być dziedziczona, jak uważali szyici, lecz obieralna. Do końca istnienia kalifatu elekcyjność stanowiła jeden z fundamentów systemu politycznego. Była ona realizowana w rozmaity sposób. Pierwsi „kalifowie prawowierni” byli wybierani przez mekkańską starszyznę spośród towarzyszy niedoli i tryumfów Proroka. Później pryncyp elekcyjny przejawiał się w ten sposób, że padyszach wybierał następcę spośród rozlicznych potomków, stanowiących grono dobrze urodzonych kandydatów do tronu.
2 Z taką polityką mieliśmy do czynienia w PRL-u, kiedy w pewnym okresie przyznano prawa wyborcze licznym greckim bezpaństwowcom, którzy przegrali w Helladzie wojnę domową i schronili się pod opiekuńcze skrzydła warszawskiego reżimu, aby na gościnnej słowiańskiej ziemi przygotowywać się do kolejnej rundy walki o ustanowienie w „kolebce ludowładztwa” dyktatury proletariatu. Wydaje się, że podany przykład, pokazujący, do jakich sztuczek potrafiła uciekać się „dyktatura ciemniaków”, by „władzy raz zdobytej już nigdy nie oddać”, stanowi dostatecznie wyrazistą przestrogę dla chcących nierozważnie rozdawać na lewo i prawo prawa polityczne.
3 Warto przypomnieć, że ten ostatni ogranicznik obowiązywał zarówno w reakcyjnej postaci, w ancien régime’ach, gdzie odsuwał od władania masy włościańskie i robotnicze, jak i w Ojczyźnie Światowego Proletariatu, w której do drugiej połowy lat trzydziestu traktowano liszeńców, czyli potomków obalonych wyzyskiwaczy jako niegodnych udziału w wyborczej fecie. Kolejny przykład to Włochy – tamtejsze prawo jeszcze do niedawna wykluczało ze społeczeństwa obywatelskiego dziedzica tronu stojącego na czele zdetronizowanej dynastii sabaudzkiej. Analogicznie austriacki prawodawca potraktował Ottona von Habsburga. We wszystkich trzech przypadkach opierano się na przesłance genetycznej wrogości do demokracji.
4 W Meksyku wynaleziono inny sposób na rozwianie podejrzeń elektoratu co do interesowności przedstawiciela społeczności. W wielu tamtejszych wsiach wciąż utrzymuje się prastary zwyczaj obligujący alkada do urządzenia po zakończeniu swojej kadencji fiesty dla wszystkich mieszkańców wioski czy osiedla. Na fieście konsumuje się kapitał odchodzącego przywódcy, który mógł zostać zdobyty dzięki sprawowanej funkcji. Prestiż, jaki uzyskuje organizator zabawy dzięki przekazywanym z pokolenia na pokolenie opowieściom o długotrwałości i huczności pożegnania z urzędem, z nawiązką wyrównuje straty finansowe mające w miejscowej hierarchii wartości znaczenie wybitnie drugorzędne wobec groźby ewentualnej utraty twarzy w przypadku przeciwstawienia się tradycji będącej podstawą zbiorowej tożsamości.
5 Ktoś ładnie powiedział, że w realsocjalistycznej Polsce najważniejsza była policja polityczna, a w dzisiejszej skarbowa. Klasycznym przykładem prymatu kwestii podatkowych nad wszystkimi innymi jest casus Alfonsa Capone. Ów legendarny mafioso z Chicago został uwięziony nie z powodu rozlicznych zabójstw, jakich dokonali jego ludzie, lecz dlatego, że ociągał się z przekazywaniem pieniędzy do państwowej kasy. Wielu heroldów american way of life przedstawia z dumą ten przykład jako dowód na funkcjonowanie w USA nomokracji. Przy odrobinie zastanowienia te peany będą wywoływać u Europejczyka raczej mieszane uczucia.
6 „Wojskowi w służbie czynnej nie mają prawa głosowania” mówił artykuł 12 Konstytucji RP z 17 III 1921 r. Żeby było ciekawiej, przepis ten nie pociągał za sobą pozbawienia obrońców Ojczyzny prawa do bycia wybieranym. Art. 13 expressis verbis przyznawał wojskowym prawo kandydowania do Sejmu, a art. 36 do Senatu. Ówczesny ustrojodawca wychodził z założenia, że ewentualne kandydowanie ludzi służących II RP z bronią w ręku nie roznieci w koszarach emocji politycznych, skoro ich lokatorzy zostali pozbawieni możliwości wybierania. Rozumowanie to było chyba słuszne, bo historia Polski międzywojennej nie odnotowuje przypadków niepokojów w armii wywołanych przez kampanię wyborczą. Chyba że uznamy, iż kampanią był zamach majowy w 1926 r.